Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 53

 

       29 październik 1944 – Oppeln.  


       Od rana siąpił drobny deszczyk zapowiadając rychłe nadejście zimy i inżyniera Fischera nie nastrajało to optymistycznie. Która to już będzie wojenna zima ? Szósta – szybko policzył w pamięci i przymknął oczy.

Wyciągnął ręce i dotknął dłońmi kubka gorącej kawy. Dobrze jest je trochę rozgrzać, bo w biurze było po prostu zimno. Wszelki opał używany był już tylko tam, gdzie trzeba było zapewnić produkcję dla wojska. A i kawa była nią już tylko z nazwy. Jakiś „ersatz”, zamiennik ze zboża i prażonych żołędzi. Zaś cukier ? Powszechnie słodzono już tylko sacharyną !

       Nie jest dobrze. A nawet jest źle. Popatrzył na ścianę, gdzie jeszcze wiosną wisiała wielka mapa Europy. We wrześniu 1939 roku powiesił ją w biurze ówczesny księgowy i co miesiąc zaznaczał na niej chorągiewkami oraz grubym, kopiowym ołówkiem, postępy Wehrmachtu. Najpierw w Polsce, później w Danii, Norwegii, Francji, Belgii, Holandii. Później jeszcze była Jugosławia, Grecja i północne wybrzeża Afryki. I najważniejsze. Sowiecka Rosja. Na początku załoga przychodziła podziwiać zdobycze. Później już tylko przychodzili obserwować, jak małe, niebieskie chorągiewki niepowstrzymanie zaczęły wędrować z powrotem. Obudziło to czujność jednego z miejscowych aktywistów NSDAP i do biura przyjechała komisja. Oficjalnie chodziło o jakość produkcji. No, ale jaka ona niby miała być, skoro ponad połowę pracowników powołano pod broń ? A zastępujący ich robotnicy przymusowi ? Szkoda gadać. A jeszcze te otrzymywane do produkcji materiały ? Czarna rozpacz. Nie było już porządnego mosiądzu, brązu czy stali. Wszystko zamienniki. Dziwić się więc, że część torped przestała trafiać w cel ? Albo, że u nieprzytomnego lotnika nie zadziałał mechanizm ciśnieniowy samoczynnie otwierający spadochron ? Sabotażu nie stwierdzono i to uratowało sytuację. Ale mapę kazano zdjąć. - Nie ma tu miejsca na szerzenie defetyzmu - jak stwierdził przewodniczący komisji. Została więc goła ściana, z jaśniejszym polem farby, zdradzającym niegdysiejszą świetność III Rzeszy. I przypominająca o księgowym, w dalekim stepie dawno już rozjechanym na miazgę przez sowiecki czołg.

       Niedbale przerzucił strony leżącego na biurku numeru Völkischer Beobachter. Zaciekłe walki tu, zaciekłe walki tam. Coraz bliżej granic Rzeszy, coraz bliżej rodzinnego domu. Nie dało się już wobec tego przejść obojętnie. Jeżeli nawet nie popierało się Hitlera i całej tej zgrai nazistów, to i tak ręka sama chwytała za broń. No, może nie jego ręka. On już się nawalczył w Wielkiej Wojnie. Służył prawie od początku w 1914 roku, do ostatecznego zawieszenia broni w 1918. Jak dziś pamiętał te jedenastki końca. Jedenasta godzina, jedenastego dnia, jedenastego miesiąca. Ale stary Reschke, ziomek i kumpel z okopów nie dożył. - Stary – pomyślał. - Nie był wcale taki stary. Był jeszcze dość młody, tak jak wtedy i ja. Tylko że mnie udało się jakoś wrócić, a ojciec Henryka został tam gdzieś, w błotach Flandrii.

       Fischer nigdy nie opowiedział, ani Henrykowi, ani jego dziadkowi, ani w ogóle nikomu, jak to było naprawdę. Oglądał oczywiście oficjalne zawiadomienie o bohaterskiej śmierci w walce, za ojczyznę i cesarza, z czcią przechowywane w domu dziadków. August Reschke nie padł jednak śmiercią bohatera. Ani nawet nie w walce. Żelazny Krzyż otrzymał po wcześniejszych akcjach, wyróżniwszy się skutecznością i odwagą podczas jednego z ataków na brytyjskie gniazdo karabinów maszynowych. Ale tego dnia gdy zginął, było zupełnie inaczej. Cisza. Prawie tak, jak w zakazanej i palonej w III Rzeszy książce Ericha Marii Remarque’a  „Na zachodzie bez zmian”. Nic się wtedy nie działo. Zapadał już zmierzch, gdy August wychodził z ziemianki. Jego nieszczęściem było to, że kompanijna latryna była całe dwieście metrów dalej. Długi dół, wypełniony żołnierskim gównem, z grubą belką nad jego skrajem. Siadali tam, jeden przy drugim jak jaskółki na drucie, popalając, popierdując, pogadując o wszystkim i o niczym. Tylko, że wtedy, August miał rozstrój żołądka. Nic dziwnego, przy takim żarciu jakim ich karmiono. Widać nie zdążył do latryny i zdecydował się przykucnąć pod pniem jednego z nielicznych, ocalałych jeszcze po artyleryjskich nawałach drzew …

       Znaleźli go dopiero rano. Ze spuszczonymi spodniami, oparty o pień, zimnym już tyłkiem siedział we własnym gównie, w zesztywniałej dłoni wciąż jeszcze trzymając kawałek gotowego do użycia papieru. Pocisk wystrzelony przez angielskiego snajpera, trafił go dokładnie w sam środek czoła.

       Pochowano go w zbiorowej mogile, wraz z piętnastoma innymi ofiarami dwóch poprzednich dni. Wykopany w błocie grób szybko zapełnił się wodą gruntową, tak, że prowizoryczne trumny spuszczano właściwie w bagno. Woda zalała wieka, przywalono to błotem, postawiono krzyże z wymalowanymi na deseczkach nazwiskami. Wystrzelono jeszcze salwę honorową. To wszystko. Był człowiek i go nie ma …

       - Tak, ja miałem więcej szczęścia. Nie mam też synów, których bym musiał opłakiwać, jak stary technik na produkcji żyroskopów. Córka wyszła za zegarmistrza z Koblenz i dobrze jej się powodzi. Kupili nawet ostatnio spore gospodarstwo pod miastem. To taki azyl. Arka Noego. Kiedy już ostatecznie będzie się walić ich stary świat, tam znajdą tymczasowe schronienie. A on ? Do Volkssturmu już go nie wezmą. Rocznik 1880 – ty. Za stary. Ale czy będzie można tu zostać ? Zbyt wiele miał doświadczenia, aby nie było jasne, że to już nie potrwa długo. Sowieci ściągają siły i środki. Z wiosną uderzą. Albo może jeszcze w zimie ? Przecież w roku 1941, pod Moskwą, Wehrmacht poniósł klęskę właśnie zimą. Bolszewicy mogą więc nie czekać. Co robić w tej sytuacji ?

       Myślał o tym już od pewnego czasu. Przecież wcześniej miał kłopoty z sercem i za niewielką opłatą stary doktor Werter bez problemu może mu zakazać wszelkiej pracy. Może to nawet potwierdzić na piśmie. Byłby wtedy pretekst, aby sprzedać fabrykę i pojechać do córki. Tam chyba Sowieci nie dotrą. Jeżeli już, to Amerykanie, Anglicy albo Francuzi. Ale najpierw trzeba porozmawiać z Henrykiem. Przekonać go. Dzwonił już wczoraj, że będzie koło południa. Znał go od dziecka, mieli świetne relacje. Ale czy zrozumie ? Zaakceptuje ? Okazja jest. Jeszcze latem pytał się o fabrykę fanatyczny nazista, herr Gurke z Dolnośląskiego Towarzystwa Przemysłowego. Tak …  To byłby naprawdę dobry pomysł.

      Zadźwięczał telefon. Fischer podniósł słuchawkę i usłyszał głos pełniącego dyżur przy bramie fabryki, kalekiego Paula. Już jest !

 

       Przywitali się serdecznie, tak jak zawsze. Objęli się i poklepali po ramionach. Był miedzy nimi taki właśnie ciepły stosunek, trochę jak ojca do syna i odwrotnie.

- Miło cię znów widzieć Henryku.

- I mnie również, panie Oskarze.

- Na długo przyjechałeś ?

- Nie bardzo. Ale spieszyć się nie będę. Zanocujemy i wyjedziemy jutro z rana. Będzie okazja posiedzieć i porozmawiać. Nawet przed snem wypić kieliszek czegoś mocniejszego.

 

       Tego wieczora siedzieli długo. Porozmawiali trochę o pogodzie, o fabryce, o produkcji, jednak rozmowa się nie kleiła. Może to była świadomość, że tuż nad nimi kładzie się spać – czy aby na pewno ? – ktoś obcy. Jeszcze zaraz po obiedzie Henryk wysłał Bomkego do kwiaciarni, z poleceniem zakupu wieńca. A po kolacji zaprowadził go do pokoju na górze i kazał iść spać. Musi być przecież wypoczęty przed jutrzejszym powrotem do Berlina.

      Teraz zaś sączyli już po trzecim kieliszku wiśniowej nalewki Fischera i jakoś dziwnie obaj mieli przeczucie, że tracą czas.

      Wreszcie Fischer przerwał ten dziwny letarg.

- Henryku, przejdźmy się jeszcze przed snem …

       Milcząco włożyli płaszcze. Cicho zamknęli drzwi i z rękami w kieszeniach niespiesznie skierowali się w stronę płynącej w pobliżu Odry.

- Czy mogę z tobą porozmawiać całkiem szczerze ?

- Oczywiście, panie Oskarze. Znamy się przecież nie od dzisiaj. Jesteśmy też wspólnikami. A pan był towarzyszem broni mojego ojca.

- No właśnie. Ale czy to wystarczy ?

- Wystarczy ? Do czego ?

- Aby być szczerym.

       Popatrzyli po sobie. Henryk widział napięcie na twarzy Fischera i jego oczekiwanie. Poczuł się dziwnie. O co tu chodzi ?

- Proszę mówić. My dwaj zawsze możemy rozmawiać szczerze.

- To dobrze. Zapytam więc wprost. Czy wiesz, że ta wojna jest już przegrana ?

       Stanęli. Znów popatrzyli na siebie. - Cholera ! – pomyślał Henryk. - Przecież nie mogę tego potwierdzić. Chyba nie jest to jednak prowokacja …

- Nie mogę odpowiedzieć na tak postawione pytanie. I proszę mieć świadomość, że jestem jednym z nielicznych ludzi w całej Rzeszy, któremu można je było zadać bezkarnie.

- Wiem. I dlatego je zadałem. A skoro nie możesz odpowiedzieć, pozwól, że ja coś powiem. Ty tylko słuchaj. A dopóki będę mówił logicznie, nie zaprzeczaj.

- Dobrze. A więc ?

- Powtórzę. Wojna jest przegrana. Sowieci stoją na linii Wisły, zachodni alianci docierają do granic Rzeszy. To jak dwie części imadła. Wkrótce zaczną je przykręcać. A my … Nie wytrzymamy i za pół roku będzie tutaj rządził stalinowski komisarz. Co zrobią z takimi jak ja ? Nie mam żadnych złudzeń. Chcę więc uzyskać twoją zgodę.

- Na co ?

- Na sprzedanie fabryki. Zróbmy to, póki jeszcze można. Jest tu taki zatwardziały zwolennik Adolfa. Niejaki Gurke. Mocno wierzy, że wkrótce zostanie użyta „Wunderwaffe”. Nowa, cudowna broń, która wszystko odwróci. On sam reprezentuje Dolnośląskie Towarzystwo Przemysłowe i może jeszcze dobrze zapłacić. Jeszcze …

- A ta jego wiara, to jedyna przyczyna ?

- Chyba nie. Ostatnie alianckie naloty zrujnowały sporo dużych fabryk. Kilka nawet tutaj. Nasza, jak na razie jest nietknięta. Jest więc jeszcze łakomym kąskiem. A my, jeśli się teraz nie zdecydujemy, i to natychmiast, za dwa, trzy miesiące nic już nie uzyskamy. Wszystko pójdzie na marne.

       Znów milczeli. Henryk układał sobie w głowie to, co powiedział stary inżynier. Stary przyjaciel – poprawił się w myślach – i nie miał wątpliwości, co do słuszności jego rozumowania.

- No, dobrze. Zrozumiałe. A pretekst do sprzedaży ? Bo jeśli zarzucą nam jakiś defetyzm …

- Przemyślałem wszystko. Mam sześćdziesiąt cztery lata i swoje doświadczenie życiowe. Mam żonę, córkę , zięcia i wnuki. Oraz pół fabryki. To wszystko trzeba ratować.

- A pretekst ?

- Jest. I to dobry. Ty siedzisz w Berlinie i nie jesteś w stanie zająć się tu czymkolwiek. Ja zaś ? Miałem już zawał. Niby z powrotem wszystko jest dobrze, ale kto to stwierdzi ? Doktor Werter w każdej chwili może mi wystawić zaświadczenie, że nie mogę już pracować. Będzie więc dobry pretekst do sprzedaży.

- Brzmi logicznie. A co później ?

- Wezmę pieniądze i wyjadę z żoną do Koblenz. Do córki i zięcia. Kupili  niedawno spore gospodarstwo rolne. Kupimy i my.

- Gospodarstwo ? Do czego ?

- Być może nawet do niczego. Ale ziemia i budynki zawsze mają jakąś wartość. Na ziemi zawsze można się jakoś wyżywić. Ziemi ci nie ukradnie żaden kieszonkowiec, ziemi ci nikt nie spali. Zawsze też można ją sprzedać. Albo kupić, jak w naszym przypadku. 

- Ale to chyba nie jest takie proste ?

- To akurat jest. Stoi teraz mnóstwo gospodarstw, w których nie ma już mężczyzn. Polegli na wojnie, a kobiety same sobie nie radzą. Kupiłbym dwa. Dla siebie i dla ciebie. A fabryka ? Jutro rano możemy podjechać do notariusza Leschnera. Znasz go przecież.

- Oczywiście. To on spisywał akt notarialny, kiedy zostawaliśmy wspólnikami.

- A teraz spisał by udzielenie mi twoich pełnomocnictw . Na sprzedaż fabryki, a następnie nabycie dla ciebie gospodarstwa. Bo dzisiejsze pieniądze … Za chwilę nie będą nic warte.

- Zgoda. To wszystko jest przemyślane. Zabezpieczyć się można. A nawet trzeba. Bo gdyby rzeczywiście się tak stało …

- Stanie się, stanie. Zobaczysz Henryku. Jeszcze kilka miesięcy i wspomnisz rozmowę ze starym człowiekiem.

 

       30 październik 1944 – Oppeln, Colonnowska.  


       Zgodnie z wieczornymi ustaleniami, wyjazd do Berlina musiał zaczekać. Zaraz po śniadaniu Bomke zawiózł ich do notariusza , gdzie wiekowy Leschner półtorej godziny stukał na maszynie oba pełnomocnictwa. Wpisywał je jeszcze w rejestr aktów notarialnych, oklejał znaczkami skarbowymi i opatrywał stosownymi pieczęciami. Na koniec pobrał swoje honorarium i po dwóch godzinach było po wszystkim. Henryk zawiózł jeszcze Fischera do fabryki , gdzie porozumiewawczo patrząc sobie w oczy, pożegnali się mocnym uściskiem dłoni.

     - A teraz na cmentarz – zwrócił się do Bomkego. - W Colonnowskiej. Pokażę ci, jak jechać.

 

       Nie upłynęło nawet czterdziestu minut, gdy byli na miejscu. Bomke otworzył bagażnik i Henryk wyjął pozostawiony tam na noc wieniec. Dobrze się przechował. W nocy było chłodno, więc kwiaty były jeszcze świeże. Wyglądało, jakby spleciono je prawie przed chwilą.

       Z wieńcem w ręku ruszył w stronę cmentarnej furtki. Widząc Bomkego zamykającego samochód, wstrzymał go gestem dłoni.

- To sprawa rodzinna. Tam leżą moi bliscy. Chcę być sam.

       Zobaczył jeszcze jak Bomke otwiera usta, aby coś powiedzieć, lecz jakoś zrezygnował. Wolnym krokiem przeszedł więc Henryk kilka alejek i stanął we właściwym miejscu. Nagrobek był czysty. Tylko kilka świeżych liści leżało na gładkiej płycie. Fischer dbał o ich grób rodzinny, jak o własny. Ilu takich rzetelnych ludzi jest jeszcze w Niemczech ? Popatrzył na napisy. Pradziadkowie. Babcia, dziadek, matka, ojciec … Dla ojca był to grób symboliczny. Prawdziwego nie było nawet co szukać. Spoczął w zbiorowej mogile, którą tydzień po pogrzebie, do dna przemieliła francuska ciężka artyleria.

       I wreszcie Peter. - Piotr – poprawił się w myślach. Ukochany, młodszy brat. Z zimną krwią zamordowany przez von Drebnitza.

       Zakręciło mu się w głowie. Z kieszeni skórzanego płaszcza wyjął rękawiczki i przetarł stojącą przed grobem ławeczkę. Usiadł. Zdjął czapkę. Spocone nagle czoło owionął chłodny wiatr. Przytomniał. Oparty o grób wieniec przewrócił się, co wreszcie zmusiło Henryka do działania. Podniósł splątane w fantazyjny wzór kwiaty, poprawił i umieścił na środku płyty. Tam, gdzie zapisano datę urodzin i śmierci Piotra. Oraz to, że zginął śmiercią tragiczną. Wyjął benzynową zapalniczkę i po chwili bladym ogieńkiem zapłonął umieszczony wewnątrz wieńca znicz.

       Patrząc na migocący płomyk przypomniał sobie przysięgę sprzed lat. Przysięgał bratu zabić mordercę i jeszcze tego nie zrobił. - „Przepraszam cię, braciszku” ! - mówił do niego w myślach, jak do żyjącej osoby. - „Zrobię to wkrótce. Ale muszę to zrobić tak, aby przy okazji nie stracić i własnej głowy”.

       Postał jeszcze chwilę. Znów wiatr owionął mu głowę. Wzdrygnął się pod tymi liźnięciami chłodu. Włożył czapkę i chciał po prostu, jak w dzieciństwie, przeżegnać się nad grobem bliskich. Wstrzymał jednak podnoszoną do czoła dłoń. Rozejrzał się. Tuż za cmentarnym murem, niecałe siedemdziesiąt metrów od grobu, stał przecież wpatrzony w niego Bomke. Nie powinien zobaczyć tego gestu, jakże nieprawomyślnego w ich środowisku.

 

       Tak więc, czekający przy samochodzie oberscharführer Johann Bomke zobaczył jedynie, jak ubrany w czarny, skórzany płaszcz i służbową czapkę na głowie, sturmbannführer Heinrich Reschke staje przed grobem na baczność, wyrzucając prawą rękę w nazistowskim geście salutu i pozdrowienia.

 

Komentarze