Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 141

 

            Płynący kursem z przeciwka statek, tak na oko był typowym trampem, wykonującym w tym rejonie żeglugę kabotażową. Niewielkie rozmiary, jeden komin, niestaranie pomalowany kadłub z płatami rdzy i odpadającej farby, sprawiały wrażenie zaniedbania. Zmienili nieco kurs, aby znaleźć się z jego boku i po chwili ujrzeli też banderę.

- Duńczyk - pierwszy oficer powiedział jakby do siebie.

- Nie szkodzi - kapitan Feeney nie zamierzał odpuszczać. - Sprawdzimy co wiezie i czy nie ma tam jakichś podejrzanych osób.

- Chyba nie - pierwszy oficer dalej mówił jakby do siebie. - Płytko zanurzony, więc płynie na pusto, bez ładunku. A pasażerowie? Kto z Niemiec chciałby teraz płynąć do Norwegii? Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zimne spojrzenie Fenney’a sprawiło, że dalsze słowa uwięzły mu w gardle.

- Proszę wykonywać swoje obowiązki. A komentarze są tu zbyteczne!

 

            - Jestem! - sylwetka chiefa pojawiła się tak nagle, jakby właśnie stał za drzwiami oczekując na wezwanie.

- Świetnie! Gdzie nasi pasażerowie?

- W swojej kabinie. Pół godziny temu byłem z nimi w maszynowni. Pokazałem im co i jak.

- Coś zrozumieli?

- Ten wysoki i barczysty na pewno. Ten najmłodszy chyba też. Gorzej z tym grubawym. Patrzył na mnie, jakby chciał mnie zjeść. To chyba ktoś naprawdę ważny. 

- Tak? To sprawimy, że za chwilę, chociaż ma jakiś czas, będzie musiał spuścić z tonu. Kto jest teraz przy maszynie?

- Flip i Flap - padła szybka odpowiedź, nawiązująca do postury dwóch będących akurat na zmianie palaczy.

- Dobrze. Śmigaj po naszych pasażerów i zabieraj ich na dół. Niech się przebiorą i dobrze umażą. Siedź tam z nimi przez cały czas, bo jakby nam przy maszynie coś spieprzyli, to będzie naprawdę licho. A Flipa i Flapa na górę.

- Ta jes! - chief nawet się nie silił, aby dokładnie wymówić końcówki i w dwie sekundy później zniknął z mostku.

 

            - Angielski okręt! - stojący przy bulaju Dietrich zauważył go jako pierwszy.

- Gdzie? - w głosie Bormanna dały się słyszeć nutki paniki.

- Podchodzi od prawej. Chyba będą nas kontrolować, bo reflektorem nadaje jakiś sygnał. Zna ktoś alfabet Morse’a? - popatrzył po kompanach.

Wzruszenie ramion było jedyną odpowiedzią, ale rozmowa nie została podjęta. W tej samej chwili z hukiem otworzyły się drzwi  i do kabiny jak bomba wpadł chief.

- Za mną i do maszynowni. Będzie kontrola. No, biegiem! - pognał ich jak kapral rekrutów, widząc wahającego się Bormanna.

            Zadudniły buty po stalowej podłodze korytarza, a następnie po stopniach schodów. W ciągu niespełna minuty, cała czwórka znalazła się na dole, w bezpośredniej bliskości paleniska, kotłów, maszyny parowej i poruszających się korbowodów.

- Wy dwaj na górę. Macie minutę na umycie się i pół minuty na przebranie w normalne ciuchy. Macie wyglądać jak załoga z pokładu. A wy - chief zwrócił się do przyprowadzonej ze sobą trójki - zrzucacie swoje ciuchy i pakujecie je za wręgę. Wskakujecie w te łachy o których już mówiłem - wskazał na skrzynię. - I to raz, raz!

 

            Łódź, która odbiła od burty fregaty, mimo, iż spora, wypełniona była do ostatniego miejsca. Dowodził drugi oficer, mając do dyspozycji dwóch bosmanów i piętnastu marynarzy uzbrojonych w pistolety maszynowe Sten. Sam dowódca miał przy pasie jedynie sześciostrzałowy rewolwer typu Enfield No 2, kalibru 9 milimetrów, odporny na najbardziej nawet uciążliwe warunki, wprowadzony do służby w roku 1932, w miejsce poprzedniej konstrukcji, czyli rewolweru Webley Mark VI. Odpalono silnik i ruszyli. Droga nie była długa, bowiem fregata zastopowała niespełna trzysta metrów od burty „Margerithe”, która na odpowiedni sygnał również stanęła w dryfie. Niewielka fala nie stanowiła żadnego utrudnienia i już po minucie przybili do statku. Wspięli się po opuszczonym trapie oraz zwieszających się przy burcie dwóch sznurowych drabinkach i od razu rozbiegli po pokładzie, zajmując stanowiska dogodne do otwarcia ognia. Tylko oficer zatrzymał się w miejscu, widząc nadchodzącego kapitana.

- Egon Magnussen - przedstawił się kapitan, salutując dłonią do daszka nie pierwszej świeżości czapki.

- Porucznik Stanley Eden - odpowiedział oficer i od razu przeszedł do konkretów. - Proszę o dziennik pokładowy i listę załogi, wraz z ich dokumentami. Bosman, za mną - skinął na bliższego z dwóch podoficerów. - Załogę zgromadzi pan na pokładzie.

- Tak jest, panie poruczniku - Magnussen wyjął gwizdek i dwa razy wydobył z niego przenikliwy dźwięk. - Oczywiście, pozwoli pan, aby został człowiek przy sterze i palacze na dole. Nie możemy dopuścić, aby pozostawić mostek czy maszynownię bez nadzoru.

- Oczywiście - potwierdził Eden i rozejrzał się po pokładzie. - To teraz na mostek.

 

            - Gotowi? - krytycznym okiem chief popatrzył po trzech podopiecznych, których widok jakoś go nie przekonywał.

- Gotowi - Bormann odpowiedział za całą trójkę.

- Dobrze. Ale… - popatrzył po nich ponownie. - Nie! To jeszcze nie wszystko - pochylił się nad stojącym z boku wiadrem i zajrzał do środka. - Podejdźcie bliżej - zakomunikował z dziwnym uśmieszkiem i zobaczywszy, że stanęli nie dalej niż na trzy kroki, niespodziewanie chlusnął na nich jego zawartością.

- Kurwa mać! Popierdoliło cię? - Dietrich pierwszy ochłonął z zaskoczenia. - Mam ci obić ryja?

- Spokojnie! Uwierzył byś w palacza, który nie jest mokry i spocony? Rozejrzyj się. Wokół wilgotny węglowy pył, para, oleje do smarowania maszyny i temperatura. A wy jeszcze przed chwilą wyglądaliście jak paniczyki z miasta. Chcecie dopłynąć do tej Norwegii, czy nie?

- OK - Dietrich trochę spuścił z tonu. - Ale jeśli nas zatrzymają, to jeszcze kiedyś cię znajdę.

- Bez obaw. Powinno być dobrze. A propos… Mówicie po angielsku? To język ludzi morza - dodał wyjaśniająco, widząc ich zdziwione miny.

- Ja całkiem dobrze - pochwalił się Dietrich.

- Ja trochę - dodał Henryk. - Dawno nie miałem okazji używać tego języka.

- A pan? - chief popatrzył na Bormanna, który rozpaczliwie rozglądał się wokół.

- Niestety. Całe życie byłem zbyt zapracowany, aby się go nauczyć.

- Przypuśćmy - ironia i lekceważący ton głosu chiefa nie umknęły uwadze Henryka. - A, jeszcze jedno - chief ujął opartą o palenisko łopatę i rozbił nią najbliższą z trzech żarówek oświetlających wnętrze. - Im mniej światła, tym mniej tu będzie do oglądania - dodał wyjaśniającym tonem. - I jakby co, mówił będę głównie ja!

 

             - Tak…  - porucznik Eden skończył wreszcie przeglądać dokumenty zgromadzonej na pokładzie załogi, a podlegli mu marynarze ładownie i kabiny statku. - To którzy są tam na dole?

- Chief, oraz ten, ten i ten - kapitan Magnussen wyciągnął z kupki dokumentów cztery książeczki.

- Bosmanie! - Eden odwrócił się do stojącego obok podoficera i wręczył mu papiery do ręki. - Weźmiecie trzech ludzi i sprawdzicie mi to towarzystwo. Porównać gęby ze zdjęciami.

- Yes, sir! - bosman nie tracił czasu na zbędne dywagacje. Wyszedłszy na pokład skinął na trzech najbliższych marynarzy i wydał krótką komendę. - Za mną! Sprawdzimy jeszcze ludzi przy maszynie.

 

            Stuk butów na żelaznych, prowadzących do maszynowni schodach, zabrzmiał jak alarm.

- Ty - chief skinął na Henryka - olejarka w łapę i smarujesz tamte łożyska. Wy, do szufli.

            Nie trzeba było im tego powtarzać. Rzucili się do wyznaczonych czynności, bo już widać było buty pierwszego z idących. Dwanaście sekund później cała czwórka kontrolujących była już na dole i nie wyglądała zbyt przyjaźnie.

- W szereg! - zakomenderował krótko bosman i na skinienie chiefa ustawili się przy manometrach. Nawet Bormann, który nie zrozumiał polecenia, widząc zachowanie towarzyszy, prędko dołączył do nich.

- No, to pokażcie te swoje facjaty - bosman nie bawił się w żadne uprzejmości. - Ty! - wskazał na stojącego najbliżej chiefa Dietricha.

- Tak jest - wywołany podszedł krok bliżej, gdzie padało trochę więcej światła.

- No… Zgadza się. Dawno pływasz na tej łajbie?

- Od 1936 roku.

- I cały czas tutaj?

- Tak. Właściciele nieźle płacą, a przy tym w terminie. A jeszcze teraz, kiedy jest tyle roboty? Przecież po tej wojnie wszystko trzeba odbudować.

- Tak… A ty? - podszedł z dokumentami do Henryka.

- Od 1938 - z zakamarków pamięci Henryk wydobył odpowiednie słowa.

- Acha… Ty? - bosman tym razem stanął przy Bormannie. - Od kiedy pływasz na tym statku? - dodał, widząc wytrzeszczone na niego niewiele rozumiejące oczy i opadniętą szczękę, co nadawało twarzy Bormanna wygląd typowego kretyna.

- Jego nie ma co pytać. To przygłup! - chief zareagował najszybciej.

- Że co? - bosman w pierwszej chwili nie zrozumiał.

- Przygłup! No, półgłówek, idiota. Prawie nic nie mówi i nadaje się tylko do szuflowania węgla, a i tak trzeba go przy tym pilnować.

- Czyli co? Silny i głupi - skwitował bosman, porównując zdjęcie w książeczce żeglarskiej ze znajdującą się przed nim fizjonomią.

- Tacy też są czasem potrzebni - chief  mówił już śmiało, patrząc na rozbawione miny trzech stojących wokół ze Stenami w dłoniach angielskich marynarzy.

- Niby tak - bosman raz jeszcze spojrzał w twarz Bormanna i porównał ja ze zdjęciem. - W porządku - stwierdził po chwili. - Wracamy - skinął jeszcze na swoich ludzi i ruszył w kierunku schodów.

 

            - Ja idiota? Ja? - Bormann prawie natychmiast naskoczył na chiefa i prawdę mówiąc, było to chyba jedyne słowo, jakie zrozumiał z wcześniejszej konwersacji.

- A co niby miałem powiedzieć? Że mamy tu marynarza, który nie mówi i  nie rozumie po angielsku? Kto by w to uwierzył? Zgarnęli by nas, jak lis pisklęta z kurnika!

- Panowie! Panowie! Spokojnie - Henryk starał się załagodzić sytuację. - Chief ma rację i działał w słusznej sprawie, przy czym najważniejsze, że skutecznie. A na naszej drodze przydarzyć się może jeszcze sporo. Raz można być milionerem i podsekretarzem stanu, a drugi raz idiotą. Ważne, żeby z tego wszystkiego wyjść cało i na czysto.

- Niby racja - Bormann wreszcie dał sobie przemówić do rozsądku. - Ale na przyszłość, proszę jednak uważać. Bo drugi raz, mogę się nie opanować.

 

            Kapitan Feeney wykonał wpis w dzienniku pokładowym i tak jakoś wewnętrznie, uśmiechnął się z satysfakcją. Nikt mu już nie zarzuci jakiegoś tam głupiego niedopełnienia obowiązków. A i żaden podejrzany typ nie prześlizgnął  się przez kontrole, jakie w tym rejsie już wykonał i pewno jeszcze wykona.

 

            Nie wszystko i nie od razu spłynęło po nich jak po kaczce. Jeszcze dwie godziny później  Bormann od czasu do czasu przeżuwał to jedno słowo. Idiota!

- Nie ma się czym przejmować, herr reichsleiter. To tylko słowo. Nic więcej. A ponadto pierwotnie oznaczało kogoś zupełnie innego.

- Tak? - Bormann zdziwiony spojrzał na Henryka. - A kogo mianowicie?

- Takiego, który nie chodził na wybory.

- Jak to na wybory?

- Normalnie. Słowo pochodzi z języka starogreckiego. Były tam wtedy takie miasta - państwa i takie chyba pierwsze w historii miejskie demokracje, gdzie ważniejsze sprawy poddawano pod głosowanie ogółu obywateli, czyli w tamtym czasie tylko mężczyzn. Jeżeli jednak ktoś nie przejawiał zainteresowania sprawami publicznymi, wycofywał się w prywatność i nie uczestniczył w wyborach, nazywano go „idiotes”.

- Czyli, nie było tak źle jak dzisiaj?

- Z tym można by polemizować. Jeżeli ktoś nie chodzi na wybory, to godzi się z tym, że inni, często głupsi od niego, decydować będą o jego życiu poprzez stanowienie wszelkiego rodzaju durnowatych praw, nakazów, zakazów czy innych głupot. Trzeba więc rzeczywiście być ciężkim idiotą, aby godzić się na coś takiego.

- Ostrożnie, herr doktor. Przecież u nas przez ostatnie kilkanaście lat nie było wyborów. I co? Mamy uważać się za idiotów?

- To nie tak reichsleiter! Były wybory i to właśnie w ich wyniku nasz führer doszedł do władzy. A, że później ich nie było? Mieliśmy geniusz führera i żadne demokracje ani wybory nie były już potrzebne - Henryk z kamienną twarzą kpił z Bormanna w żywe oczy. - Słyszałem też kiedyś, że ten ich Churchill podobno stwierdził, iż demokracja to jeden z najgorszych ustrojów społecznych. Bo niby co to jest, jak nie rządy większości? No, a przecież większość to idioci!

- O! I to mi się podoba! Żeś mi teraz zaimponował - Bormannowi aż rozbłysły oczy. - Tylko najwięksi przedstawiciele naszej, aryjskiej rasy, zdołają to pojąć. Brawo, herr doktor. Z takim rozumowaniem daleko jeszcze zajdziesz - perorował, nie zauważając ironicznego skrzywienia ust Henryka.

 

Już wieczorem, w kajucie, którą oddano do ich dyspozycji, Henryk odważył się zadać pytanie. Korzystając z tego, że emocje już opadły, wzmógł się wiatr i statkiem bujało coraz mocniej, a Bormann zaczął zdradzać objawy choroby morskiej, pytanie było nawet zasadne.

            - Reichsleiter! Kapitan tej łajby to jedno, ale my chyba jesteśmy godni większego zaufania - gestem wskazał przy tym na Dietricha. - Długo jeszcze będziemy się tak bujać? Bo jeszcze trochę i ja też zacznę rzygać!

- Już mówiłem. Do punktu, który oznaczyłem na mapie.

- A potem co? Bo czuję, że już teraz żołądek zaczyna mi się wywracać. I gdybym miał jeszcze płynąć…

- Cierpliwości, herr doktor. Mnie też nie jest lekko. Ale obiecuję, że od tego punktu będzie już niedaleko. Kapitan wysadzi nas dwie czy trzy godziny później.

- Na ląd? Przecież to Norwegia!

- Nie szkodzi. Jeszcze niejedno tam pana zdziwi. A na razie trzeba to wszystko przetrzymać.

 

Komentarze