Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 142

 

25.07.1945 - Morze Północne, okolice Bergen.


            Pukanie do drzwi kajuty brzmiało normalnie i nie zwiastowało jakiegoś niebezpieczeństwa. Było spokojne, wręcz pokojowe.

- Wejść!

- Panie… Przepraszam, ale wciąż nie wiem, jak się do pana zwracać…

- Nieważne. Co jest?

- Dopływamy do wyznaczonego przez pana punktu. Według moich obliczeń, będziemy tam za piętnaście minut.

- To świetnie. Więc proszę tam zawrócić.

- Zawrócić? Jak to?

- Normalnie. O 180 stopni. A ja za parę minut przyjdę na mostek. Pokażę panu, gdzie należy nas wysadzić.

 

            - Tutaj - kilka minut później Bormann wskazał palcem na mapie.

- Przecież ten fiord już minęliśmy!

- I dlatego właśnie kazałem zawrócić.

- Ale po co to wszystko?

- Nie nauczono pana milczeć, kapitanie?

- Tak tylko się spytałem.

- Nie uzyska pan odpowiedzi. A teraz proszę się skupić na tym co mówię.

- To będzie jeszcze ze dwie godziny. Wieczorem.

- I tak ma być. Mniej będzie widać.

- Będę musiał spuścić szalupę. W tym miejscu statek zbyt blisko brzegu nie podpłynie.

- Zdaję sobie sprawę. A teraz proszę robić, co do pana należy.

 

            Z zapowiadanych dwóch godzin zrobiło się prawie trzy. Nie pierwszy już raz kapitan wysadzał na obcych brzegach tajemniczych ludzi i wolał, aby takich operacji nikt niepowołany nie zauważył. Ciemno więc już było, gdy schodzili do pomalowanej na czarno szalupy. Czterej załoganci pochylili się nad wiosłami i łódź cicho popłynęła ku brzegowi.

 

            Wylądowali na skalistym cyplu i zaraz potem odpływająca szalupa wtopiła się w mrok.

- I co teraz, reichsleiter? Woda i skały. Pustynia!

- Więcej wiary, herr doktor - Bormann był w doskonałym humorze. Wyciągnął z kieszeni jakąś fotografię, niewielką latarkę i dodał - Zasłońcie mnie. Muszę porównać teren.

Obstąpili go rozkładając poły kurtek. Błysnęło na chwilę przytłumione światełko i zaraz zgasło.

- Widzisz tamten duży kamień, hauptsturmführer? Weź go odsuń. Pod spodem powinna być radiostacja. Zna pan ten typ. Zakres jest już ustawiony. Proszę ją wyjąć i włączyć.

            Rzeczywiście. Odsunięty kamień odsłonił skalną skrytkę z jakimś owiniętym w gumę sporym przedmiotem. Rozwinęli ten pakunek i po minucie w drewnianej skrzynce znaleźli stosowne potwierdzenie. Niemiecka radiostacja polowa, dwa zapasowe akumulatory, kilka żelaznych racji żywnościowych Wehrmachtu, dwie manierki ze słodką wodą i butelka francuskiego koniaku.

Dietrich nie czekał już na jakiekolwiek polecenia. Sprawnie podłączył jeden z akumulatorów, pokręcił gałkami i chwilę zaczekał.

- Gotowe, reichsleiter! Co teraz?

- Będziemy nadawać. Zastanawiam się tylko, czy nikt niepożądany nas nie usłyszy.

- Nie powinien. To radiostacja o małej mocy, ustawiona na częstotliwość, której nikt praktycznie nie używa.

- Daj mikrofon - Bormann wyciągnął rękę, nacisnął przycisk nadawania i powoli, dwukrotnie powtórzył. „Acht koma acht”! „Acht koma acht”! Odbiór!

Puścił przycisk i po chwili usłyszeli powtórkę hasła. Z jedną różnicą. Ktoś po drugiej stronie dodał dwa słowa. „Plus dwa”.

- „Acht koma acht”? – Henryk był wyraźnie zdziwiony. - To przecież popularne określenie naszego najlepszego w tej wojnie działa, o kalibrze 88 milimetrów. Powszechnie używanego w obronie przeciwlotniczej i w czołgach typu „Tygrys”!

- Oczywiście, herr doktor. Ale ma to też inne znaczenie. Jaka jest ósma litera alfabetu?

- „H”?

- Brawo. Zaś „Acht koma acht”, to dwa razy „H”. Tak jak „Heil Hitler”!

- O kurwa!

- Co? Zrobiłem na panu wrażenie, prawda? - Bormann był wyraźnie zadowolony. - A „plus dwa” oznacza, że najdalej za dwie godziny pojawi się tu łódź motorowa. Z wyciszonym silnikiem.

- Po nas?

- A niby po kogo? Po jakieś foki czy pingwiny? - Bormann roześmiał się głośno, tworząc chór z niemniej rozbawionym Dietrichem. - Popłyniemy tą łodzią gdzieś niedaleko. Prawdę mówiąc, dokładnie sam nie wiem gdzie. Ale wiem do kogo.

- A więc, reichsleiter, do kogo?

- Niespodzianka, herr doktor. Mocno się pan zdziwi.

- W porządku. Poczekam. Ale tak sobie myślę… Nie było to wszystko zbyt ryzykowne?

- Niby co?

- No, to lądowanie tutaj. Bo jakby tak nikt nie odpowiedział na nasze wezwanie? Przyszło by nam tu chyba zdechnąć!

- Spokojnie, herr doktor. Jeszcze na morzu, z radiostacji statku wysłałem pewien krótki, obojętny w swej treści sygnał i przyszła prawidłowa odpowiedź. Wiedziałem więc, że będą na nas czekać. Inaczej byśmy tu nie wylądowali.

- Zostalibyśmy na statku i wrócili do Niemiec?

- Pewno tak. Ale jest jeszcze trzecia droga. Niedaleko stąd znajduje się stara i zrujnowana pasterska chata. Pod resztkami jej podłogi umieszczono zamaskowany schowek. Jest tam żywność, mapy, buty, ubrania i wyposażenie, które pozwoliło by nam na przejście do neutralnej Szwecji. Co prawda na piechotę, ale lepsze to, niż nic. A tam, są jeszcze nasi ludzie, których nikt nie zdekonspirował. To tak zwane „śpiochy”. Nie podejmowali żadnej działalności, tylko czekali. Daleko od większych miast, w odludnych posiadłościach, zapewnili by nam stosowne kryjówki, w razie potrzeby nawet na parę ładnych lat. Oczywiście też stosowne dokumenty, pieniądze i co tam trzeba. Otrzymali na to naprawdę potężne środki.

- I co? Siedzieli byśmy tam jak jacyś pustelnicy? Odizolowani od świata, zgorzkniali i osamotnieni?

-Nie bądź takim pesymistą, herr doktor! To o czym mówisz, to wersja negatywna. Tak naprawdę, to po paru miesiącach, jako obywatele Szwajcarii czy Wenezueli znaleźlibyśmy się na pokładzie statku do Brazylii lub Argentyny. A na razie… Dietrich, otworzył pan już ten koniak?

 

            26.07.1945 - fiord na południe od Bergen.


            Płynęli wśród skalnych ścian, aż wreszcie przykucnięty na dziobie motorówki marynarz wyjął ze schowka latarkę. Skierował ją w głąb fiordu i w kierunku skalnej ściany, alfabetem Morse’a nadał literę „B”. Klika sekund później, jakby dobiegające wprost ze skały światełko, odpowiedziało literą „H”.

- Na miejscu - ni to poinformował, ni to sam do siebie stwierdził półgłosem.

- Gdzie? - Bormann wytężył oczy w ciemności.

- Tam, gdzie to światełko. Zaraz zobaczysz.

- Chyba nie wiesz do kogo mówisz, chłopcze. Nie jesteśmy na „ty”!

- Pan wybaczy - marynarz był wyraźnie speszony. - Nie raczył mi się pan przedstawić. A w tych ciemnościach… My wiemy tylko to, że mamy tu przywieźć kilku ludzi.

- I wystarczy! - Bormann był mocno zniesmaczony.

 

            -„I wystarczy”!  - słowa te uderzyły w Henryka jak grom. W mgnieniu oka przeleciało mu życie przed oczami i zatrzymało się dawno, dawno temu. W roku 1921, w Colonnowskiej. Wtedy, gdy zginął Piotr. A morderca, o jego ledwie piętnastoletnim życiu powiedział wtedy to samo. - „I wystarczy”!

            Dwadzieścia cztery długie lata Henryk czekał na możliwość zemsty. Dla niej porzucił dotychczasowe, spokojnie zapowiadające się życie, rozpoczynając współpracę z polskim wywiadem. Trzy miesiące temu, wreszcie spełnił złożoną jeszcze na grobie brata przysięgę. Zabił Waltera von Drebnitza, wyrównując z nim krwawy rachunek. I gdy wreszcie miał nadzieję na normalne życie, u boku kochanej i kochającej go kobiety, znów został wplątany w jakiś upiorny taniec. Taniec, w którym nie znał ani miejsca, ani celu tej dziwnej podróży. A teraz jeszcze to… - „I wystarczy”! - Zagotowała się w nim krew i gdyby tylko był z Bormannem sam na sam, natychmiast wykopał by go za burtę. Teraz jednak nie mógł nic zrobić. Zdusił więc w sobie ponure myśli i obserwował okolicę. 

            A było co oglądać. Martwa skała najpierw jakby drgnęła, a później jak jakieś wielkie wrota, nieregularnym pęknięciem zaczęła odchylać się na boki. Zafascynowani patrzyli, jak przed nimi otworzyła się przestrzeń, szeroka na dobre piętnaście metrów i wysoka na około dziesięć. Wnętrze skały było czarną czeluścią. Jedynie w jednym miejscu widać było przytłumione, czerwone światło, ku któremu sternik skierował łódź, wyłączywszy przedtem motor. Siłą rozpędu przepłynęli jeszcze około trzydziestu metrów i dobili do niskiego, skalnego nabrzeża.

- Proszę czekać, panowie - marynarz po wcześniejszej reprymendzie był już o wiele bardziej uprzejmy.

- O co chodzi? Na co?

- Najpierw trzeba zamknąć wrota.

            Istotnie. Wewnątrz groty dał się słyszeć cichy gwizd silników elektrycznych. Gdzieś z boku ruszyły jakieś tryby i ciężkie wrota powoli zaczęły wracać na swoje dawne miejsce. Patrzyli, jak zwęża się przestrzeń nocy, rozświetlonej nielicznymi gwiazdami. Wreszcie po dobrej minucie, odgłos jakby zatrzaskiwanej trumny pozbawił ich ostatniej poświaty. Przez chwilę panowała kompletna ciemność, a potem nagle zaświeciło się kilka czerwonych świateł.

- Jak na okręcie podwodnym - pomyślał Henryk i po chwili, kiedy już oczy zaczynały przyzwyczajać się do mrocznego światła, spostrzegł przed sobą długą, leżącą na wodzie stalową sylwetkę.

- O cholera! - wyrwało mu się mimo woli. - Okręt!

- A co się pan spodziewał tu zobaczyć? - Bormann był wyraźnie ukontentowany. - Oczywiście, że okręt. Podwodny. Typ XXI. Najnowsza generacja.

            Ktoś rzucił z boku liny. Marynarze na dziobie i rufie łodzi sprawnie przewlekli je przez stalowe uszy.

- Proszę wchodzić - milczący dotąd marynarz z rufy odezwał się po raz pierwszy. - Przy tym poziomie przypływu, to tylko trzy klamry.

            Rzeczywiście. Spojrzenie w bok ujawniło trzy stalowe klamry wbetonowane w skałę. Pokonanie ich nie nastręczało żadnych trudności i po kilkunastu sekundach trzech pasażerów stanęło na niezbyt równym, skalno - betonowym nabrzeżu.

            Dopiero teraz można się było swobodniej rozejrzeć. Byli wewnątrz długiej na około sto metrów skalnej groty. Pod jej lewą ścianą biegł jakby kilkumetrowej szerokości chodnik, w końcowej części szerszy i wypełniony jakimiś skrzyniami, zbiornikami i innymi urządzeniami, których przeznaczenia z powodu panującego w grocie półmroku i odległości, na razie trudno się było domyślić. Po prawej, aż do praktycznie prawie pionowej, skalnej ściany, połyskiwała woda z unoszącym się na niej okrętem podwodnym. Nawet bez objaśnienia Bormanna, Henryk od razu by go rozpoznał. Prawie rok wcześniej oglądał rysunek sylwetki i kilka jego fotografii w biurze u Modera, kiedy ten pokazał mu tajny, wewnętrzny biuletyn otrzymany z sekcji nadzorującej Kriegsmarine. To była prawdziwa morska „Wunderwaffe”! Henryk do dzisiaj pamiętał jej podstawowe parametry. „Elektroboot” z ważącym aż 236 ton i o potrójnej pojemności w stosunku do typu VII C zestawem akumulatorów, których czas ładowania wynosił tylko 5 godzin i oporami opływu zredukowanymi do jednej szóstej w stosunku do poprzednich modeli. W zanurzeniu mógł pędzić z zawrotną i nieosiągalną przez inne okręty podwodne prędkością, nieco przekraczającą  nawet siedemnaście węzłów. Automatyczne ładowanie torped, radykalnie skracające czas tej operacji, najnowsze czujniki hydrofonów, chrapy wyposażone w zawór kulowy oraz osłonięte materiałem pochłaniającym impulsy radarowe i kadłub pokryty dwoma warstwami cienkiej gumy, z których wewnętrzna była perforowana, do siedemdziesięciu metrów głębokości chroniąc okręt przed wykryciem przez asdic. Zaraz, jak ta guma się nazywała? „Alberich”, stwierdził po chwili, przypominając sobie tylko raz usłyszaną nazwę. I wreszcie zanurzenie, które dopiero na trzystu metrach określono jako krytyczne!

            - Wspaniały, co? - głos podchodzącego ku nim kapitana marynarki wyrwał ich z podziwu. - O, przepraszam panów… Najpierw powinienem się przedstawić. Kapitan Otto Hulenburg, dowódca tego cuda.

A ja - Bormann wysunął się do przodu - jestem Martin Bormann, minister partii, szef kancelarii führera i  jego prawa ręka.

- Melduję się, herr reichsleiter! - Hulenburg stanął na baczność. - To wielki zaszczyt poznać pana osobiście.  

- Może i cuda - widząc nadarzającą się okazję Henryk natychmiast wszedł w ich rozmowę i przez chwilę postanowił być zgryźliwy, z marszu chcąc sprowokować kapitana do jakichś zwierzeń czy wyjaśnień.  - Ale dlaczego takich cudów nie było więcej?

- Wojna… Przepraszam, a do pana jak mam się zwracać?

- Może być doktorze. Albo obersturmbannführer. Jak pan woli.

- O! Jest pan lekarzem?

- Nie. Doktorem fizyki.

- Jasne. A co do ilości… Było by na morzu takich więcej. Już z początkiem lutego, do akcji miało wypłynąć około piętnastu sztuk. Ale ich załogi były na „Wilhelmie Gustloffie”.

- Nie rozumiem…

 

 

Komentarze