Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 144

 

28.07.1945 - grota w fiordzie, na południe od Bergen. 


            Dzień upływał pod znakiem przygotowań do wypłynięcia i choć roboty było ponoć od cholery, Henryk niczym szczególnym zajęty nie był. Bo niby co i czym miałby robić?

             W Poczdamie, od lokalu łącznika do meliny Schaubego dotarł tylko w tym, co miał na grzbiecie i z dokumentem tożsamości w kieszeni. Tak samo przemierzył trasę, którą wywoził ich z Poczdamu przystosowany do spalania gazu drzewnego Opel Blitz. Sanitarka i epizod z udawaniem wariata się nie liczył. Przez jezioro stanowiące granicę strefy demarkacyjnej przeprawił ich w łodzi miejscowy, zaufany przewodnik. I przez cały ten czas Henryk praktycznie nie miał nic przy sobie. Jedyna większa zmiana polegała na tym, że na peryferiach Cuxhaven przeobrażono ich w marynarzy. Czekały tam na nich czyste, chociaż mocno już znoszone stroje oraz nowe dokumenty. Według nich, był teraz duńskim marynarzem, zamustrowanym na duński statek. Tylko to jedno pozostało z dawnego Heinricha Reschke, a właściwie Henryka Reszki, o której to swojej prawdziwej tożsamości czasem już prawie zapominał. Nie na tyle jednak, by stać się Niemcem, jakimś tam nazistą czy zbrodniarzem. Narodowość oraz kręgosłup moralny, ukształtowane jeszcze przez dziadka, babkę i ojca trzymały się mocno.

Tylko co dalej? Bormann do ostatniej chwili nie zdradził się z celem i miejscem podróży. Zresztą, Henryk odnosił niejasne wrażenie, iż ten pogodził się już z przyszłym miejscem do życia i niespecjalnie się pali do tego, aby znów wstępować na jakieś barykady. Czyż nie lepiej miło, spokojnie i bezpiecznie spędzić resztę swoich dni? On sam zaś… Wcześniej zwiać nie było ani okazji, ani możliwości. A teraz nagle okazało się, że ma płynąć do Argentyny. Kompletny koszmar! A Truda? Dobrze chociaż, że jeszcze w Hannoverze udało mu się wysłać do niej kartkę. Czy doszła? Musiał mieć taką nadzieję. Co prawda, Truda obiecała, że będzie czekać. Nawet i trzy lata. Ale jak wrócić z końca świata?

 Otrząsnął się Henryk z tych ponurych myśli. Czas pokaże, co będzie dalej. A na razie, z braku lepszego zajęcia wyszedł na pokład i przyglądał się krzątaninie. Teraz zresztą widać już było znacznie więcej. Zapalono białe, nieprzytłumione światła. Widać było to potrzebne, bo praca wokół aż wrzała. Podłączono do kadłuba jakieś węże, jakieś przewody. Z głębi groty noszono spore skrzynki, a za nimi dudnił agregat prądotwórczy.

- Co? Przygląda się pan naszym przygotowaniom? - Henryk nawet nie zauważył, gdy za jego plecami pojawił się młody, może nawet tylko dwudziestoletni leutnant.

- Nigdy nie byłem w porcie. To znaczy, właściwie byłem, ale tylko kilka razy. Za każdym razem krótko i do tego jako pasażer. Ostatnio, jak wpakowano mnie na tę łajbę, która nas tu przywiozła.

- Trudno to nazwać portem. My nazywamy to jaskinią Ali Baby i jego czterdziestu rozbójników.

- Rozumiem, że rozbójnicy to my. A Ali Baba? - pojął żart w ustach oficera.

- No, wie pan… Marynarze to wymyślili. Ale to chyba nic niewłaściwego.

- Nie mam nic przeciwko. Myślę nawet, że to zabawne.

- Tak? - oficer jakby lekko odetchnął. - Bo nie chciałbym nikogo z panów urazić. Jesteście zresztą nie byle kim, skoro sam führer na was czekał.

- Czekał może nie tyle na nas, co na wiadomości, które mieliśmy przywieźć. Ale to już teraz nie ma znaczenia. A tak przy okazji… Objaśnił by mi pan, gdzie właściwie jesteśmy? Skąd ta grota i w ogóle…

- Nie widzę problemu. Co chce pan wiedzieć?

- Wszystko. Bo to wszystko - Henryk zatoczył wkoło ręką - jest bardzo interesujące.

- No to trochę musi pan posłuchać, chociaż ja też wszystkiego nie wiem. Nikogo z nas tu nie było, gdy budowano tę grotę.

- Budowano?

- A tak. Proszę spojrzeć w górę. Ale dokładnie. Widzi pan blachę falistą?

- No, jakby widać - Henryk zadarł głowę do góry, usiłując dojrzeć coś więcej w panującym tam półmroku. - Ale co to oznacza?

- To strop naszej groty. A ona sama jest sztuczna.

- A w jaki sposób ją zbudowano?

- Bardzo prosto. Już latem ubiegłego roku wytypowano ten niewielki fiord z wodą o odpowiedniej głębokości. Przy jego ścianie była niewielka, podłużna i skalista wysepka. Zresztą, pełno tu takich szkierowych wysepek. Odizolowano teren pod pozorem urządzania poligonu, gdzie strzelało się ostrą amunicją. Dla uprawdopodobnienia, rzeczywiście przyjeżdżały tu różne jednostki i waliły z czego tylko się dało. Teren był słabo zaludniony, a nielicznych ludzi wysiedlono. Dochodzi tu, a i to nie do samego końca, tylko jedna droga. W pobliżu, zakwaterowano w lesie, w naprędce postawionych prowizorycznych, ale i dobrze zamaskowanych barakach, batalion saperów. I oni to wszystko zrobili. W kilka miesięcy. Wypełniali też inne zdania. Mieli zabezpieczać teren na czas eksperymentów z jakimiś skrzydlatymi rakietami. Podobno była to nowa wersja V - 2.

- To bardzo ciekawe - Henryk nie zdradził się, że jeszcze w styczniu obserwował w Peenemünde start takiej rakiety i to w towarzystwie samego Wernera von Brauna. Zastanawiał się wtedy, po co w tej okolicy rozlokowano batalion saperów. Teraz już wiedział. Nie chodziło tylko o rakiety. A raczej głównie nie o rakiety. Chodziło też o przygotowanie trasy ucieczki. Ciekawe, kto pierwszy to wymyślił oraz czy za zgodą i wiedzą Hitlera. Bo jeżeli tak, to ten niby niezłomny Adolf już późną wiosną 1944 roku musiał wiedzieć, że wojna jest przegrana. A jeżeli, przynajmniej na początku, zrobiono to bez jego wiedzy? Kto stał na tyle wysoko, aby bez narażania życia mógł sobie na to pozwolić i wydać odpowiednie rozkazy, których by nikt nie zakwestionował? Chyba tylko Bormann.

- A wie pan, jak to zbudowano? Miedzy ścianą fiordu a szczytem wysepki, który był praktycznie na tym samym poziomie, przerzucono cienkie liny. Po tych linach przeciągnięto grube. Takie, jak do budowy wiszących mostów. Końcówki wraz z odpowiednimi kotwami zabetonowano w skale, co jeden metr. Na linach kładziono dwie warstwy blachy falistej z nierdzewnej stali. Wytłoczenia pasowały do rozstawu lin, tak, aby blacha się nie przesuwała. A na blachę nawieziono ziemi. Wystarczyło jakieś dziesięć czy piętnaście centymetrów. Posiano trawę, posadzono jakieś krzaczki, przeflancowano płaty mchu. I już!

- A wrota?

- Postawiono dwa stalowe słupy służące jako futryny. Również zabetonowane w skale. Zamontowano do nich siłowniki hydrauliczne, odpowiednie przekładnie i całą resztę. Podłączono też agregaty prądotwórcze. Wrota na zewnątrz pokryto cienką, ale mocną warstwą sztucznej skały. Prawie nie do odróżnienia od prawdziwej. Minęło kilka miesięcy i przyroda dokonała reszty. Wszystko to zresztą budowano w nocy. W dzień spali, w nocy pracowali. Nikt tego nie wykrył, chociaż kilka razy przelatywały w pobliżu angielskie samoloty. Ale ich interesowała głównie baza U - Bootów i port w Bergen. A tu… Jak to mówią, czasami najciemniej jest właśnie pod latarnią.

- Zapasy też załatwili saperzy?

- Nie. Przywiozły je dwa statki. W większości paliwo, słodką wodę i żywność, głównie w konserwach. Poza tym wszystko co trzeba. Od map morskich całego świata, po papier toaletowy.

- Tak… Widziałem wczoraj na powierzchni wody.

- Ale wieczorem już wypływamy. Zostawimy grotę, resztę paliwa w zbiornikach, puste i niepotrzebne już skrzynie. I co najważniejsze, to cholerne szambo. A to wszystko z permanentną ciemnością, od której ludzie zaczynają już wariować.

- Więc na morzu wreszcie odetchniemy?

- Wcale nie. Przepraszam, ale widać, że jest pan szczurem lądowym. Czeka nas przecież długi rejs. Najpierw wokół północnego krańca wysp brytyjskich, później blisko Islandii, a jeszcze później przez środkowy Atlantyk. W dzień w głębszym zanurzeniu, w nocy przeważnie pod chrapami.

- To te rury doprowadzające powietrze na głębokości peryskopowej?

- Tak. Ale możemy korzystać z nich tylko w nocy. W dzień są zbyt widoczne, a poza tym już przy prędkości kilku węzłów zostawiają na powierzchni wody spory ślad. Spokojnie więc może je wypatrzyć każdy samolot lecący poniżej tysiąca pięciuset, a przy dobrej pogodzie nawet dwóch tysięcy metrów. Poza tym, z góry i w czystej wodzie, zanurzony okręt podwodny w pewnych warunkach widać nawet do głębokości piętnastu metrów pod powierzchnią, a co dopiero na głębokości peryskopowej. Mieliśmy takie przypadki na Morzu Śródziemnym, chociaż na Atlantyku widoczność ta oceniana jest na dziewięć metrów. Będziemy więc musieli schodzić niżej i płynąć na akumulatorach. Powoli, aby ich zbyt szybko nie wyczerpać. A w nocy, na chrapach, będziemy je ładować.

- Rozumiem. A paliwa nam wystarczy? Do Argentyny daleko.

- O zapasy nie musi się pan martwić. Trochę paliwa zostanie jeszcze w grocie. Właśnie pompujemy je do zbiorników okrętu - oficer wskazał ręką. - Tamte kable - wskazał dalej - ładują nasze akumulatory. Agregat pracuje tu - wskazał na tył groty. - Zanim wyjdziemy w morze, musimy je naładować co najmniej na pięćdziesiąt procent.

- A wcześniej ich nie ładowaliście?

- Ładowaliśmy. Oczywiście, że tak. Tyle, że projektant tej groty nie przewidział, że potrzebna będzie bardziej wydajna wentylacja i gromadzą się spaliny. Nie chcę nawet mówić co się dzieje, jak raz na tydzień, na dziesięć minut odpalamy silniki okrętu. Ale trzeba to robić, aby się nie zastały, a akumulatory zupełnie się nie rozładowały. Ten agregat za jakieś piętnaście czy dwadzieścia minut, też będziemy musieli wyłączyć.

- A słodka woda? Przecież chyba nie utrzyma się w stanie zdatnym do picia przez kilka miesięcy? Tym bardziej, iż jak pan mówił, przywiozły ją tu nasze statki. A to musiało być co najmniej trzy lub raczej nawet cztery miesiące temu.

- Z tym nie ma problemu. Jest tu z boku fiordu źródełko i niewielki strumyk. Stamtąd mamy świeżą, słodką wodę. A potrzebować jej będziemy naprawdę dużo.

- A to dlaczego?

- Będzie służyć nie tylko do picia. Również do kąpieli.

- Mamy tu prysznic na pokładzie?

- Owszem. Ale w słodkiej wodzie kąpać się będzie tylko jedna osoba. W pięciu litrach i maksymalnie raz na trzy dni.

- Führer?

- Nie. Albo inaczej. On też nie. Tylko jego żona.

- Żona?!!! To führer ma żonę? - Henryk udał, że wiadomość ta jest dla niego zupełną nowością.

- Tak. Poślubił ją jeszcze w Berlinie. Tuż przed upadkiem miasta i ucieczką stamtąd. Ma na imię Ewa i jest w ciąży. Musi się myć. My, jeżeli już, będziemy kąpać się w morskiej wodzie. Mamy nawet takie specjalne mydła, które trochę się w niej pienią.

- Więc führer ma żonę… - Henryk dalej jakby nie mógł w to uwierzyć.

- Dziwi się pan? Ja też w pierwszej chwili nie uwierzyłem. Ale tak jest. Wygospodarowano przestrzeń i urządzono im osobne kabiny w magazynie torped. Tam też mamy większość naszych zapasów.

- Zmieściły się?

- Jak najbardziej. Tym bardziej, że w ten rejs zabieramy tylko sześć węgorzy.

- Jakich znowu węgorzy?

- Tak nazywamy torpedy. Zabierzemy ich tyle, ile mamy wyrzutni. Wystarczy na jedną salwę, gdyby jakimś cudem przyszło nam się bronić. Ale to by była ostateczność, bo do Argentyny mamy dopłynąć niepostrzeżenie. Nie wdając się w żadną bijatykę.

- Widzę więc, że będziemy unikać wszelkich spotkań.

- Jak najbardziej. Na pewne rozluźnienie prawdopodobnie będziemy mogli sobie pozwolić dopiero w pobliżu równika. Tam nie ma większych tras żeglugowych. Może nawet wykąpiemy się w oceanie. Bo tu, pleśń wchodzi nam już nawet na skórę - leutnant podwinął rękaw i pokazał Henrykowi sporą egzemę. - A to wszystko przez brak normalnej kąpieli, normalnej wilgotności powietrza i światła słonecznego. Żarcie, to już tylko konserwy. Nawet führer je jada, chociaż ma kłopoty z żołądkiem.

- No tu, to już pan chyba przesadził. Wszyscy wiedzą, że führer mięsa nie jada.

- A czy ja mówiłem coś o mięsie? Mamy całe stosy konserwowanych szparagów, ziemniaków, bobu, fasoli, pomidorów, marchewki, ogórków, kapusty i diabli wiedzą czego jeszcze. Jest kawa, herbata, wino, piwo, czekolada. Są nawet soki. Jabłkowy, truskawkowy i gruszkowy. Do wyboru.

- Załoga też to je?

- Jak najbardziej. To specjalne zaopatrzenie. Widział pan znak namalowany na kiosku?

- Oczywiście. To as pik.

- Jeżeli gra pan w pokera, to wie, że jest najważniejszy w talii. Więc, inaczej mówiąc, jest to „führerboot”. Były jeszcze trzy jednostki, też oznaczone podobizną asów. Ale tamte asy były mniej ważne. Już wcześniej, z Bergen odpłynęło na nich kilkudziesięciu naszych naukowców oraz najważniejszych funkcjonariuszy partyjnych, tony dokumentacji, nowe wzory uzbrojenia i jakieś surowce czy materiały. W ciężkich, ołowianych pojemnikach.

- Orientuje się pan, co w nich było?

- Nie wiem. Wiem tylko, że były cholernie ciężkie. Ale pan wygląda na takiego, który chyba wie?

- Nie zaprzeczę.

- Tak przypuszczałem. Ale teraz już pana przeproszę. Muszę dopilnować odpowiedniego napełnienia zbiornika agregatu przy wrotach.

- Odpowiedniego?

- Tak. Ale opowiem już tylko w skrócie. Gdy już stąd wypłyniemy, dwaj ludzie w motorówce włączą przyciski zamykające wrota, wskoczą do łodzi i natychmiast popłyną za nami. Niby mogli by skorzystać z zamaskowanego wyjścia na górze fiordu, ale mieli by trudności z szybkim zejściem. Trwało by to za długo, a i tak musieli by później skorzystać z łodzi. 

- I co?

- Wrota się zamkną, czujnik wyłączy ich zasilanie, ale na wszelki wypadek prąd wytwarzany będzie jeszcze przez kilka minut. Potem paliwo się wyczerpie, agregat stanie, światła zgasną. I koniec. Bo przecież nie możemy zostawić wrót otwartych. Wyobraża pan sobie co by było, gdyby ktoś to zobaczył i powiadomił norweskie władze?

- No, tak. A ci z motorówki?

- Dobiją do okrętu i wejdą na pokład. Ale wcześniej usuną brezentowy czop z dna łodzi. Dziurę zrobiono już godzinę temu. Nie możemy ryzykować. Łódź musi zatonąć i to cicho. Żadnych wybuchów czy innego zbędnego hałasu. I żadnych śladów na zewnątrz, które mogły by zdemaskować naszą kryjówkę. Bo kto wie, czy ta grota komuś i kiedyś się jeszcze nie przyda…

 

Komentarze