Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 143

 

- Przygotowywaliśmy się na Bałtyku. Ośrodek szkoleniowy dla tych okrętów znajdował się w Gotenhafen. W styczniu, załogi będące już po przeszkoleniu i mające od ręki obsadzić kilkanaście pierwszych, gotowych już do służby jednostek, zaokrętowano na były flagowy statek wycieczkowy organizacji „Kraft durch Freude”, MS „Wilhelm Gustloff”.

- MS? A co to jest do cholery? - wtrącił się Dietrich.

- To z angielskiego. Pierwsze litery od „motor ship”, czyli po prostu statek motorowy. A wracając do „Gustloffa”… Mieliśmy popłynąć na zachód. Niestety, 30 stycznia w nocy, doszło do tragedii. Storpedował nas ruski okręt podwodny i zaczęło się piekło. Rozumie pan?  Zima, mroźna noc, wzburzone morze, a na pokładzie, jak oceniają to niektórzy, nawet do dziesięciu tysięcy ludzi. Połowa z nich to  uchodźcy z Prus Wschodnich, w tym mnóstwo kobiet i dzieci. Mimo, iż była to olbrzymia jednostka, mająca ponad 200 metrów długości i ponad 25 tysięcy ton pojemności rejestrowej brutto, eksplozje trzech torped zrobiły swoje i nie dały jej żadnych szans. Kiedy zaczął tonąć, doszło do tego, że na pokładzie zębami i pazurami walczono o dostęp do łodzi i tratw ratunkowych, zdarzały się mordercze bójki, padały nawet strzały, w tym część samobójczych. Zapanowały chaos, panika, zamieszanie i bezwzględna walka o życie. Statek ostatecznie zniknął po wodą w ciągu sześćdziesięciu paru minut, a jednostki przybyłe na ratunek wydobyły z wody jedynie 1215 żywych rozbitków. Resztę zabiły wybuchy torped, ale głównie lodowata woda. Każdy, kto się w niej znalazł, już po paru minutach ginął w wyniku hipotermii. Jednym słowem największa katastrofa morska w dziejach, pod względem liczby ofiar kilkakrotnie większa niż w przypadku  słynnego zatonięcia „Titanica”. Wracając zaś do sedna sprawy, z całego naszego, liczącego ponad dziewięciuset ludzi kursu szkoleniowego, uratowali się tylko nieliczni. Wśród nich i ja. Ale w żaden rejs bojowy już nie popłynąłem.

- Dlaczego? - Henryk był naprawdę zaintrygowany.

- Specjalnym rozkazem personalnym zostałem skierowany do tak zwanej  „bezimiennej floty”.

- „Bezimiennej”?

- Tak ją nazwaliśmy. Kilka zamówień zostało fikcyjnie anulowanych, ale okręty budowano dalej i nie nadano im żadnych oficjalnych oznaczeń. Kilka innych ukończono, lecz ich numery, dla zmylenia przeciwnika, wymalowano na sekcjach stojących w stoczniach i dopiero co budowanych jednostek. Z tego co wiem, po odpowiednim remoncie wykorzystano też dwie starsze łajby typu IX, które rzekomo jakiś czas temu zaginęły w akcji. A w ogóle, to dla dodatkowego zmylenia przeciwnika, w ostatnim czasie nawet w wewnętrznych naszych zestawieniach i raportach nie opublikowano faktu zaginięcia w akcji kilkunastu innych naszych jednostek. Oczywiście zostały one przez aliantów prawdopodobnie zatopione, ale z naszej strony oficjalnego potwierdzenia tych strat jednak nie ma. Z tego co na dzień dzisiejszy można przypuszczać, przeciwnik nadal nie może się ich doliczyć i jedynie spekuluje, co też się z nimi mogło stać.

- Zaraz… - Dietrich przez chwilę nie zrozumiał. - To oni nie wiedzą czy kogoś zatopili?

- Oczywiście, że nie wiedzą. Pewne jest tylko zatopienie jednostki nawodnej. Z podwodną zaś jest inaczej. Alianci zrzucą te swoje bomby głębinowe czy co tam jeszcze, posłuchają wybuchów, czasem na powierzchnię wypłyną jakieś tam szczątki albo też i nie. Oczywiście dodatkowo przeczeszą wodę impulsami sonarów, wsłuchają się w akwen hydrofonami, ale wątpliwości często pozostają i tak naprawdę czasem do końca nie wiadomo, czy okręt podwodny poszedł na dno, czy też może jednak po cichu się wymknął. Niektórzy kapitanowie naszych jednostek, celem wprowadzenia przeciwnika w błąd stosowali nawet upuszczanie ze zbiorników części paliwa i wystrzeliwanie z wyrzutni torpedowych jakichś zaolejonych szmat czy też innych niepotrzebnych już na pokładzie szczątków, które wypływały na powierzchnię sugerując sukces ataku. A już z reguły w takich przypadkach i niezależnie od wyniku starcia, praktycznie niemożliwe jest ustalenie numeru taktycznego okrętu podwodnego. W tej masie niewiadomych niektóre nasze jednostki znikają więc bez śladu, a wróg nawet nie ma świadomości, że one w ogóle istnieją. Ponadto, jak już wspomniałem, pewne okręty powstawały bez oznaczeń i nigdy nie wciągnięto ich do oficjalnego rejestru. Proszę chociażby spojrzeć na nasz. Na kiosku nie ma żadnego numeru.

            Rzeczywiście. Jak jeden mąż obiegli wzrokiem stalową sylwetkę. Na kiosku nie było numeru!

- Ale widzę tam coś namalowane - Henryk wytężył wzrok.

- To as pik. Oznacza, że wśród asów nasz okręt jest najważniejszy. Ale to oznaczenie nieformalne. Sami je namalowaliśmy.

- Czyli było takich co najmniej cztery? - Henryk podjął temat. - Bo asy w talii kart są przecież cztery.

- Oczywiście. Sam wiem o trzech innych. Chociaż, może nie powinienem z panami o tym rozmawiać… 

- Spokojnie, kapitanie - Bormann z niejaką wyższością spojrzał na Hulenburga. - To ja opracowałem ten plan i ja przekazałem zakodowane rozkazy dotyczące utworzenia tej flotylli oraz organizacji całej operacji. Więc może być pan spokojny.

- O! - Hulenburg mimowolnie aż się wyprostował. - To wspaniały, dalekosiężny plan, herr reichsleiter.

- Dziękuję. Spocznij! A pan był wyróżniającym się i całkowicie oddanym führerowi członkiem Hitlerjugend, później NSDAP, ochotnikiem do służby na tych okrętach, wzorowym absolwentem szkoły oficerów marynarki wojennej i kursów podwodnych. Bez rodziny, nieżonatym i bezdzietnym?

- Tak… - po twarzy Hulenburga widać było wyraźne zaskoczenie. - A skąd pan to wszystko wie?

- Bo sam określałem wymogi, jakie spełniać mieli dowódcy i załogi tych jednostek. I jeszcze jedno. Jako, że jest pan jeszcze bardzo młody i w dodatku nie brał pan udziału w żadnych akcjach bojowych, wrogowi jest pan praktycznie zupełnie nieznany. Więc nikt i chyba już nigdy nie zada sobie pytania, co tak naprawdę stało się po wojnie z kapitanem Otto Hulenburgiem. Nikt i nigdy nie będzie pana poszukiwał.

- Tak też już sobie wcześniej myślałem. A na razie, zapraszam panów dalej. Ktoś na was czeka…

- A jeszcze jedno - Henryk postanowił zadać to pytanie, bo od kilku już chwil nie dawało mu spokoju. - Co tu tak śmierdzi?

- Przepraszam za wyrażenie, obersturmbannführer. To gówna.

- Co?!!!

- Nasze gówna. Projektanci tej groty nie przewidzieli, że aż przez ponad dwa i pół miesiąca będzie tu przebywało blisko pięćdziesięciu  ludzi. Wykute w skale szambo wypełniło się dwa tygodnie temu. Teraz się wylewa. Proszę spojrzeć - światło trzymanej przez kapitana latarki skierowało się na wodę.

            Nie wyglądało to ciekawie. Pływające wokół okrętu ekskrementy i kawałki papieru sprawiały koszmarne wrażenie.

- Ale to już wkrótce będzie nieważne - kapitan po chwili kontynuował. - Skoro panowie już tu dotarli, to najpóźniej pojutrze wieczorem i tak stąd wypłyniemy. Teraz zaś, proszę za mną.

 

            Ruszyli skalnym nabrzeżem, po kilkudziesięciu metrach dochodząc do trapu. Nie do końca panowały tu widać morskie zwyczaje, bo stojący tam i uzbrojony w MP - 40 marynarz, na widok kapitana bez słowa usunął się na bok. Weszli po lekko chybotliwych deskach na pokład i w ślad za prowadzącym skierowali się do wnętrza kiosku. Przeszli przez jeden właz, następnie drugi. Gramolili się nieporadnie po metalowych klamrach, oszołomieni mnóstwem zaworów, wskaźników, przełączników, pokręteł i innych nieznanego im przeznaczenia urządzeń.

            - Panowie… - kapitan w końcu stanął, poprawił na głowie czapkę i znów zabrał głos. - Proszę doprowadzić się do porządku. Czeka na was führer!

- Kto? - wyrwało się zdumionemu Dietrichowi. - Adolf Hitler?

- A znasz jakiegoś innego führera? - Bormann jako jedyny nie wydawał się być zaskoczony.

- Ale przecież mówiono, że…

- Propaganda dla maluczkich i dla naszych wrogów. Führer żyje i zaraz się z nim spotkamy. To gdzie teraz, kapitanie?

- W mojej kajucie. Tam gdzie stoi drugi wartownik - oficer wskazał ręką. - Zaprasza wszystkich trzech.

            Ruszyli za Bormannem. Wartownik, widać uprzedzony, usunął się z drogi i Bormann zapukał do drzwi jakoś dziwnie delikatnie.

- Wejść! - usłyszeli z wnętrza pomieszczenia.

 

            Widok, jaki ukazał się Henrykowi, był niecodzienny. Niewielka kabina, w której była tylko koja, krzesło i niewielki stolik. Półka z kilkunastoma książkami i mapami. Szafka przy koi i wnęka na ubrania. Na ścianie portret führera. Oraz on sam we własnej osobie, stojący miedzy koją a stolikiem i wpatrzony we wchodzących!

            Weszli, niepewni co robić, ani co powiedzieć. Nie było żadnych miejsc do siedzenia i stanęli pod drzwiami, patrząc na odległego o wyciągniecie ręki tego, który doprowadził świat do katastrofy, III Rzeszę do upadku, a ich samych do tego ciasnego, śmierdzącego i klaustrofobicznego miejsca.

            - Mein führer… - zaczął wreszcie Bormann, lecz ruch lekko drżącej ręki Hitlera sprawił, że słowa uwięzły mu w gardle. Patrzyli na niego, tak innego od tego co prezentował sobą kiedyś, co pokazywały oficjalne portrety i wcześniejsze cotygodniowe kroniki filmowe „Die Deutsche Wochenschau”. W nie do końca dopasowanej i wyraźnie wymiętej brunatnej marynarce, do której przypięto tylko Żelazny Krzyż i Odznakę za Rany, w przybrudzonej koszuli i przekrzywionym krawacie, sprawiał przygnębiające wrażenie. Potęgowała je długa, przetłuszczona grzywka spadająca prawie na oczy i niezbyt starannie ogolona szczęka, wyróżniająca się w upiornie bladej twarzy. Widać nie było tu fryzjera, a postać, która przed nimi stała, w ciągu ostatnich miesięcy praktycznie nie miała kontaktu ze świeżym powietrzem i światłem słonecznym. W dodatku, tu też wszystko śmierdziało pleśnią, zgnilizną i niemytymi ciałami. Dopiero po dłuższej chwili wpatrywania się w ich twarze, Hitler zrobił krok do przodu. Wyciągnął drżące ręce i oburącz uściskał dłoń Bormanna. Postąpił pół kroku w bok i tak samo uczynił też dwóm pozostałym.

            I było to jak dotkniecie węża. Tak przynajmniej pomyślał Henryk, dotknąwszy zimnej, wilgotnej i śliskiej dłoni Adolfa. Ten zaś podniósł głowę i wreszcie wydobył z siebie głos.

- Jesteście! Wy, najwierniejsi!

- Mein führer! - Bormann zaczerpnął tchu. - Zawsze byłem ci wierny. Tak samo zresztą, jak pozostali moi dwaj towarzysze.

- Wiem - Adolf potrząsnął głową. - Nie tak, jak ten zdrajca Himmler, czy ta gruba i fałszywa świnia Göring!

- Tak, mein führer. Oni byli zdrajcami. My zaś zawsze staliśmy przy tobie.

- Cieszę się - Hitler powoli się odwrócił i usiadł na jedynym w kabinie krześle. - Ale najpierw powiedz mi mój drogi Martinie, dlaczego ci trzej jeszcze żyją?

- Jacy trzej?

- Stalin, Churchill i ten trzeci, no jak mu tam…

- Truman?

- Właśnie. Mieli zginąć w Poczdamie. Co zawiodło? Albo raczej kto?

- Zdradził jeden z ludzi. Zamiast doprowadzić w odpowiednie miejsce obecnego tu obersturmbannführera Reschke, który zbudował bombę i miał ją uzbroić, nasłał na nas sowietów. Zapłacił za to życiem. Załatwił go trzeci z nas, hauptsturmführer Dietrich. A bombę zniszczyliśmy. W ręce ruskim nie wpadła.

- Tak! Tak właśnie trzeba postępować ze zdrajcami - Hitler wymachiwał ręką. - Powywieszać jednego po drugim, jak i ja to uczyniłem po zamachu w Wilczym Szańcu!

            Milczeli, a Hitler uspokajał się z wolna. Spojrzał wreszcie na Henryka i przyjrzał mu się uważnie.

- Myśmy się chyba już gdzieś spotkali? Proszę mi przypomnieć…

- Składałem panu przysięgę tuż przed Monachium, mein führer. Uścisnął mi pan wtedy rękę. A potem jeszcze dwukrotnie. Kiedy odbierałem Odznakę za Coburg, a następnie jeszcze Order Krwi, wraz z egzemplarzem „Mein Kampf” i własnoręcznie przez pana wpisaną tam dedykacją.

- A tak… - Hitler wyglądał, jakby naprawdę to sobie przypominał. - A potem, zdaje się, pracował pan z Kammlerem. Miał pan zbudować trzy bomby atomowe.

- Zbudowałem je dla pana, mein führer. Pierwszą 20 kwietnia, na pańskie pięćdziesiąte szóste urodziny. A w ciągu następnego tygodnia ukończyłem jeszcze dwie. Ale nikt ich ode mnie już nie odebrał.

- No właśnie. Jak to możliwe?

- Obergruppenführer Kammler miał przysłać po nie transport. Podobno ciężarówki i pociąg pancerny. Mieli dotrzeć do mnie i je zabrać. Nic takiego się jednak nie stało.

- A gdzie one są teraz?

- Tam, gdzie je budowałem. Na Dolnym Śląsku. W obiekcie „Centrum” kompleksu „Riese”. Rządzą tam teraz Rosjanie i Polacy, ale bomb nie dostaną. Wysadziłem co trzeba.

- A Kammler - Bormann wtrącił się do rozmowy - według naszych ustaleń poddał się Amerykanom. Prawdopodobnie z planami naszych najnowszych osiągnięć technicznych i naukowych.

- To znaczy, że zdradził też miejsce, gdzie te bomby są!

- Prawdopodobnie tak. Ale dla Amerykanów to informacja bez większej wartości. Z jednej strony sami nie są w stanie ich przejąć, a z drugiej strony nie mogą też zdradzić ich lokalizacji ruskim. To tak jak z psem ogrodnika. Sam nie zje i komuś nie da. Utajnią więc tę informację i na wieczność pogrzebią w najgłębszych archiwach. A Kammler pewnie kalkulował, że takimi informacjami kupi sobie życie.

- Gówno kupi! - Hitler nagle poderwał się na nogi. - Jeżeli ta świnia myśli, że przeżyje, to jest w błędzie.

- Wiemy już, że sporo innych naszych naukowców, konstruktorów i wojskowych znalazło się w rękach Amerykanów - kontynuował Bormann. - Nawet Werner von Braun.

- Też zdrajca! Chociaż ten na pewno przeżyje. Będzie mówił, że zajmował się jedynie nauką. Mówię wam… Ci, którzy zajmowali się tylko nauką lub walką, zwłaszcza z bolszewikami, przeżyją. Jeszcze będą ich obwieszali orderami. A Kammlera nie!

- Dlaczego, mein führer? Co w nim takiego szczególnego?

- Martin… Przecież czytałeś „Mein Kampf”. Nie wiesz, że to żydostwo rządzi światem, a przynajmniej dużą jego częścią? Mam ci dać wykład o lobby żydowskim w USA? To proste. Kammler likwidował resztki getta w 1943 w Warschau. Potem projektował, usprawniał i rozbudowywał komory gazowe w obozach koncentracyjnych. Więc Żydzi z Ameryki mu nie darują.

- A skąd oni będą wiedzieć, że…

- Żydzi wszędzie mają swoich ludzi, więc amerykański rząd nie będzie chciał mieć kłopotu. Najpierw wycisną go jak cytrynę. Ze wszystkiego, co wie. Ale go nie wypuszczą, aby się nie kompromitować. To pragmatyczne skurwiele i bardzo dbają o moralność. Przynajmniej tę na zewnątrz i na pokaz. Więc ze względu na powyższe, przed sądem go nie postawią. Za dużo mógłby gadać, albo jeszcze bezczelnie zażądał by dobrego adwokata. Będą go więc przetrzymywali w jakiejś zawszonej i odizolowanej od ludzi i świata celi, aż w końcu z rozpaczy sam się w niej powiesi. Pozostawią mu w tym celu szelki i sznurowadła. A jeżeli nie, to po jakimś czasie, gdy będzie już niepotrzebny, przyjdzie do niego „nocny samobójca” i będzie po kłopocie. A ty doktorze - Hitler nagle zmienił temat i znów zwrócił się do Henryka - powiedz! Ale tak szczerze… Na kiedy możesz mi zbudować nową bombę?

- Nową? Tutaj? - Henryk aż osłupiał.

- Nie tu. W Argentynie.

- To tam mamy płynąć?

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, obersturmbannführer. Więc kiedy? - głos Hitlera był już ostry.

- Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć, mein fuhrer. Technicznie, to bardzo skomplikowana sprawa. Z użyciem najnowszych i stojących na najwyższym poziomie technologii. Oraz dostępu do plutonu lub wzbogaconego uranu. A Argentyna, o ile się orientuję, to kraj typowo rolniczy. Gdzie tym pastuchom do niemieckiej technologii…

- Ale na Poczdam potrafiłeś bombę zbudować?

- Tak. Ale z części i materiałów zgromadzonych jeszcze w Ohrdruf, a następnie zabezpieczonych przez brigadeführera Modera. A w jakiejś tam Argentynie… Wątpię, aby było to w ogóle możliwe.

- Nie do końca znasz sytuację, obersturmbannführer. Nasi ludzie są tam już od okresu przedwojennego. A kilka naszych U - bootów powinno tam właśnie dopływać. Miedzy innymi z materiałami radioaktywnymi. Będziesz więc miał to, czego potrzebujesz. Tylko musisz to wszystko poskładać do kupy.

- Z całym szacunkiem, mein führer, ale tak to nie działa. Z tego co wiem, brigadeführer Moder zabezpieczył w Ohrdruf wszystko, co tam było. Więc U - booty mogły wywieźć tylko uran. To, że ktoś potrafi na przykład skonstruować samochód, wcale nie znaczy, że jest to łatwe i szybkie. Utraciliśmy przecież całą dokumentację. Obliczenia i rysunki techniczne, które kosztowały kilka lat pracy. Trzeba będzie projektować wszystko od początku, obliczać, sprawdzać. Później musi to ktoś wyprodukować. W tym przypadku często na najwyższym, możliwym do osiągnięcia poziomie. To zresztą nie tylko sprawa przemysłu, ale również odpowiednio wyposażonych laboratoriów oraz ludzi, którzy się na tym znają. Żadnego samochodu również nie konstruuje, nie produkuje części i nie składa w całość jeden człowiek. Zajęło by to długie lata.

- Nie martw się, obersturmbannführer. Dostaniesz ludzi i wszystko, co będzie ci potrzebne. Bo to właśnie na twojej bombie jeszcze odrodzimy III Rzeszę!

 

Komentarze