Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 159

 

- Już pod sam koniec wojny - oczywiście ze względu na prowadzone przez nas prace - miałem dostęp do pewnych ściśle tajnych informacji. Nasze służby kryptograficzne rozszyfrowały część przechwyconych depesz ruskich szpiegów, z Ameryki do Moskwy. Udało się to, gdyż podobno posługiwali się szyfrem, który już wcześniej był przez nich wykorzystywany. Wynikało z nich, że Amerykanom do ukończenia bomby plutonowej brakowało tylko zapalników implozyjnych.

- Więc właśnie je skonstruowali.

- Może tak, a może i nie. Bo nie wiemy, jakiego rodzaju bomby zrzucono na Japonię.

- A jest w nich jakaś różnica?

- Zasadnicza. Mogły to być przecież stosunkowo proste w swej konstrukcji bomby, do budowy których potrzeba około sześćdziesięciu kilogramów wzbogaconego uranu. Dzielimy wtedy ładunek na pół i wstrzeliwujemy w siebie, jak w lufie armatniej. Powstaje wtedy masa krytyczna i eksplozja gotowa. Mogły też to być bomby plutonowe, gdzie według naszych wstępnych obliczeń potrzeba zaledwie jednej dziesiątej tej wielkości.

- A nasze, jakie były?

- Jeszcze inne. Oparte na wzmocnionym rozszczepieniu jąder atomu. Rozszczepieniu odbywającym się pod olbrzymim ciśnieniem i w temperaturze wprost niemożliwej do zmierzenia. Określił bym je jako bomby termojądrowe i broń następnej generacji. Do tego nie trzeba było wiele uranu czy plutonu.

- Jednym słowem, nie potrzebowaliśmy dużo, a i tak się nie udało. 

- To nie tak, reichsleiter. Udało się, chociaż w ostatniej chwili. I gdyby tylko miał je kto ode mnie odebrać, a następnie zrzucić tam gdzie trzeba…

- Ale czasu nie zawrócimy.

- Niestety, reichsleiter.

- No, dobrze. Teraz trzeba patrzyć w przyszłość. Pan wie, że ewakuowano spore zapasy wzbogaconego uranu?

- Prawdę mówiąc, domyślałem się tego, ale potwierdzenie uzyskuję dopiero teraz i to z pańskich ust.

- Domyślał się pan?

- Tak. Od kiedy, jeszcze w grocie, z ust führera dowiedziałem się, że na pokładach trzech pozostałych U - Bootów ewakuowano miedzy innymi jakieś materiały radioaktywne. W tej sytuacji sprawa była dla mnie oczywista. Ewakuowano uran i to wzbogacony. Bo gdyby to była tylko zwykła ruda, taka, jaka dopiero trafiała do przeróbki i wzbogacenia w naszych zakładach w Oranienburgu, rzecz nie była by warta zachodu.

- Brawo doktorze, brawo! Widzę, że nie na darmo zabraliśmy pana w ten rejs.

- Ja też tak myślę. Ale skoro potwierdził pan już to, co dla naszej sprawy najważniejsze, to teraz następne pytanie. Na ile ten uran jest wzbogacony i ile dokładnie go jest?

- Tu niestety nie jestem w stanie odpowiedzieć. Jego ewakuacja odbywała się w ostatnich dniach, tuż przed okrążeniem Berlina. Zajmowało się tym kilkunastu zaufanych ludzi i to niezależnie od siebie. Tej akcji nie dało się już skoordynować. Otrzymaliśmy tylko kodowe sygnały, że trzy U - Booty, miedzy 21 a 27 kwietnia wyszły w morze. Jeden z Hamburga, dwa z portów norweskich. Na chwilę obecną nie wiemy o nich nic. Tak samo jak my, do samego końca rejsu miały utrzymywać ciszę radiową.

- Czyli o nich dowiemy się dopiero po przybyciu na miejsce?

- Tak. Co prawda, za jakiś czas nasi rezydenci z Argentyny mogliby nadać sygnały kodowe o ich przybyciu, ale odstąpiliśmy od tego. Nic by nam to nie dało, a transmisje radiowe z nieoficjalnych i nierejestrowanych radiostacji mogłyby zostać przechwycone i niepotrzebnie wzbudzić zainteresowanie tamtejszych władz. Takich sytuacji lepiej unikać. Ponadto, nie ma żadnej gwarancji, że te sygnały udało by się nam przechwycić.

- Ale słyszałem, że podobno władze Argentyny są do nas przyjaźnie nastawione. Były zresztą przez cały czas wojny, a ich przystąpienie do koalicji aliantów było tylko formalne i wymuszone globalną sytuacją polityczną.

- Tu ma pan rację, doktorze. Ale już wcześniej mieliśmy poważne sygnały i sprawdzone informacje, że zarówno Argentyną, jak i Brazylią czy Urugwajem, bardzo interesują się służby amerykańskie. Nie wiadomo gdzie i jak głęboko w strukturach władzy uplasowali swoich ludzi, a dolary „Wuja Sama” mają wielką moc przekonywania. Lepiej więc być ostrożnym i dmuchać na zimne.

- Niewątpliwie tak. Tu sytuacja jest jasna. Ale zastanawiam się jeszcze nad jedną kwestią. Czemu właściwie führer odpłynął ostatnim U - Bootem? Nie mógł odpłynąć jakimś wcześniejszym? Byłoby chyba bezpieczniej, niż czekać do ostatniej chwili, a później ponad dwa i pół miesiąca siedzieć w ciemnej grocie pod nosem żądnych zemsty Norwegów.

- Ma pan rację i nie ma pan racji. Spróbuję to zaraz wytłumaczyć. Führer czekał na tego U - Boota , gdyż do ostatniej chwili spodziewał się użycia bomb atomowych. Tych, które pan zbudował, a których nie odebrał ten zdrajca Kammler. A bombowce z jednostki KG 200 czekały…

- To jest logiczne. Ale przecież mógł nie ryzykować i wypłynąć jakimś wcześniejszym. A gdyby doszło do ich użycia, to powróciłby z morza.

- Widzę doktorze, że nie zna pan realiów końca wojny. Właśnie takie wcześniejsze wypłyniecie byłoby największym ryzykiem. Bo mogło się i tak zdarzyć, że tę samą drogę trzeba by pokonać dwa razy. W  jedną i drugą stronę. A w tym czasie alianci bezdyskusyjnie już panowali na Morzu Północnym i Norweskim. Dziesiątki okrętów, setki samolotów… I gdy zarządzono przejście naszych ostatnich U - Bootów do portów norweskich, wiele z nich zostało niestety zatopionych.

- Ale nasz okręt jakoś się przedarł.

- Chyba tylko dlatego, że jest to najlepszy i najbardziej technicznie zaawansowany okręt naszej floty, z doborową i znakomicie wyszkoloną załogą. A muszę też panu powiedzieć, że jak się dowiedziałem, w czasie tego krótkiego rejsu pod Bergen dwukrotnie i to chyba tylko z uwagi na posiadaną przez nas gumową powłokę, uniknął on wykrycia.

- A gdyby jednak wcześniej, w Hamburgu, uległ jakimś uszkodzeniom? Na skutek bombardowania albo z jakiegoś innego powodu? Co wtedy?

- Była i inna, alternatywna droga ucieczki. Samolotem do Danii, a stamtąd do Norwegii, gdzie w  Kristiansund na wyjście w morze oczekiwał jeszcze jeden U - Boot, o numerze taktycznym 977. Co prawda typu VII C, ale z doświadczonym i bojowym kapitanem, sprawdzoną załogą, w pełni zaopatrzony i sprawny. A ponadto podczas ostatniego pobytu w stoczni, zamontowano im chrapy.

- Znali położenie groty?

- Nie mieli nawet pojęcia, że wobec nich są jakieś plany. Nic nie wiedzieli. Czuwał nad tym tylko jeden człowiek, wtajemniczony przez obecnego wtedy w Norwegii gruppenführera Jakoba Sporrenberga. Gdyby zawiódł nasz okręt, otrzymaliby rozkazy, aby przyjąć na pokład führera i natychmiast wyjść w morze. Dopiero po wypłynięciu dowiedzieli by się o grocie i celu misji. A tak, do końca pozostali w pełnej nieświadomości.

- Wiemy, co się z nimi stało? Poddali się, zostali zatopieni?

- O nich nie wiemy nic. Gdy nasz okręt z führerem na pokładzie wypłynął wreszcie z Hamburga, wysłano do Sporrenberga specjalny sygnał. Oznaczał on, że sprawa U - 977 jest już nieaktualna. Co się później z nimi stało? Trudno powiedzieć. Z tego co wiem, gdy w końcu okazali się już niepotrzebni, przewidywano dla nich realizację normalnego zadania bojowego. Mieli wyruszyć na podejścia do portu w Southampton i torpedować tam wszelkie jednostki, które nawinęły by się im pod wyrzutnie.

- Co? W ostatnich dniach wojny? Przecież to by była misja samobójcza! Nic by już nie zmieniła.

- Owszem. Ale żołnierze mają obowiązek i są po to, aby - jak powiedział führer - w obronie Rzeszy i narodu niemieckiego, walczyć do ostatniego naboju i ostatniej kropli krwi. A wracając do bomb o których mówiliśmy… Od czasu pańskiej rozmowy z führerem sprawy przyspieszyły.

- Chodzi o bomby Amerykanów?

- Oczywiście. Więc führer będzie chciał je mieć jak najszybciej.

- Już mówiłem, reichsleiter, że szybko się nie da. Nawet to, że będziemy mieli jakiś tam wzbogacony uran, niewiele znaczy. Nie wiemy przecież do jakiego stopnia został wzbogacony, nie mamy wirówek, aby kontynuować ten proces. Na to wszystko trzeba czasu. I to nie miesięcy, a lat.

- Ile?

- Trudno powiedzieć. Trzeba by zaczynać wszystko od nowa. Zbudować ośrodek badań atomowych, wyprodukować części. To wszystko możliwe jest do wykonania jedynie przez najwyższej klasy specjalistów i przy użyciu najnowszych urządzeń i technologii. A przecież Argentyna to kraj pastuchów. Z tego co się orientuję, najlepiej wychodzi im eksport skór i wołowiny.

- Führer nie takiej odpowiedzi oczekuje…

- Reichsleiter! Każdy, kto da inną odpowiedź, będzie kłamcą i oszustem! Nawet jeżeli te trzy U - Booty dotrą do Argentyny, nawet jeżeli będzie tam odpowiedni zapas uranu, to tak naprawdę będziemy musieli zaczynać od zera. A przecież ja też wszystkiego nie wiem. Chociażby o zapalnikach implozyjnych na podczerwień, skonstruowanych przez Manfreda von Ardenne. To absolutnie nowatorska rzecz, którą w obiektach Centrum otrzymałem tylko do zamontowania. A przecież pod koniec wojny nie miałem z nim żadnego kontaktu.

- Brigadeführer Moder wspomniał, że zaczął pracować dla ruskich. Wiadomo, co dokładnie się z nim stało?

- Dokładnie to  nie. Ale to pewna wiadomość.

- Skąd pan to wie? Kto panu o tym powiedział?

- Widziałem go w Waldenburgu. Osobiście naprowadzał Rosjan na kopalnię, gdzie zamontowaliśmy jego akcelerator.

- Jak to? Widział się pan z nim i pozwolił na to?

- Nie powiedziałem, że się z nim widziałem. Ja widziałem jego, ale on nie widział mnie. Nie miał pojęcia, że byłem w pobliżu.

- No, to kamień z serca. Bo już myślałem…

- To nie tak, jak pan myślał. Gdybym go wtedy dopadł, już by wąchał kwiatki od spodu. Udusiłbym go gołymi rękami.

- Żałuję, że się tak nie stało. I coraz bardziej pana podziwiam.

- Mnie? Za co?

- Za pańską wierną postawę. Można by ją postawić za wzór dla całego narodu…

            Nie dokończył. Od strony centrali dały się słyszeć kroki co najmniej pięciu czy sześciu ludzi, kierujących się w ich stronę. Było to coś tak niecodziennego, że aż się zerwał i wyjrzał na korytarz. W kierunku dziobu szło sześciu marynarzy, z drugim oficerem na czele. W kierunku dziobu, to znaczy, że w kierunku kabiny jego, führera i jego żony!

- Leutnancie! - Bormann zaczął nienaturalnie wysokim głosem, pokonując dziwny strach nagle ściskający mu krtań. - Co się dzieje? Po co tu idziecie?

- Z polecenia dowódcy, idziemy do torped.

- Torped?

- Jak najbardziej. Trzeba je wyjąć, sprawdzić i doładować.

- Nie rozumiem.

- Już tłumaczę, reichsleiter. Nasze torpedy mają napęd elektryczny. Chodzi o to, aby po wystrzeleniu nie zostawiały śladu w wodzie. Mniej więcej co półtora do dwóch tygodni należy więc wyciągnąć je z wyrzutni, sprawdzić i podładować im akumulatory. Zbliża się wieczór i za godzinę będziemy płynęli na chrapach. Wtedy też można będzie naładować akumulatory w torpedach. Przez tę godzinę, wyciągniemy i sprawdzimy trzy torpedy, następnie zaś je podładujemy. A jutro wieczorem zrobimy to samo z pozostałymi dwoma.

- A dlaczego nie ze wszystkimi naraz?

- Dla bezpieczeństwa, reichsleiter. To zresztą podstawowa wiedza na poziomie dowódcy drużyny. Nigdy i pod żadnym pozorem cały stan oddziału nie może jednocześnie czyścić broni czy korzystać z toalety, bo jakby co… U nas jest tak samo. Gdybyśmy nagle i niespodziewanie musieli użyć torped, to - za przeproszeniem - nie możemy zostać zaskoczeni ze spuszczonymi gaciami.

- Jasne. Ale jeszcze jedno. Dotychczas żeście tego nie robili…

- Torpedy zostały sprawdzone i naładowane tuż przed wypłynięciem z fiordu. Więc właśnie teraz przyszła na nie pora.

- W porządku. Róbcie więc swoje - Bormann cofnął się do kabiny i patrząc na lekko drwiący wyraz twarzy Henryka dodał pospiesznie. - No, co? Trzeba być ostrożnym. Bo chodzi tu przecież o samego führera.

 

13.08.1945 - Północny Atlantyk, U - Boot As Pik.


            Zagłębił się w książki, bo tak chyba było najlepiej. Po co w tym schizofrenicznym świecie budzić jakieś podejrzenia? Niech myślą o nim jak dotychczas. Do bólu lojalny naukowiec, lecz z głową w papierach. Co prawda, nie było ich na pokładzie zbyt wiele. Obok kabiny kapitana, przymocowana do ściany wisiała półka, na której znalazł kilkadziesiąt kryminałów, sporą encyklopedię i kilkanaście książek autorstwa Karola Maya. Przerzucił szybko tytuły i aż się zdziwił. „Winnetou”, „Old Surehand” czy „Old Schatterhand”. I marynarze mieli to czytać? Pozostawał w konsternacji, aż sytuację wytłumaczył mu Vogel. To była ulubiona literatura führera! Czytał je po kilka razy, a nawet teraz miał w swej kajucie „Skarb w Srebrnym Jeziorze”. Führer i takie bajki? Nie komentował jednak tych rewelacji, zatopiony w stronicach „Wielkiego Atlasu Świata” oraz „Locji”, wypożyczonych od Hulenburga. Locja, jak locja, ale atlas wzbudził jego szczególne zainteresowanie. Zwłaszcza karty dotyczące Ameryki Południowej, ze szczególnym uwzględnieniem Argentyny. Nie interesował się dotychczas tamtą stroną świata, ale skoro przyszło mu tam zdążać… Kto wie, na co jeszcze przydać się może chociażby teoretyczna znajomość położenia, klimatu, miast, ukształtowania powierzchni czy wybrzeża oraz układu granic. Godzinami więc wpatrywał się w kolorowe karty, usiłując zapamiętać układ dróg, linii kolejowych, nazwy szczytów górskich, przełęczy, miejscowości, powierzchni lasów czy wielkich, patagońskich pastwisk. To wszystko mogło być bardzo ważne. Bo skoro już tam będzie, to nie powinien zostać przysłowiowym pijanym dzieckiem we mgle.

- Interesuje pana geografia? - Vogel podniósł wzrok znad jakiegoś medycznego podręcznika.

- Może niezbyt szczególnie, ale zawsze jest lepiej wiedzieć coś o kraju, do którego zdążamy.

- I w którym przyjdzie nam żyć.

- Czy ja wiem? Ja nastawiam się raczej na ograniczony pobyt. Bo wierzę w führera, odrodzenie Rzeszy i powrót do ojczyzny.

- To jest oczywiste. Mówiąc o życiu w Argentynie też miałem na myśli to, że przecież będziemy tam tylko czasowo - Vogel jakby usprawiedliwiał się przed Henrykiem ze swojej lekko niefortunnej wypowiedzi.

- No, właśnie. A ponieważ będzie to raczej kilka lat niż miesięcy, jest to po prostu racjonalne. Zastanawiam się też nad językiem.

- Jakim językiem?

- Hiszpańskim, oczywiście. Widziałem u Hulenburga słownik niemiecko - hiszpański. Chyba też go wypożyczę.

- Z tego co wiem, nie będziemy tam mówić po hiszpańsku. Führer stwierdził, że znajdziemy się tam wśród niemieckich osadników i starych członków partii. Będziemy więc mówić po niemiecku.

- A ma pan co o tego całkowitą pewność? Zawsze bowiem może trafić się sytuacja, w której dobrze będzie znać chociażby kilkadziesiąt podstawowych słów czy zwrotów. A najlepiej co najmniej kilkaset.

- Teoretycznie tak. Ale w praktyce?

- W praktyce też. Życie niesie ze sobą różne niespodzianki - Henryk błyskawicznie zdecydował się na prowokacyjne stwierdzenie, chcąc pociągnąć Vogla za język. - Proszę się cofnąć choćby rok wstecz. Spodziewał się pan, ze znajdzie się na pokładzie U - Boota przemierzającego Atlantyk? Jest oczywiste, że nie. Siedział pan sobie spokojnie w jakiejś klinice czy szpitalu, lecząc chorych i rannych.

- Oj, nie całkiem, doktorze Schwartz - Vogel połknął haczyk, nawet o tym nie wiedząc. - Nie całkiem. Wtedy bym się nie mógł przyznać, ale tu i teraz, gdy obaj jedziemy na jednym wózku, już chyba mogę - rozpierała go chęć zaimponowania Henrykowi. - Byłem wtedy lekarzem w obozie Gross - Rosen.

- Leczył pan więźniów?

- Pan żartuje. Prowadziłem tam tajne badania nad stworzeniem nadczłowieka. A ściślej mówiąc, cudownego żołnierza.

- Teraz to pan żartuje…

 

Komentarze