Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 160

 

Szanowni czytelnicy!

Dziękuję za Wasze zainteresowanie, co widać po regularnie coraz większej liczbie odwiedzin mojego bloga.

Na Zachodzie czytany już jestem nawet w Stanach Zjednoczonych, a na Wschodzie w Singapurze /tak, to nie pomyłka, w Singapurze!/, chociaż nigdy i nikomu z zagranicy nie udostępniałem adresu tej strony. W pewną konsternację wprawia mnie więc statystyka, do której mam dostęp z pozycji autora. W ostatnim tygodniu, a i w ostatnim miesiącu, więcej osób czytało mnie za granicą, aniżeli w Polsce. Z jednej więc strony jesteśmy nacją podobno aspirującą do wyższej kultury, z drugiej zaś wzór do naśladowania daje nam zagranica, chociaż tam mojego bloga ludzie znajdują czysto przypadkowo. Nie krępujcie się więc - nawet jeżeli i Wy trafiacie tu zupełnym przypadkiem - i udostępniajcie ten adres rodzinie, bliższym czy dalszym krewnym lub znajomym. Myślę, że gdy zaczną czytać, nie będą na Was dziwnie patrzeć. Niech również poczują ten smak, tak inny od powszechnie dziś dostępnej, często nie najwyższego lotu i tematycznie błahej literatury.

A teraz, pozdrawiając serdecznie, zapraszam Was do dalszej lektury.

 

 

- Wcale nie. To dość proste, ale zacznijmy od podstaw. Zetknął się pan kiedyś z „Pervitinem”?

- Owszem. Osobiście co prawda go nie zażywałem, ale ogólnie wiem, że to jakiś rodzaj pochodnej amfetaminy czy też innego środka pobudzającego.

- No to jesteśmy na dobrej drodze. Rzeczywiście, jest to środek pobudzający na bazie narkotyku. Przez pewien czas wzmaga agresję, chęć walki, eliminuje zmęczenie, stres, potrzebę snu. Stosowano go powszechnie we wszystkich rodzajach naszych sil zbrojnych.

- I co?

- Prowadził do uzależnienia, a ponadto w miarę używania jego działanie słabło. Potrzeba było coraz większych dawek. Były też coraz poważniejsze skutki uboczne w postaci uszkodzeń wątroby, nerek czy mózgu. W sferze psychicznej czasami nawet dochodziło do niekontrolowanej agresji, niestety również w stosunku do własnych towarzyszy. W skrajnych przypadkach stałe używanie Pervitinu nieuchronnie prowadziło też do powolnego wyniszczenia organizmu.

- To trzeba go było wycofać.

- Nie dało by się. Bez „Pervitinu” wartość i odporność żołnierza na trudy pola walki drastycznie malała, więc trzeba było stworzyć inny środek.

- I to pan go stworzył?

- Nie ja sam. Wraz z kilkoma innymi kolegami, którzy również prowadzili badania, chociaż w innych obozach. A wczesną wiosną spotkaliśmy się wszyscy w Gross - Rosen.

- I tam prowadziliście badania?

- Tak. Wybraliśmy grupę kilkudziesięciu więźniów i przeprowadziliśmy stosowne eksperymenty.

- Z ich udziałem?

- Ja bym powiedział, że raczej na nich. Osiągnęliśmy tam znakomite rezultaty.

- No, ale jak można z więźnia zrobić nadczłowieka? Nie mówiąc o jakimś cudownym żołnierzu?

- Co do więźniów, to nikt nie oczekiwał, że staną się nadludźmi. Badaliśmy reakcje ich organizmów na środki, które im podawaliśmy. Skutki były zadziwiające.

- A jakiś przykład?

- Proszę bardzo. Wytypowano grupę więźniów, podano im nasz środek i kazano maszerować. Bez przerwy i żadnego przystanku, wokół wcześniej wydzielonego placu. Nawet słabsi więźniowie, zanim stracili przytomność potrafili jednym ciągiem iść przez trzydzieści parę godzin, bez snu, picia i jedzenia, pokonując dystans od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu kilometrów. Gdy pozwoliliśmy więźniom pić, najmocniejsi potrafili iść bez przerwy nawet do pięćdziesięciu dwóch godzin, pokonując dystans około stu kilometrów! Pan to sobie wyobraża?

- Przyznam się, że nie bardzo…

- A widzi pan! My też byliśmy zaskoczeni tym, co udało się nam wyprodukować. Środek był trzy, albo nawet i cztery razy bardziej skuteczny niż „Pervitin”! Istna rewelacja!

- A skutki uboczne?

- W pierwszej fazie badań okazało się, że najważniejsze są płyny i prawidłowe nawodnienie ciała. Jeżeli ktoś taki mógł pić do woli, to nawet nic nie jedząc, jego wydajność w stosunku do niepijących wzrastała średnio o trzydzieści do trzydziestu pięciu procent i to bez widocznych szkód dla organizmu.

- A skąd to wiadomo? Przecież z tego co pan przed chwilą wspominał, była już wiosna i nie byliście w stanie prowadzić długotrwałych badań.

- Pozornie ma pan rację. Ale, jak już mówiłem, byli to tylko więźniowie, a my w swoich badaniach wprowadziliśmy tryb przyspieszony. Nie było wtedy czasu na przeciągające się w nieskończoność eksperymenty. W moim ostatnim ośrodku badań, w Kleinschönau, robiliśmy sekcje ich zwłok. Ci, którzy mogli pić według swoich potrzeb, nie wykazywali większych zmian narządów wewnętrznych. Wnioski były więc takie, że środek jest rewelacyjny i o ile zapewniło się właściwe nawodnienie, to na krótką metę spokojnie udawało się już obejść większość innych potrzeb organizmu.

- Czyli więźniowie byli później zabijani?

- Owszem. Ale proszę pamiętać, że byli to tylko Żydzi i słowiańscy podludzie, a badania prowadziliśmy dla dobra Rzeszy! - Vogel potwierdził tak beznamiętnym tonem, że aż trudno było w to uwierzyć.

- Rozumiem… - przez zaciśnięte gardło Henryk zdołał wykrztusić tylko to jedno słowo i przez chwilę się obawiał, czy skutecznie udało mu się w tej krótkiej odpowiedzi ukryć ironię i wzburzenie.

- Ale to jeszcze nie koniec - Vogel wyraźnie czuł dumę ze swoich dokonań i jakby pragnął podziwu. - Już na miesiąc przed końcem wojny przeprowadziliśmy pierwsze praktyczne, a zarazem po części bojowe doświadczenia na ochotnikach.

- Jacyś więźniowie dobrowolnie się zgodzili?

- Co pan? Więźniowie jakby co, nie mieli by nic do gadania. Ale tu chodziło o naszych ochotników. O Niemców.

- To na nich też eksperymentowano?

- Jak już powiedziałem, byli to ochotnicy. Pragnęli się poświęcić dla dobra Rzeszy. Tak, jak ci piloci Luftwaffe, którzy utworzyli jednostkę samobójczą, chociaż z braku maszyn i paliwa, nigdy nie została ona wykorzystana.

- A wasi ludzie? Byli wykorzystani w prawdziwej walce?

- Było już za późno. Ale eksperymenty zdążyliśmy przeprowadzić.

- Można wiedzieć, jakie?

- W naszym gronie - oczywiście poza marynarzami, którym ta wiedza do niczego nie jest potrzebna - nie powinniśmy mieć tajemnic. Próby przeszło kilkunastu esesmanów. W końcowej fazie eksperyment polegał na tym, że ochotnik po podaniu naszego środka wchodził do pewnego bunkra.

-  I co w tym nadzwyczajnego?

- Bardzo wiele. Bo wchodził tylko z bagnetem w dłoni, a wewnątrz były trzy, od dwóch dni nie karmione wilki.

- Pan sobie ze mnie żartuje, doktorze Vogel?

- Absolutnie nie. Wchodzili w normalnych mundurach, a z broni mieli tylko bagnet. Z wyposażenia niestandardowego były jedynie skórzane rękawiczki i gruby kawał szmaty owinięty na lewym przedramieniu. Regułą było, że ta szmata była pierwszą linią obrony, bo wilki rzucały się najpierw do gardła. Jeżeli trzymało się rękę pod szczęką, to wgryzały się w tę szmatę. A później była już tylko robota bagnetem i tryskająca wokół krew.

- Ale niech mi pan nie mówi, że ci ludzie wychodzili bez szwanku. Musiały być jakieś rany i pogryzienia.

- No i były. Ale po naszych środkach nie robiło to na nich jakiegoś specjalnego wrażenia. Z tym, że wszystko poszło tak, jak już panu ogólnie wspomniałem. Nasze doświadczenia zakończyły się praktycznie w pierwszej połowie kwietnia. Nie miał już kto tego środka w odpowiedniej ilości wyprodukować.

- Chyba niewiele by to pomogło…

- A wyobraża pan sobie, gdyby na takim wspomaganiu, na jakimś odcinku frontu ruszyło do szturmu dziesięć tysięcy esesmanów? Szaleńczo odważnych, niewrażliwych na stres, ból czy powierzchniowe obrażenia. Każdego z nich mogłaby zatrzymać tylko śmiertelna rana. 

- Ale to już przeszłość.

- Może nie do końca? Recepturę specyfiku i kilkanaście jego dawek wciąż jeszcze mam przy sobie.

- Tutaj? Na co?

- Na wszelki wypadek, doktorze Schwartz. Na wszelki wypadek…

 

15.08.1945 - Północny Atlantyk, U - Boot As Pik.


            Wiedział wprawdzie, że jest na pokładzie, ale podczas tego, już ponad dwutygodniowego rejsu, dotychczas jej nie widział. Kryła się przed innymi? A może to führer był taki zazdrosny? Bo przecież chyba nie wstydziła się swego odmiennego stanu i niewątpliwie powiększonego brzucha. Nie zaprzątał sobie tym głowy, aż do dzisiejszego ranka, gdy wychodząc z kajuty w końcu ją zobaczył. Trzydziestokilkuletnia blondynka wyszła z drzwi obok kajuty Hitlera i przeszła kilka kroków w kierunku kabiny kąpielowej. Zdążył dostrzec tylko sporej długości jasne włosy, niepewny, jakby spłoszony wzrok i odzianą w szlafrok, zdeformowaną już ciążą, średniego wzrostu sylwetkę. Czy była ładna? Nie mógł się zdecydować. Chyba przeciętna, choć niektórym mogła się podobać. Rzuciła mu tylko długie, jakby z lekka zaciekawione spojrzenie i szybko zniknęła w pomieszczeniu, zamykając za sobą drzwi.

            A więc to ona! Żona führera, o której już wiosną słyszał od Modera. A teraz ją wreszcie widział i to w odległości dosłownie kilku kroków. - Czy jej obecność wpłynie na moje życie? Nie sądzę, bo niby jak? - Henryk w duchu sam sobie zadał pytanie i od razu też sam sobie udzielił odpowiedzi.

 

            Za szybko… Bo gdy po godzinie wrócił do kajuty, zastał Vogla z grubym podręcznikiem w ręku. Nie musiał się wysilać, aby na okładce dostrzec duży tytuł. „Ginekologia i położnictwo”.

- Co, zmienia pan specjalność? Bo o ile się orientuję, jest pan głównie specjalistą chorób wewnętrznych i chirurgiem.

- Owszem, ale nie tylko. A to, co właśnie czytam, wkrótce też będzie mi przydatne.

- Jak to wkrótce? To niby kiedy żona führera ma rodzić? Teraz?

- Nie tak szybko. Termin ma na przełomie października i listopada. Za dwa i pół  miesiąca.

- No to jeszcze dużo czasu. I o ile kapitan Hulenburg mnie nie oszukiwał, spokojnie powinniśmy być już wtedy w Argentynie.

- Nie myślę, aby pana oszukiwał. Ale trzeba się przygotować na różne okoliczności. Nie słyszał pan o wcześniakach?

- Jak nie? Chyba każdy słyszał.

- Właśnie. Nigdy nie można wykluczyć, że dziecko urodzi się wcześniej, chociaż na chwilę obecną nic na to nie wskazuje.

- A więc?

- Jest jeszcze jedna okoliczność. Zależna od führera. 

- A co on ma do terminu porodu? Zadecyduje przecież natura.

- Temu nikt nie zaprzeczy. Ale führer może jednak zadecydować o miejscu urodzenia swojego dziecka.

- Niby jak?

- To proste. On sam urodził się jeszcze w Cesarstwie Austro - Węgierskim, jako poddany Franciszka Józefa I - go. Niektórzy wypominali mu więc, że nie jest rodowitym Niemcem, tylko jakimś tam Austriakiem.

- A co to ma do dziecka?

- Więcej, niż się panu wydaje. Według prawa, pokład okrętu wojennego pod banderą Niemiec, jest naszym integralnym i suwerennym terytorium. Oddzielonym od ojczyzny, ale jednak… Jest tak zresztą i w przypadku jednostek pływających innych państw. Jeżeli więc dziecko urodzi się na pokładzie naszego U - Boota, to w metryce wystawionej i podpisanej przez kapitana, jako miejsce urodzenia będzie miało wpisane Niemcy. Tego później już nikt i nic nie zakwestionuje, ani nie podważy. No bo jak by to wyglądało, gdyby następca führera i jego prawowity spadkobierca jako miejsce urodzenia miał wpisaną Argentynę i jeszcze został tam uznany za ich obywatela?

- Nie rozumiem.

- To proste. W Argentynie obywatelstwo przyznawane jest automatycznie wszystkim tam urodzonym. Więc gdyby następca führera właśnie tam przyszedł na świat, byłby nie obywatelem Niemiec, a Argentyny!

- A więc o to chodzi!

- Jak najbardziej. Dlatego Hulenburg dostał właśnie nowe polecenia od führera. Nie musi się spieszyć. Wystarczy, gdy dopłyniemy do Argentyny nawet około połowy listopada. Bo poród musi się odbyć na pokładzie i to ja mam go odebrać.

- Gratuluję, doktorze Vogel. Będzie pan nie tylko świadkiem, ale i współtwórcą historycznego wydarzenia.

- Bez przesady Richard… Przepraszam, że po imieniu, ale chyba już mogę tak do pana powiedzieć?

- Oczywiście, Maks!

            Roześmieli się obaj. Vogel chyba szczerze, a Henryk? Sam siebie w duchu zapytywał, ile jeszcze ma grać tę narzuconą sobie rolę. Bo perspektywa uwolnienia się od niej, jakoś dziwnie się oddalała.

 

18.08.1945 - Północny Atlantyk, U - Boot As Pik.   


            - A to dobre! Prawdziwy, germański bohater! Zagrał na nosie całej tej zgrai Angoli oraz tym zażydzonym i zmurzyniałym Amerykanom. Wielkie brawa! Jeżeli kiedyś go spotkam, osobiście odznaczę Krzyżem Rycerskim Żelaznego Krzyża, z Mieczami i Liśćmi Dębu - podniesiony, przechodzący w krzyk głos Hitlera był tak donośny, że Henryk aż wyjrzał na korytarz.

- Stało się coś? Jakieś dobre wieści? - zapytał stojącego akurat bliżej Bormanna.

- Niech pan sobie wyobrazi, doktorze - Hitler nie dał Bormannowi dojść do słowa - że U - 977 dotarł wczoraj do Argentyny! Wpłynął do portu w Mar der Plata.

- A czy to przypadkiem nie ten U - Boot, który w razie niesprawności naszej jednostki miał pana ewakuować?

- Ten sam. A jego dowódca odmówił haniebnej kapitulacji i dotarł aż na południową półkulę. Wiemy, kto to jest? - tu Hitler zwrócił się do Bormanna.

- Oczywiście, mein führer. Znałem wcześniej jego nazwisko, a wiadomości z nasłuchu radiowego potwierdzają moje dane. To oberleutnant Heinz Schäffer, wzorowy i oddany Rzeszy oficer.

- Godzien najwyższych zaszczytów - Hitler aż tupnął nogą, co z uwagi na tkwiące w miękkich kapciach stopy, wywołało efekt wręcz komiczny. - Gdyby wszyscy tacy byli…

- Oberleutnant Otto Wermuth też taki był, a jego U - 530 dopłynął do Argentyny już 10 lipca. Pisali przecież o tym w gazetach, które czytaliśmy jeszcze w kraju - Henryk przypomniał głośną sprawę z pierwszej połowy poprzedniego miesiąca.

- Owszem, ale on nie przepłynął bezpośrednio całej trasy, aż z Norwegii. W momencie kapitulacji jego jednostka operowała przy wschodnim wybrzeżu  Ameryki Północnej.

- To dlaczego ujawnił się dopiero 10 lipca? Co przez dwa miesiące robił u tych wybrzeży? Bo przecież ile stamtąd można płynąć do Argentyny?

 

Komentarze