- O kurwa! Przebiegłe dranie - zrazu Henryk miał ochotę, zaraz po egzekucji z pierwszą grupą wyjść na pokład, ale po tym co usłyszał, od razu mu przeszło. Pozostał więc w koi, poddając się nieznanemu dotąd silniejszemu i jakoś tak innemu niż na głębokości peryskopowej kołysaniu. Leżał tak jeszcze kilkanaście minut, gdy nagle odsunęła się kotara i do kajuty zajrzał Bormann.
- Vogel już poszedł?
- Tak. Jakiś czas temu.
- A pan? Nie idzie pan zobaczyć tego widowiska?
- Widowiska? To nie jest arena Koloseum, a ja nie jestem rzymskim patrycjuszem.
- Boi się pan krwi?
- Nie. Zabijałem już, i to kilkanaście razy. Ale praktycznie zawsze w obronie własnego życia. A tu…
- Będzie ginął zdrajca.
- Nie żałuję go. Zasłużył na śmierć. Ale jakoś nie mam ochoty tego oglądać.
- Jak pan chce. Ja idę wszystkiego dopilnować. Ale później przyjdzie pan przejść się po pokładzie?
- Trochę później, tak.
Pozostał znowu sam i spojrzał na zegarek. Już prawie północ. Narodzi się nowy dzień, a jednocześnie umrze człowiek. Zamyślił się nad tym tak mocno, że prawie zaskoczeniem był dla niego przytłumiony, jakby odległy odgłos salwy. Wyobraził sobie osuwające się na stalowy pokład ciało, oraz krew, którą zmyją fale przy ponownym zanurzeniu. Tak bardzo i prawie namacalnie to widział, że aż podskoczył na koi, gdy ponownie zajrzał Bormann.
- No i po wszystkim. Jeżeli chce pan zaczerpnąć świeżego powietrza, to trzeba iść teraz. Kapitan wypuszcza na pokład tylko po pięciu ludzi na raz.
Zszedł powoli z koi, założył buty i niespiesznym krokiem udał się w stronę kiosku. Przy luku wyjściowym stało kilkunastu marynarzy, czekając na swoją kolejkę.
- Proszę doktorze - widząc go, pilnujący porządku drugi oficer gestem wskazał na drabinkę.
- Nie, dziękuję. Dopiero co przyszedłem, więc poczekam na swoją kolej.
- Jak pan sobie życzy - drugi ponownie spojrzał w górę, a Henryk mimowolnie odnotował rozchodzący się wśród zgromadzonych cichy szmer uznania. Tak… Lepiej być postrzeganym jako jeden z tych lepszych. Kto wie, ilu z nich po miesiącach spędzonych w koszmarnych warunkach myśli w duchu tak samo jak ten nieszczęśnik Wenitz. Stał więc z tyłu, aż po jakiejś pół godzinie przyszła kolej i na niego. Pokonał szczeble drabinki, wyszedł na pokład i o mało nie zachłysnął się świeżym, tak odmiennym od panującego we wnętrzu kadłuba powietrzem. To wewnątrz było ciężkie, pełne zaduchu, zgniłej wilgoci, pleśni, przesycone zapachem smarów, ropy, ludzkich odchodów i niedomytych ciał. Tu świeża bryza jakby sama wlewała mu się w płuca i z niedowierzaniem wciągał jej kolejne hausty. Wreszcie można było oddychać pełną piersią. Rozejrzał się wokoło i zobaczył jak oddychają inni. Też wciągali ożywczy tlen niczym miechy w kuźni. Wokół łagodnie falował ciemny ocean, co rusz to unosząc, to opuszczając kadłub U- Boota. Jakoś tak instynktownie unikając dziobu, gdzie przed niespełna trzema kwadransami rozstrzelano nieszczęsnego Wenitza, przeszedł połowę pokładu od kiosku do rufy, rozkoszując się przestrzenią i możliwością stawiania prawie normalnych kroków. Prawie, bo po siedmiu tygodniach podwodnej żeglugi pokład był śliski od porastających go cienką warstwą zielonkawych glonów czy też jakichś innych wodorostów i trzeba było naprawdę uważać, aby nie wpaść w poślizg albo nawet się przewrócić. - Jak na krowim gównie - pomyślał Henryk, ale już nie kontynuował tych rozważań. Najważniejsze, że choć na chwilę nie trzeba było się schylać, uważać na boki, przeciskać przez luki oddzielające poszczególne sekcje okrętu. Na szczycie kiosku dojrzał trzech obserwatorów z potężnymi lornetami, Hulenburga oraz Bauera z sekstansem w dłoniach i od razu zrozumiał. Korzystając z jasnego, gwiaździstego nieba, brali namiar na gwiazdy, określając dokładną pozycję. Obserwując ich, podszedł trochę bliżej obłej burty i nagle bryzgi załamujących się na stalowym kadłubie niewielkich fal zmoczyły mu nogawki spodni. Mimo woli się zdziwił. Przyzwyczaił się do zimna, a tu woda była letnia. No tak… Powoli bo powoli, ale przecież od Islandii posunęli się już kawał drogi na południe. Ile? To się okaże po pomiarach kapitana. Rozejrzał się jeszcze po oceanie, gdy gwizdek Bauera przywrócił go do rzeczywistości. Czas schodzić do wnętrza. Na dobrodziejstwo rozprostowania nóg i odetchnięcia świeżym powietrzem czekała przecież następna zmiana.
Znów więc znalazł się w klaustrofobicznej przestrzeni wnętrza i powtórnie się zdziwił. Okręt został gruntownie przewietrzony, znacznie lepiej niż podczas pływania na chrapach. Oddychało się znacznie swobodniej niż dotychczas. Nie wpłynęło to jednak na inne uciążliwości. Wilgoć i pleśń jak były, tak nadal czaiły się w kojach, ubraniach czy butach. Z ciężkim westchnieniem położył się więc oczekując na zanurzenie oraz kolejny okres uciążliwości, gdy kotara kajuty uchyliła się i po raz kolejny zobaczył Bormanna.
- Proszę ze mną doktorze. Z rozkazu führera!
- Stało się coś, reichsleiter?
- W zasadzie nic. Führer z żoną też zdecydowali się pospacerować po pokładzie.
- Ale chyba nie w naszym towarzystwie?
- Nie chodzi o towarzystwo. Będziemy we dwóch pilnować luku wyjściowego.
- Po co?
- Żeby na przykład, ktoś nie zanurzył okrętu, gdy będą na zewnątrz.
- Pan chyba żartuje…
- Nie. Führer nie ufa już nikomu. Albo prawie nikomu. Zażyczył więc sobie, abyśmy zrobili to we dwóch. Odnoszę nawet wrażenie, że bardziej ufa panu niż mnie.
- Nie sądzę.
- Niech pan nie udaje głupiego. Pogrążył mnie pan tą całą „maskirowką”, choć sam nie wiem, skąd się to u mnie wzięło.
- Nie miałem takiego zamiaru, reichsleiter. Zdziwiłem się tylko.
- I to wystarczyło. No, ale dość tego wylegiwania się. Proszę zakładać buty i iść ze mną. Führer nie lubi czekać.
Faktycznie. Ledwo zdążyli dojść do luku, gdy ukazał się Adolf wraz z małżonką. Szli od strony swoich kajut i wbrew temu, czego można by się spodziewać, Ewa szła pierwsza. Z dużym już brzuchem, długimi, widać dawno niestrzyżonymi włosami, szła pewnym krokiem, coraz to bardziej zostawiając za sobą człapiącego męża.
- Ćwiczy - szepnął Bormann Henrykowi.
- Co, jak?
- No, codziennie gimnastykuje się u siebie. Dlatego jest taka sprawna.
Dłużej już nie mogli rozmawiać. Nadchodzący byli coraz bliżej i kilka sekund później Ewa zaczęła wspinać się w górę.
Gorzej było z Adolfem. Ubrany w czarne spodnie, takież buty i brunatną, partyjną marynarkę z nieodłącznym Żelaznym Krzyżem I Klasy oraz Odznaką za Rany, wdrapywał się powoli i niezdarnie.
- No, idziesz Adi? - usłyszeli kobiecy głos z góry.
- Idę. Zaraz tam będę - sapanie i ciężki oddech führera świadczyły o czymś zupełnie przeciwnym.
Poczekali, aż Adolf wdrapał się na górę i Henryk zadał nieoczekiwane w tej sytuacji pytanie.
- A czemu führer już nie nosi swojej Złotej Odznaki Partyjnej ? Podobno zawsze ją miał, a teraz?
- Nie zna pan tej historii? Dał ją Magdzie Goebbels.
- Kiedy?
- No przecież nie tutaj. To było jeszcze w Berlinie, w bunkrze, niedługo przed swoim sfingowanym samobójstwem. W dowód uznania dla jej wierności, jako swego rodzaju pamiątkę.
- Nie opowiadał pan o tym.
- O wielu rzeczach jeszcze nie opowiadałem i obawiam się, że o wielu nigdy nie opowiem. Zna pan takie słowa jak tajemnica i racja stanu?
- Oczywiście.
- No to ma pan odpowiedź. Zresztą, czasem lepiej o pewnych sprawach nie wiedzieć. Spokojniej się śpi.
- Gdybym kiedyś spał spokojnie, spałbym już snem wiecznym. Chociażby po sławetnej operacji „Ende”.
- Widzę, że ma pan uraz na tym tle. Przyznaję, była to zdradziecka i nielegalna akcja zainicjowana przez Himmlera i Kammlera. Poza wiedzą führera. A ci dwaj zdrajcy nie chcieli mieć konkurencji w postaci żywych twórców naszych największych osiągnięć. Chcieli kupić swoje nędzne życie za dokumenty i mikrofilmy z cudzymi opracowaniami. Bo gdyby zostawić was przy życiu, ich dokumentacja była by warta psu na budę. Jeżeli nawet nie całkiem, to nie uratowała by ich głów. A swoją drogą, jak to zauważył führer, nawet to spartolili. Nic nie byli warci.
- Jak to?
- A tak! Pan żyje, von Ardenne żyje, von Braun żyje. Więc co to za akcja? Równie nieudolna, jak spisek przeciwko führerowi z 20 lipca ubiegłego roku.
- Ja tam nie żałuję. Oczywiście, jeśli chodzi o mnie.
- My z führerem również. Bo gdyby nie pan, to już dzisiaj musielibyśmy porzucić myśl o odbudowie Rzeszy. Bo odbudować ją można tylko na pańskiej bombie. Bez niej, moglibyśmy się tylko gdzieś zaszyć, prowadząc nudną i beznadziejną, chociaż dostatnią egzystencję.
- Ja bym się w tej kwestii tak nie rozpędzał. Tłumaczyłem już, że Argentyna to kraj pastuchów. Nic więcej.
- Wiem. Analizowaliśmy już to z führerem. Ale zapomniał pan chyba o jeszcze jednej możliwości.
- Jakiej?
- O górach Hartzu. O częściach pozostawionych w jaskini, z których można by złożyć jeszcze dwie bomby.
- Mam tam wrócić?
- To by była ostateczność. Na razie zaś, mamy dopłynąć do Argentyny. Tam zorientujemy się w pełni, co na miejscu możliwe jest do wykonania, a co raczej nie. I tam dopiero podejmiemy ostateczną decyzję.
- Ale mówił pan, że nasze prowizoryczne laboratorium w górach Hartzu zostanie wysadzone.
- Nie do końca mnie pan słuchał. Powiedziałem, że wysadzimy tylko wejście, i to w taki sposób, żeby można je odgruzować. Jeżeli nie będzie innych rozwiązań, to będziemy musieli powrócić do tej koncepcji. A wtedy pan, albo tych czterech z Zellendorfu, którzy wraz z panem pracowali nad bombą, będziecie musieli dokończyć dzieła.
Umilkli, bo z góry ktoś zaczął schodzić. Tak szybko? Mimo woli obaj spojrzeli na zegarki, ale to był tylko Bauer.
- Czekacie panowie na führera?
- A na kogo by innego?
- To jeszcze trochę się zejdzie. Żona führera wyraziła chęć, aby pospacerować kilka dodatkowych minut. A potem zaraz zdemontujemy relingi i się zanurzymy.
- Czyli na zewnątrz była już cała załoga?
- Jak najbardziej. A druga taka okazja będzie może już wkrótce.
- Zdarzy się coś szczególnego?
- Będzie pan ochrzczony, reichsleiter.
- Co?!!! - Bormannowi aż opadła szczęka. - Jak to?
- I nie tylko pan. Z wyjątkiem trzech członków załogi, wszyscy inni również. Łącznie z führerem, jego żoną, kapitanem i mną.
- Chodzi o chrzest równikowy? - domyślił się Henryk.
- Brawo, doktorze. Wkrótce będziemy przepływali równik. A morska tradycja obowiązuje.
- O rany! - Bormann nie mógł wyjść ze zdziwienia. - A to będzie na powierzchni, czy w zanurzeniu?
- Jeżeli pogoda będzie taka jak dzisiaj, to oczywiście się wynurzymy.
- A jak to będzie wyglądało?
- Marynarska tajemnica, reichsleiter. Mogę tylko powiedzieć, że dyplomu ani zaświadczenia pan nie dostanie.
- Jeszcze by tego brakowało, aby komuś taki papier wpadł w ręce. Imię, nazwisko, data. To tak, jakby samemu włożyć głowę w pętlę.
- Właśnie dlatego. Ale tradycja jest tradycją.
- Cicho. Chyba schodzą.
Rzeczywiście. Najpierw u góry ukazały się buty führera, a potem on sam, z wysiłkiem pokonujący poszczególne szczeble. Zszedł, spojrzał po zebranych i wydał krótką komendę.
- Głowy w dół!
- Słucham? - Bormann popatrzył zdziwiony.
- A co? Chce pan mojej żonie zaglądać pod spódnicę?
- Przepraszam, mein führer. Nigdy bym tak nawet nie pomyślał. A w górę spoglądamy z nawyku.
- To niech pan o nim na chwilę zapomni.
Nic już nie mówili. Poczekali, aż Ewa zeszła z drabinki i para odeszła w kierunku dziobu. Po chwili zeszło też trzech wachtowych i na końcu Hulenburg.
- Zamknąć właz. Wysunąć chrapy. Głębokość peryskopowa. Diesle, mała naprzód.
Wszczął się niewielki ruch, któremu już nie chcieli przeszkadzać. Popatrzyli tylko na marynarzy karnie wykonujących rozkazy dowódcy, na przestawiane dźwignie, obracane pokrętła i całą tą ożywiającą okręt skomplikowaną maszynerię, po czym rozeszli się do swoich kajut, podczas gdy kadłub powoli znikał pod ciemną powierzchnią wody.
Komentarze
Prześlij komentarz