Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 14

 

       30 styczeń 1933 – Berlin.


       W piwie, które lało się tego dnia, można by było  utopić spore miasto. Już nie tylko członków NSDAP i SA, lecz także dużą część społeczeństwa ogarnął amok. Marszałek i prezydent Paul von Hindenburg desygnował führera, Adolfa Hitlera, na stanowisko kanclerza Niemiec ! Wieść rozeszła się lotem błyskawicy. Zapanował najpierw nastrój wyczekiwania, w krótkim czasie przeistoczony w festyn, któremu nie przeszkodziła nawet zimowa aura.

       Już wczesnym rankiem, z tą radosną nowiną do drzwi Henryka załomotał stary znajomy z Monachium, Fritz Schaube. Znał jego adres, bowiem spotkali się miesiąc wcześniej. W dziesiątą rocznicę wydarzeń, 14 października ubiegłego roku, Adolf Hitler ustanowił „Odznakę za Coburg”. Było to odznaczenie partyjne, lecz miało olbrzymią wymowę. Po latach, w całych Niemczech zweryfikowano bowiem zaledwie 434 osoby, jako uczestników tych wydarzeń, uprawnionych do jej otrzymania. Fritz osobiście zweryfikował udział Henryka, a i Henryk jako któryś już z kolei, podpisał się pod listą osób weryfikujących Schaubego.

       Teraz szli w miasto. Schaube z dumą opowiadał Henrykowi, że odznaki Coburga Adolf Hitler będzie wręczał osobiście, wobec tysięcy innych SA-manów. Otrzymają też złote odznaki NSDAP, przysługujące jedynie pierwszym stu tysiącom członków partii. Schaub widział już projekt tej odznaki. Miała mieć rozmiar większy od normalnej. Trzydzieści i pół milimetra do munduru i dwadzieścia cztery do ubrania cywilnego. I jeszcze inicjały A.H. na rewersie. Za szczególne zasługi dla partii i Rzeszy, również będzie wręczać je osobiście führer !

       To miało być w niedalekiej przyszłości. Na razie, na swoich brunatnych, zimowych kurtkach mundurowych, na prawym rękawie powyżej łokcia, mieli naszyte srebrne „V”. Honorową Krokwię dla „Alter Kämpfer” ! Mogli je nosić tylko ci, którzy dołączyli do partii przed wyborami do Reichstagu we wrześniu 1930 roku i złożyli dozgonną przysięgę Hitlerowi przed 30.01.1933 - go. Składanie przysięgi odbywało się w latach 1931 – 1932, ale Schaubemu i Henrykowi zaliczono przysięgę złożoną jeszcze w dniu puczu monachijskiego. Teraz szli równym krokiem, podkutymi obcasami mocno wybijając rytm marszu o bruk ulicy. Wokoło powiewały czerwone sztandary, z czarną swastyką w białym kole. Warczały werble, ulicami maszerowały kohorty SA, ze znanym ze spotkań i sztandarów hasłem „Deutschland Erwache”. Krzyki, wrzaski, orkiestry. Totalne pijaństwo, zbiorowa histeria !

       Tak trwało do rana. Ale już półtorej godziny po północy, Schaube upił się do nieprzytomności. Porzyganego, w poplamionym i porwanym mundurze od przewracania się i bójki z jakimiś cywilami, którzy nie chcieli wyciągnąć ręki w faszystowskim pozdrowieniu, przywiózł w końcu Henryk do siebie i ułożył na podłodze. Nie miał ochoty, aby zarzygał mu pościel, czy też zeszczał się w materac. Sam pił tylko piwo i to bardzo wstrzemięźliwie, co naprawdę wyszło mu na dobre. Wysłuchał bowiem długiej tyrady Schaubego o planach i zamierzeniach nowego kanclerza, partii oraz aktualnego od października 1930 roku przywódcy SA, Ernsta Röhma. Z tego wszystkiego wynikało, jakoby Röhm chciał dokończyć rewolucję socjalną, nie zgadzając się z führerem odnośnie przemysłowców. SA miała też zastąpić Reichswehrę jako tak zwana „Armia Ludowa”, lub też co najmniej nabyć prawa takie, jak zawodowi żołnierze. Później już tylko coraz bardziej pijany, mówił coś o Żydach i aryjczykach, aż w końcu głęboko zasnął.

 

       10 maj 1933 – Colonnowska.


       Dzisiejszego popołudnia Henryk wyjątkowo długo rozmawiał z łącznikiem. Napisał co trzeba, szczegółowo wyjaśnił trudne i specjalistyczne kwestie, aż wreszcie prawie o 21.00 pożegnał rozmówcę.

       Teraz wreszcie spokojnie usiadł przy kawie. Lubił się nią delektować, lecz dzisiaj, wyjątkowo, jej smak nie docierał do niego. Myślami bowiem był w Berlinie. Już tydzień wcześniej dowiedział się od jednego z partyjnych funkcyjnych, że na wieczór, właśnie dzisiaj, planowane jest publiczne palenie żydowskich książek. To, co Henryka wręcz przerażało, to fakt, że spaleniu miały podlegać między innymi dzieła Alberta Einsteina i innych fizyków, hołdujących teorii względności, mechaniki kwantowej i pokrewnych dziedzin. Niepojętym też było, że inicjatorami tego byli profesorowie ! Philipp Lenard, noblista z dziedziny fizyki w 1905 roku i Johannes Stark, również noblista z 1919 roku. Ten pierwszy wprowadził i wypromował pojęcie „fizyki aryjskiej”, piętnując przy tym „fizykę żydowską”. Drugi budował „fizykę niemiecką”, wspierając pierwszego. Henryk zdawał sobie sprawę, że Einsteinowi nie dorastali do przysłowiowych pięt, a powodem ich działań była zapiekła nienawiść, wywodząca się z zawiści, kompleksów i poczucia niższości, do których to żaden z nich, nawet przed samym sobą by się nie przyznał. Mierziło przy tym Henryka wyobrażenie siebie, mieszającego się z motłochem i rzucającego w płomienie największe dzieła ludzkiego umysłu. Wyjechał więc z Berlina kilka dni wcześniej, pod pozorem załatwiania spraw swojej fabryki, aby tylko nie brać udziału w czymś, co budziło jego największy, wewnętrzny sprzeciw.

       Drugim powodem wizyty w domu była wprowadzona siódmego kwietnia tego roku „Ustawa o odrodzeniu stanu urzędniczego”.  Wprowadziła ona zasadę, że tylko aryjczycy piastować mogą jakiekolwiek stanowiska urzędnicze. Przestudiowawszy ustawę, Henryk skonstatował, że nie tylko urzędnicze. Naukowe również ! Aby nie zostać usuniętym z uczelni, aryjczykami czyli Niemcami muszą być nie tylko oboje rodzice, ale i wszyscy czworo dziadkowie ! Udał się więc do urzędu powiatowego, gdzie jeszcze raz upewnił się i pobrał zaświadczenie, że wszyscy jego przodkowie zapisani byli jako osoby narodowości niemieckiej. W duchu błogosławił zażartego Niemca i kilku innych, podobnych mu właścicieli ziemskich, którzy prawie półtora wieku temu, tak właśnie, zaocznie i papierkowo, w urzędowych dokumentach „zgermanizowali” jego pradziadów.

 

        Czerwiec 1933 – Berlin.


        Tej nocy Henryk długo nie mógł zasnąć. I wiedział, co było tego przyczyną. Profesor Otto Hahn z Instytutu Chemii. Był z wizytą w ich instytucie i w zaufaniu przedstawił mu swoje ustalenia. Z dwudziestu sześciu fizyków jądrowych w Niemczech, połowa musi emigrować albo zająć się zamiataniem ulic ! Było to niewyobrażalne, ale tak właśnie było. Henryk nieraz już zastanawiał się, do czego to doprowadzi i dlaczego taki naród jak Niemcy, pozbawia się swoich najświatlejszych umysłów. Wniosek był tylko jeden. Naród zaczadzony tanim populizmem kroczy do upadku. Widać jest zbyt głupi na to, aby normalnie żyć i się rozwijać. Tylko dlaczego ?

       Nie mogąc rozwikłać tej zagadki, Henryk powrócił pamięcią do kilku ostatnich dni. Na uniwersytecie i w instytucie zaczęło wiać pustkami. Od kilku miesięcy nie było już w Niemczech Alberta Einsteina, a państwo skonfiskowało jego mieszkanie przy Haberlandstrasse, jego posiadłość w Caputh oraz jego jacht. Wcześniej,  pod absurdalnymi pretekstami poszukiwania broni, poddano obie nieruchomości policyjnej rewizji. Wszędzie usuwano profesorów i innych pracowników naukowych, którzy nie mogli wykazać się aryjskimi przodkami. Nie dalej zaś, jak kilka dni temu, profesor Lenard z tryumfem ogłosił w gronie znajomych, że z powodu żydowskiego pochodzenia, według jego wyliczeń posady już straciło bądź straci tysiąc stu czterdziestu pięciu nauczycieli akademickich. Henryk widział to w Berlinie na każdym kroku. Wieści takie dochodziły też z innych uniwersytetów. I właściwie nie było wiadomo, czy się śmiać, czy płakać. Chociaż chyba raczej to pierwsze. Wróg, który według wszelkich oznak będzie w przyszłości znów parł do konfrontacji i wojny, a jednocześnie osłabia się na własne życzenie ? Pozbawia się naukowców, którzy mogli na niebotyczny poziom wznieść jego technologię wojenną ? Czyż może być coś bardziej optymistycznego ?

 

       Lipiec 1933 – Berlin.


       Lato było gorące. Dosłownie i w przenośni. Nie po raz pierwszy przechodził Henryk przed olbrzymim gmachem Reichstagu, ale teraz właśnie, w lipcowym słońcu, osmalone jeszcze po pamiętnym pożarze z dwudziestego siódmego lutego, mury niemieckiego parlamentu wydały mu się wyjątkowo ponure. Budynek powstawał dziesięć lat, od 1884 - go do 1894 - go i reprezentował swym stylem wszystkie cechy i ambicje niemieckie. Ideologicznie też nie było inaczej. Jak kiedyś, tak i teraz. Zdelegalizowano właśnie wszystkie inne partie polityczne. Prawo zasiadania w parlamencie mieli tylko narodowi socjaliści. Ciągle trwała też nagonka na rzeczywistych i urojonych komunistów, którym to przypisano podpalenie gmachu. Zaczęło się to już od dwudziestego ósmego lutego, w dniu wydania „Dekretu o ochronie narodu i państwa”. Zawieszono wtedy prawa i wolności obywatelskie, a przez kraj zaczęła się przetaczać fala terroru.

       Komunistów Henryk nie żałował. Dobrze pamiętał, co mówił  mu o nich wuj Albert, jeszcze w 1920 - tym walczący z bolszewicką nawałą.  Nigdy nie zapomniał tych opowieści o serii okrucieństw, gwałtów, grabieży, tortur i morderstw, których dopuszczała się ta banda wschodniej dziczy. Niemniej jednak i teraz nie odczuwał satysfakcji, spoglądając na ciągle jeszcze okopcone litery, umieszczone nad kolumnami i ułożone w wielki napis. „DEM DEUTSCHE VOLKE”.

       Narodowi niemieckiemu – pomyślał po polsku. Jakaż to była ironia ! Napis umieszczono dopiero 22 lata po wybudowaniu gmachu,  na Boże Narodzenie 1916 roku. Wilhelmowska II Rzesza zaczynała się chylić ku upadkowi i cesarz łaskawie raczył wyrazić zgodę na umieszczenie napisu, aby podnieść morale społeczeństwa. Nic to nie pomogło i niespełna dwa lata później Cesarskie Niemcy upadły. Co musi się wydarzyć, aby upadła i obecna, głupia i już zbrodnicza III Rzesza ?

      

      Sierpień 1933 – Colonnowska.   

                                

       Bieżące sprawozdanie było wyjątkowo długie. Oceny ostatnich wydarzeń, analizy polityczne, omówienie zmian kadrowych w Instytucie i na uniwersytetach, perspektywy rozwoju sytuacji. W zakresie zagadnień naukowych też było sporo. Henryk uzyskał dane dotyczące procesów chemicznych, metod i projektów produkcji benzyn syntetycznych. Od jednego ze starych znajomych, jeszcze z  Uniwersytetu Monachijskiego, dostał również jego zdjęcie. Zresztą, nie byle jakie ! Zrobione na tle prototypu nowego czołgu. Broni, formalnie zakazanej przez Traktat Wersalski ! I to nie w makiecie ! Chociaż jeszcze nieuzbrojonego, ale już w metalu, od gąsienic po strop wieży. Czołg odbywał tajne testy na poligonie położonym przy jednej z fabryk, oficjalnie produkującej traktory i lokomotywy. Już widać było, jak nowoczesne jest to rozwiązanie i jakie przyjęto założenia konstrukcyjne. Co ważniejsze, wkrótce ten czołg miał być przyjęty do seryjnej produkcji !

       Całkowitą zaś rewelacją była informacja, że współpracujący z Instytutem Fizyki, bratni Instytut Chemii Towarzystwa Cesarza Wilhelma otrzymał zadanie opracowania paliwa rakietowego.  Ciekłego, w przeciwieństwie do dotychczas stosowanych w amatorskich konstrukcjach paliw stałych.

- To pewna informacja ? – głos łącznika wyrażał zwątpienie.

- Całkowicie. „Spirytus movens” tego zamówienia jest doktorant, Werner von Braun. Cholernie młody. Rocznik 1912 – ty.

- No to niemożliwe. Nikt nie robi projektów dla takiego szczeniaka.

- A jednak ! Już w 1930 –tym Ministerstwo Sił Zbrojnych zleciło pułkownikowi artylerii, doktorowi inżynierowi Carlowi Emilowi Beckerowi, zbadanie militarnych możliwości rakiet. Informowałem  już o tym wstępnie, ale teraz znam szczegóły. Ten pułkownik to przyjaciel barona Magnusa von Brauna, ojca Wernera. A Werner jest naprawdę wschodzącą gwiazdą. Ostatnio okazało się, że już rok temu, mając tylko dwadzieścia lat, otrzymał samodzielne stanowisko w Urzędzie Uzbrojenia Armii ! Bada ciekłopaliwowe silniki rakietowe.

- Dwadzieścia lat ? To znaczy, że dostał się tam tylko po znajomości. Przez ojca, jaśnie wielmożnego pana barona.

- Nie i jeszcze raz nie ! Posłuchaj … To geniusz ! Konstruuje, lub już skonstruował swoją pierwszą rakietę. „Agregat - 1” ! A w niej silnik o ciągu 300 kilogramów, i to w czasie pełnych 16 sekund !

- Konstruuje, lub już skonstruował … Więc nie masz pewnych wiadomości ?

- Te są najbardziej pewne. I być może jedyne, jakimi w tej chwili ktokolwiek dysponuje. To wszystko jest przecież największą tajemnicą. Strzeżoną jak cholera. A sam von Braun jest fanatykiem techniki rakietowej. Marzy o locie na księżyc i nawet twierdzi, że wyśle tam człowieka. Za trzydzieści pięć do czterdziestu lat, ale wyśle! A na razie, jego osiągnięcia będą służyć przyszłej wojnie.

       To były niesamowicie ważne informacje. Pierwszorzędne i bezcenne. Przyszłościowe. Nigdy jednak Henryk nie miał się dowiedzieć, co na ich temat, podczas jesiennej odprawy w Warszawie, powiedział szef kapitana Zajezierskiego i jak bardzo ośmieszyło to jego wuja. Że chyba z księżyca spadł ? To nie brzmiało dobrze ! Zainteresowanie i to niewielkie, wzbudziło jedynie zdjęcie czołgu, a  i tak oceniono je jako propagandową mistyfikację. A reszta ? Szkoda mówić … Jedynym skutkiem było to, że poza plecami, skądinąd dotychczas bardzo szanowanego Alberta Zajezierskiego, zaczęto nazywać „księżycowym oficerem”. A jego najważniejsze źródło informacji, o którym i tak praktycznie nikt nic nie wiedział, „księżycowym agentem”.

 

       Maj 1934 – Colonnowska.

 

       Tym razem Henryk wywołał spotkanie w trybie pilnym. Nie była to jakaś fanaberia, ale ślad, który mógł zaprowadzić bardzo daleko. Młody von Braun, 16 kwietnia, na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Berlińskiego złożył swą pracę doktorską. Została ona przyjęta, pomimo, iż doktorant miał zaliczone jedynie sześć semestrów studiów i zdany zaledwie jeden egzamin przeddyplomowy. Jak ustalił Henryk, praca miała tytuł dość enigmatyczny – „Konstrukcyjne, teoretyczne i eksperymentalne przyczynki do problemu rakiety na ciekły napęd”. I tu wydarzyła się historia bez precedensu w dziejach tej szacownej uczelni. Wojsko, z uwagi na jej tajny charakter, zabroniło Radzie Wydziału zapoznania się z treścią rozprawy !

     - Jak to zabroniło ? To jak niby oni mają ją ocenić ?

- Oni nie mieli jej oceniać ! Na skutek rekomendacji wojska, Rada, niejako „w ciemno”, tytuł doktorski von Braunowi przyznała.

- Przecież to niemożliwe …

- A jednak – Henryk mógł tylko pokiwać głową. Mnie też wydawało się to niemożliwe. Ale doszło do moich uszu, że tytuł doktora przyznano mu za prace nad rakietą „Agregat - 2”.

- Zaraz … Wcześniej mówiłeś o rakiecie „Agregat - 1”.

- Tak. Ale to było jeszcze w ubiegłym roku. A on pracuje jak szalony ! Dostał pieniądze, nie ograniczają go żadne odgórne, zatwierdzane lub nie przez kogokolwiek decyzje ! Zero biurokracji, rozumiesz ? To cholernie przyspiesza i ułatwia sprawę.

- To tak się da ? – łącznik z powątpiewaniem popatrzył na Henryka.

- Oczywiście ! Jeżeli na górze są ludzie, dla których ważny jest cel i efekt, a nie jakieś durne przepisy, to jest to możliwe. Znasz może anegdotę z historii budowy twierdzy Przemyśl ?

- Przemyśl ? A co to ma do rzeczy ?

- A ma ! Podobno austriacki generał, który ją budował, patrzył tylko na efekt. Wyszedł z założenia, że jak dostał rozkaz, to musi go wykonać, i to bez oglądania się na biurokrację. Aż w końcu przyjechała tam jakaś komisja z Wiednia. Zażądali rozliczeń finansowych. Wiesz co zrobił ?

- Nie.

- Wziął kartkę i napisał. „Dziesięć tysięcy talarów otrzymano, dziesięć tysięcy talarów wydano. Kto nie wierzy, jest osłem” !

- No i co ?

- Pojechali z tym kwitem do samego cesarza. Na skargę. Cesarz przeczytał, uśmiechnął się, wziął pióro i napisał – „ Ja wierzę” ! Rozumiesz ?

- Więc tak to działa ?

- Przecież ci tłumaczę. A von Braun naprawdę nie próżnuje. „Agregat -2” już odbył swój pierwszy lot. W archipelagu Wysp Fryzyjskich, na wyspie Borkum.

- Więc tam nad tym pracują ?

- Tak. Ale będą się przenosić. Robią plany nowego poligonu i wytwórni rakiet.

- Gdzie ?

- Tego nie zdołałem ustalić. Von Braun, zaraz po przyznaniu doktoratu zniknął z Berlina. A poligon ? Szukałbym go gdzieś nad morzem. Poza zasięgiem bombowców brytyjskich i francuskich. Ale i sowieckich. Czyli gdzieś nad zachodnim Bałtykiem.

 

Komentarze