Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 15

 

       Czerwiec 1934 – Berlin.


       Henryk znów wrócił pamięcią do tego listopadowego dnia w  Monachium, gdy jedenaście lat temu szedł kilka szeregów za Hitlerem. Wspomnienia wywołał Schaube, który po raz kolejny pojawił się w Berlinie, tym razem już awansowany na stanowisko w centrali SA. Przywitał też Henryka z miną wielce tajemniczą, choć zaraz przeszedł do rzeczy.

     - No, Heinrich, spotka nas następny zaszczyt. Czeka nas wielka kariera, chłopie !

- Ale jaka ? Bo ja nic nie wiem.

- Ech, ty ! Siedzisz tylko w tym swoim Instytucie i nie potrafisz korzystać z życia. Ale i tobie się trafi.

- Niby co ?

- Jest nowa weryfikacja. Tym razem ludzi, którzy byli z führerem i brali udział w wydarzeniach monachijskich. Führer ustanawia nowe odznaczenie – „Blutorden”.

- Order krwi ?

- Oczywiście. Otrzymamy go dziewiątego listopada, w rocznicę wydarzeń i to z jego rąk ! Każdy też dostanie Mein Kampf z osobistą dedykacją i wspaniały, pamiątkowy album. Był wydany już rok temu, na dziesiątą rocznicę. Teraz otrzymają go wszyscy uczestnicy tych wydarzeń. Mam tu jeden taki. Zobacz.

       Faktycznie. Starannie wydany, na doskonałym papierze. Na fotografii zrobionej od czoła pochodu, na tle tłumu wyróżniał się Hitler w jasnym płaszczu, jak anioł na tle szarego nieba.

     - Ale Fritz … Tu jest jakaś fuszerka. Doskonale pamiętam, że führer miał płaszcz ciemny. Jak i inni.

- Co ?

- Miał płaszcz taki jak inni. I niczym nie wyróżniał się z tłumu.

- Heinrich, co ty pieprzysz ? Führer zawsze się wyróżniał !

- Ale nie jasnym płaszczem. I nie wtedy. Dokładnie pamiętam, jak po pierwszych salwach policji przebiegł obok mnie. Spieprzał, aż się kurzyło ! I na pewno nie miał na sobie jasnego płaszcza. A to co tutaj zrobiono … To jest pic na wodę, fotomontaż dla motłochu !

       Nie powinien był tak mówić. Ponosiła go nieraz jeszcze gorąca krew. Zaperzył się więc Schaube i to do tego stopnia, że ledwo dał sobie wytłumaczyć, iż jest to rozmowa prywatna, pomiędzy starymi, ufającymi sobie towarzyszami.

       - No dobrze Heinrich. Niech ci będzie. Ale zapamiętaj i to raz na zawsze. Trzymaj język za zębami. Ja też pamiętam to co ty, ale nie muszę się z tym obnosić i głośno o tym mówić. A już zapomnij, że możesz się w tej sprawie na mnie powołać. Mistyfikacja mistyfikacją, ale widać była potrzebna dla celów propagandowych. Dla dobra naszego ruchu. I powiem ci jeszcze jedno … Czasem trzeba umieć trzymać gębę zamkniętą na kłódkę. Tylko taką zamkniętą gębą, da się później spijać śmietankę ! – tu Schaube aż zaśmiał się z własnego dowcipu.

 

       13 lipiec 1934 – Berlin.


       Nareszcie oficjalnie wyjaśniło się to, do czego Henryk przez dwa tygodnie nie potrafił dotrzeć. Chodziły plotki, półsłówka, ale wszyscy bali się mówić. Nawet Schaube, kilkakrotnie rozpytywany przez Henryka, w widocznej panice zaciskał usta.

       Wreszcie, dzisiaj własnie Hitler powiadomił społeczeństwo o wydarzeniach z 29 na 30 czerwca. „Noc długich noży” ! To rzeczywiście mogło zamykać usta, nawet tym, którzy coś wiedzieli. Oficjalnie ogłoszono, że zgładzono sześćdziesiąt jeden osób. Szesnastu zastrzelono za opór przy aresztowaniu. Trzech popełniło samobójstwa. A wszystko to usankcjonowano ustanowionym 3 lipca przez rząd z Hitlerem na czele, „Prawem odnośnie środków samoobrony Państwa”. Prawo miało tylko jeden artykuł – „Podjęte środki były legalną samoobroną Państwa”. Tylko tyle i aż tyle !

       I dopiero po oficjalnym ogłoszeniu Schaube puścił farbę.

- Stary, mówię ci. To była masakra !

- Ale Fritz ! Dlaczego ? Co się stało ?

- Jak to co ? Röhm podniósł bunt przeciwko führerowi. I zapłacił za to.

       Rzeczywiście zapłacił. I nie tylko on. Już z wcześniejszych, mocno nieprecyzyjnych i niepotwierdzonych przecieków wynikało, że w Bad Wiessee siepacze z SS, w obecności Hitlera wymordowali całą górę SA. Zginął przywódca SA Ernst Röhm, a informacji co stało się z jego zwłokami, nie ujawniono. Zginęło z nim kilkudziesięciu najważniejszych SA – manów i organizacji „de facto” przetrącono kręgosłup. Działania wykorzystano do uśmiercenia bez jakiegokolwiek sądu kolejnych kilkudziesięciu przeciwników politycznych. Chodziły też słuchy, że tak naprawdę wymordowano do tysiąca osób. To był szok !

       Analizując sytuację, Henryk doszedł do wniosku, że organizacja została praktycznie bezpośrednio podporządkowana Hitlerowi, a jej znaczenie wyraźnie zmalało. Będzie już tylko odgrywać rolę dekoracyjną, choć najstarsi i najbardziej utytułowani działacze mogą jeszcze „iść w górę”, jak to określił Schaube. Dalej oczywiście będą parady, wiece i zbiórki, aby pokazać, że SA istnieje i ma się dobrze, ale faktycznie jej rola zostanie zmarginalizowana. Niemniej jednak, znikniecie jednej nocy kilkudziesięciu osób z kierownictwa stwarzało nowe możliwości i Schaube nastawiony był na znaczący awans. Uraczył nawet Henryka jednym z ostatnich dowcipów.

- A wiesz może, jak teraz nazywają się nowi, gorliwi członkowie NSDAP, którzy wstąpili do partii od marca 1933 ?

- Nie obiło mi się o uszy …

- Naprawdę ? To posłuchaj. „Marzveilchen”. Marcowe fiołki ! Śmieszne, no nie ?

- No, śmieszne …

- A ty co taki poważny ? To celne określenie. W odróżnieniu od nas, starych towarzyszy partyjnych, nadrabiają fanatyzmem i gorliwością. Jakby kurwa chcieli nam dorównać. Niedoczekanie ich !

       Tak ! To rzeczywiście mogło oburzać takich jak  Schaube, szczycącego się legitymacją z numerem poniżej pięciu tysięcy. Chyba tylko jego wyjątkowy prymitywizm spowodował, że dotychczas nie zaszedł zbyt daleko w strukturach SA, co prawdopodobnie ocaliło go przed losem Röhma i innych. Musiał jednak starannie ukrywać swoją orientacją seksualną, której oficjalnie w Niemczech już nie tolerowano. Demonstrował jednak swoistą przyjaźń z Henrykiem, widząc jego coraz większe znaczenie i osobistą znajomość z Josephem Goebbelsem. Może da się to wykorzystać do jakiegoś awansu ?  Skoro Henryk ma aż takie znajomości, to może by się jakoś odwdzięczył  ? Chociażby za te monachijskie początki …

 

       11 listopad 1934 – Berlin.


       Znów była ta sama monachijska ulica, znów szeregi, sztandary, werble. Znów przemowy, apel poległych, pochodnie, swastyki, wspomnienia. Znów znajomy już słaby uścisk dłoni Hitlera, jego wodniste oczy i spotkanie twarzą w twarz.

       Tym razem Henryk z zaskoczeniem poczuł jego cuchnący oddech, świadczący o złym stanie uzębienia lub chorobie żołądka. A może o jednym i drugim jednocześnie ? To będzie druga ważna informacja, czy nie  ? – zastanowił się przez moment. Bo pierwsza była ważna na pewno. Przecież już 26 lipca ze struktur SA wydzielono SS. Niby nic takiego wielkiego, ale nastąpił widoczny podział i rozpad. Reichsfürerem SS został Heinrich Himmler, zaś Szefem Sztabu SA mianowano Viktora Lutze. Dotychczas ze sobą konkurowali, ale w cywilizowanych ramach. Teraz jednak było inaczej. Powstały dwa ugrupowania, jak dwa wrogie sobie obozy czy plemiona. Stali też w osobnych szykach i pod odmiennymi sztandarami. Czy było to przez Hitlera zamierzone, czy też przypadkowe ? Nie był w stanie tego rozstrzygnąć, jednak stało się faktem. Już dzisiaj wrogo patrzyli jedni na drugich, konkurując o łaski i zaszczyty. Kilka dni temu, w piwiarni Bürgerbräukeller wszczęli potężną awanturę, tłukąc się kuflami po łbach. A co będzie dalej ? To na pewno było ważne. Teraz jednak nie musiał o tym myśleć. Zachował kamienną twarz i po chwili order już wisiał, przypięty do jego brunatnego munduru. Otrzymał też oprawiony w skórę egzemplarz Mein Kampf z osobistą dedykacją napisaną ręką Hitlera i widziany już wcześniej album. Już po uroczystościach, w piwiarni, przejrzał się w lustrze. Złota odznaka NSDAP, Odznaka za Coburg, Szewron Starego Bojownika, a teraz jeszcze Order Krwi ! To robiło piorunujące wrażenie !   I tam w Monachium, gdzie pili i ucztowali przez dwa dni, i tu w Berlinie, gdzie właśnie wraz z Schaubem wysiedli z pociągu. Maszerowali teraz środkiem ulicy, w szpalerze oddziału SA, odpowiadając na salut prężących się na chodnikach policjantów. Do mundurów zdążyli też już doszyć wstążki szewronu orderowego, w niemieckim systemie odznaczeń wyjątkowo umieszczonego nad prawą, górną kieszenią bluzy.

        Teraz doświadczali wyjątkowej chwili. Cywile schodzili im z drogi, zdejmując czapki i kapelusze. Salutowały wszelkie służby mundurowe. I tylko Henryk miał mieszane uczucia. Z jednej strony, z zaskoczeniem, niespodziewanie i jakby wbrew sobie, poczuł swoistą dumę i poczucie siły. Z drugiej strony naszła go też refleksja. Zaszedł już tak daleko, a do głównego celu, do pomszczenia śmierci brata, nic a nic się dotąd nie zbliżył.

       Chwilę zamyślony nad tym paradoksem, wśród stojącej na chodniku i salutującej im grupki, nie zauważył wysokiego, szczupłego mężczyzny w mundurze SS, z blizną na policzku i brakującą częścią ucha.

 

       Grudzień 1934 – Berlin.


       Ostatnie w tym roku zebranie dzielnicowe NSDAP było dla Henryka swoistym ostrzeżeniem. Przypomniano tu świeżą jeszcze i szeroko komentowaną aferę z 27 lutego, kiedy to przy Lützowufer 36, w swoim mieszkaniu i podczas balu śmietanki towarzyskiej Berlina, aresztowano polskiego szpiega Jerzego Sosnowskiego. „Rittmeister von Nalecz”, jak się okazało, zwerbował do współpracy kilka wysoko postawionych Niemek, w tym pracujących w Sztabie Generalnym Reichswehry. Przypomniano to, grzmiąc na temat polskiego i w ogóle obcego zagrożenia oraz przedstawiając treść dwóch nowych dekretów o zwalczaniu szpiegostwa, wchodzących w życie od 1 stycznia przyszłego roku. W pierwszym oznajmiano, że członkowie NSDAP mają zwracać uwagę na treść rozmów w miejscach publicznych. Drugi dekret zobowiązywał dozorców domów do donoszenia o podejrzanych zachowaniach lokatorów i podejrzanych przesyłkach do nich adresowanych.

       To już nie były żarty i Henryk postanowił zdwoić czujność. Rozmowy prowadzić tylko w sposób co najmniej neutralny, jeżeli już inaczej się nie da. I na zewnątrz żadnych wątpliwości dotyczących czegokolwiek, co dzieje się w Niemczech. Zarówno w domu, jak i w Instytucie. Żadnych !

 

       Sylwester 1934/1935 – Colonnowska.

 

       Dziwny był to Sylwester. Henryk przesiedział go z dziadkiem, opowiadając o swoim życiu w Berlinie, a dziadek tylko wzdychał. Z jednej strony cieszył się, że wnuk nie spotkał mordercy i tym samym nie narażał się na niebezpieczeństwo. Z drugiej jednak strony był rozczarowany. Dwanaście lat bezowocnych poszukiwań ! Sam już nie wiedział, które uczucie było bardziej słuszne i z którego się cieszyć. Tym bardziej, że ostatnimi czasy nie czuł się najlepiej. Trzeba się będzie w końcu wybrać do lekarza – pomyślał. Miał świadomość, że lata mijają. Tylko jak ściągnąć Henryka w rodzinne strony ? Czy przekonywać by dalej poprowadził to, co tutaj działa i funkcjonuje od wielu pokoleń w ich rodzinie ?

       Henryk też miał mieszane uczucia. W Berlinie miał poważanie, zaszczyty, ciekawą pracę. I szansę na dotrzymanie najświętszej w życiu przysięgi ! A tu ?  Dziadek jeszcze się trzymał. Sprawy fabryki, kuźni czy warsztatu szły dobrze. Jednak głównego celu nie osiągnął. Co prawda łącznik polskiego wywiadu wciąż twierdził, że to też dla nich priorytet. Zniecierpliwił jednak Henryka, i to już po raz drugi. Jakby naprawdę trzeba było mu tłumaczyć, że znaleźć człowieka w ponad sześćdziesięciomilionowym kraju nie jest takie proste. Tym bardziej nie chciał Henryk słuchać tłumaczeń, że może mordercy już dawno nie ma. Mógł przecież wyemigrować, zginąć w wypadku drogowym, umrzeć na raka czy też utonąć podczas letniej kąpieli. Nie przekonywało to Henryka i gdyby łącznik nie reprezentował wuja Alberta, sam już nie wiedział, co by mu odpowiedział na takie dywagacje. Wstrzymał się jednak, nie będąc do końca pewnym, ile w tym wszystkim jest prawdy czy chociażby prawdopodobieństwa.

       Wysłuchał jeszcze ważnych poleceń. Nie działaj ofensywnie. Sosnowski to była ambicja, fanfaronada. Ty bądź zimny, zbieraj tylko to, co w naturalny sposób wpadnie ci w ręce. Jesteś w końcu najlepiej ulokowanym i najbardziej zakonspirowanym agentem w całych Niemczech.

 

       Luty 1935 – Berlin.


       Dzwonek do drzwi, i to w niedzielę z samego rana, nie był oczekiwany. Z tym większą ciekawością Henryk podszedł do drzwi. Nie spodziewał się żadnych gości i z wyuczoną przez lata czujnością spojrzał przez wizjer. Na korytarzu, blisko niego, powiększona optyką szkła widniała twarz Heinza Müllera, blokowego NSDAP. Jeszcze w roku 1933, Goebbels, jako gauleiter Berlina wprowadził tę funkcję, gdzie każde 40 do 60 mieszkań miało swojego partyjnego opiekuna. Henryk szczerze nie znosił tej inwigilacji, do której „de facto” w wielu przypadkach funkcja ta się sprowadzała, lecz z pewnych względów było mu to też na rękę. Już wcześniej, przy pierwszej wizycie zaprosił Müllera do pokoju stołowego, gdzie na ścianie i na wprost wejścia, powiesił duży portret Hitlera. Przez otwarte do sypialni drzwi, można było zobaczyć półkę i stojący tam egzemplarz Mein Kampf, oprawiony w czerwoną skórę, błyszczący na okładce złotymi literami. Pokazał ten egzemplarz blokowemu, zwracając jego uwagę na pierwszą stronę, gdzie widniał własnoręczny autograf i dedykacja führera. "Drogiemu Heinrichowi, bojownikowi i towarzyszowi wspólnej walki" ! To robiło wrażenie ! Od tej chwili praktycznie miał spokój, a blokowy kłaniał mu się głęboko przy każdej okazji. Henryk podejrzewał, że stałą funkcją Müllera jest donoszenie na lokatorów i skwapliwie odwzajemniał te powitania. Raz nawet ostentacyjnie zaprosił go na „Eintopfsonntag”, zwyczaj wprowadzony przez gauleitera jesienią 1933. Chodziło o to, aby od października do marca, w każdą pierwszą niedzielę miesiąca jeść obiad jednodaniowy, z jednego garnka. Koszt tej potrawy winien wynosić nie więcej, niż 50 fenigów na osobę. Wydawano nawet specjalne książki kucharskie, z przepisami na takie dania. Zaoszczędzone kwoty miały iść na tak zwaną „pomoc zimową” i zbierali je członkowie Narodowosocjalistycznej Opieki Społecznej. Również SA włączało się w takie zbiórki, chodząc co dwa tygodnie. I teraz właśnie herr Müller, w mundurze SA stał przed drzwiami Henryka z puszką w ręku.

       Upewniwszy się co do tożsamości, Henryk otworzył więc drzwi, szerokim gestem zapraszając kwestującego do środka.

- Heil Hitler, herr Reschke ! – gość wyrzucił rękę w nazistowskim pozdrowieniu.

- Heil Hitler, herr Müller – odwzajemnił gest, również wyrzuciwszy rękę w górę. Proszę wejść. Może kawy na dobry początek dnia ? Robię właśnie dla siebie.

- No, jeżeli nie sprawi to kłopotu, herr Reschke – oczy Müllera jak zwykle myszkowały po wnętrzu.

- Już robię. Proszę usiąść wygodnie. Dwie łyżeczki cukru ?

- Tak. Bardzo proszę – tu Müller aż się uśmiechnął. Pan taki uprzejmy, herr Reschke. Inni tylko wrzucają, i to niewielkie kwoty – znacząco zabrzęczał blaszaną puszką.

- Może ich nie stać, herr Müller - Henryk popatrzył na puszkę z czarnym napisem „Winterhilfswerk”, czerwoną u góry i białą u dołu. Był tam jeszcze napis u dołu, który odczytał zrobiwszy krok w bok. „Gau Berlin”. - Może ich nie stać – powtórzył jeszcze. Ale dlatego nasz gauleiter uruchomił właśnie tę akcję, a nasz führer ustanowił Dzień Narodowej Solidarności.

- Dobrze pan mówi, herr Reschke – zawartość filiżanki wprost znikała w ustach Müllera grożąc wręcz poparzeniem. Fuhrer to wielki człowiek, zbawca Niemiec – tu wychodziła z Müllera gorliwość partyjnego nowicjusza.

- Ma pan rację, herr Müller. Musimy go popierać. Pan da tę puszkę.

       Przysunął do siebie leżący na stole portfel. Omiótł oczami okrągły otwór u góry puszki, gdzie po lewej stronie wytłoczony był napis „Papier”, a po prawej „Geld”. Wyjął pięć marek i ostentacyjnie, zwijając je w rulonik, wsunął do środka.

 - Och, dziękuję herr Reschke. Pan jest taki hojny. Inni dają po marce, po 50 fenigów, a czasami jeszcze mniej. Będę miał dobre wyniki dzisiejszej zbiórki.

- Cieszę się herr Müller. I niech pan zachodzi do mnie przy każdej okazji.

- Będę pamiętał … Acha, jeszcze jedno – wydarł z wyjętego z kieszeni bloczka znaczek podobny do pocztowego.  - Nakleję to panu na drzwi. Wtedy nikt już dzisiaj z taką puszką do pana nie przyjdzie.

- Dziękuję. I proszę przychodzić. Postaram się przyczynić do pańskich dobrych wyników.

- Będę przychodzić, herr Reschke. Do zobaczenia. Heil Hitler ! – tu Müller potrząsnął wyciągniętą ku niemu dłonią Henryka i skłonił się nisko. - Nie ma co – pomyślał wychodząc. - Dobry chłop ! I znaczny. Trzeba zabiegać o jego przychylność. A comiesięczny raport do Gestapo, w przeciwieństwie do co najmniej kilku innych lokatorów, będzie dla niego bardzo pozytywny.

 

Komentarze