Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 25

 

       01 wrzesień 1939 – Berlin.


       A więc wojna ! Już od kilku dni Henryk żył w głębokim napięciu, wyczekując tej wieści, planowanej początkowo na dwudziestego szóstego sierpnia i po różnych roszadach odwleczonej o kilka dni. W ostatnim czasie, nawet uważny obserwator życia politycznego dostać mógł zawrotu głowy. A to niespodziewanie Anglia gwarantowała pomoc Polsce, a to jeszcze bardziej niespodziewanie Niemcy zgadały się z Sowietami. Pakt Ribbentrop – Mołotow ! Prawdziwa wolta dwóch, podobno zaciętych wrogów ! Chodziły słuchy, że w Moskwie podpisano coś jeszcze, jakieś tajne porozumienie, ale tego już Henryk nie zdołał potwierdzić. Rozumiał jednak, że oznacza to przyzwolenie na uderzenie w Polskę. Być może nawet jednocześnie z dwóch stron !

        A od rana radio trąbiło tylko o jednym. Werble. Fanfary. Pierwsze zwycięstwa.

       Przez prawie godzinę usiłował z tych wiadomości coś poskładać, ale był to tylko propagandowy bełkot. W SD dowie się więcej. Nie czekał więc na zwykłą godzinę wyjścia z domu i już o wpół do ósmej był w gmachu. I krew go zalała, gdy pierwszą twarzą, na jaką się natknął, była zadowolona z siebie morda von Drebnitza.

       - Wspaniałe wieści, co ?

- Chyba tak. Ale ja wiem tylko tyle, co z radia.

- Dowiesz się więcej. O dziewiątej odprawa u Modera. Będzie bieżąca informacja. A ty podobno jesteś już untersturmführerem ?

- Tak się złożyło …

- No to gratulacje ! – Henryk wyczuł w tych słowach nieszczerą nutę. - I pamiętaj. O dziewiątej !

 

       02 wrzesień 1939 – okolice Częstochowy.


       Rozkaz ewakuacji dostali jeszcze przedwczoraj. Dla nich wojna zaczęła się już trzydziestego pierwszego sierpnia. Wraz z IV Delegaturą w Katowicach, której formalnie podlegali.

       Niby nie było wielkich problemów. Akta spakowane były już od kilku dni. Niektóre nawet od dwóch tygodni. Wszystko było spisane i zinwentaryzowane. A ciężarówka i samochód osobowy stały na podwórku. Sprawdzone oraz  zatankowane.  I tylko żandarmi, przeznaczeni do ochrony transportu, pojawili się dopiero wczoraj wieczorem, zresztą po kilkakrotnym ponagleniu telefonicznym.

       Porządek, psiakrew – Zajezierski już po raz kolejny przeklinał w duchu. Gdyby ochrona przybyła na czas, może byłby już w Warszawie, gdzie w Forcie Legionów miał przekazać akta. Tylko do czego ? Do przechowania czy do ewakuacji ? Tego nie wiedział. Pewności w tym względzie nie miał również kierujący od 1933-go Centralnym Archiwum Wojskowym major Bolesław Waligóra, do którego po koleżeńsku zwrócił się z telefonicznym zapytaniem.

       To było wczoraj. A dzisiaj, na zakurzonej drodze pojawiało się coraz więcej cywilów, zdążających na północny wschód. Spowalniało to jazdę do tego stopnia, że żandarmi musieli interweniować już piąty raz. Mimo, że dowodził nimi zdecydowany chorąży. Mimo, że wspomagał go, jadący razem z nim w samochodzie osobowym, porucznik Orawa.

       I jeszcze te samoloty. Z czarnymi krzyżami na skrzydłach i kadłubach, kilkakrotnie już pojawiały się nad ich głowami. Nie atakowały. Na razie … Widzieli podwieszone pod skrzydłami bomby, słyszeli wybuchy w oddali. Pewnie obrabiają jakieś oddziały wojskowe. Tylko jak długo ? I kiedy przyjdzie kolej na nich ?

 

       03 wrzesień 1939 – okolice Piotrkowa Trybunalskiego.


       - Skręcaj pod drzewa ! I do rowu !

       Nie musiał powtarzać, bo sekundę przed tym wezwaniem, kierowca szarpnął kierownicą, zjeżdżając pod rozłożyste konary przydrożnej lipy. Znowu ! Już z rana przeżyli jeden atak lotniczy i na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Teraz jednak major Zajezierski miał złe przeczucia. Obejrzał się do tyłu. Ciężarówka z aktami i eskortującymi ich pięcioma żandarmami też już skręcała. To teraz w rów. Otworzył drzwi i skoczył jeszcze prawie w biegu. Sekundę później zrobili to kierowca i porucznik Orawa. Jeszcze raz spojrzał w tył. Niewielka ciężarówka też już stała. Dwadzieścia metrów za nimi, pod sąsiednią lipą. Właśnie wyskakiwali z niej żandarmi. I tylko warkot pracujących silników lotniczych był już prawie nad nimi.

       Nie było czasu na dalszą obserwację. Huk karabinów maszynowych atakujących Stukasów i wybuchy niewielkich, ale licznych bomb, wcisnęły im głowy w ziemię. Szlag by to trafił ! To o tych samolotach, oznaczonych jako Junkers 87 donosił Henryk już kilka lat temu. I co ? Zlekceważono to zagrożenie. Że niby tylko jeden silnik, stałe podwozie, niewielki udźwig i łamane skrzydła, które rzekomo mogły odpadać podczas lotu nurkowego. Tu jakoś nie odpadały i Zajezierski miał niejasne przeczucie, że w ogóle nie odpadają. Przeczekał jeszcze dwie minuty, aż można było znów podnieść głowę. Odlecieli.

- Poruczniku Orawa ! Sprawdzić konwój. Za minutę meldować !

       Podniósł się z ziemi. Otrzepał mundur, założył czapkę. Rozejrzał się i już wiedział, że jest źle.

- Panie majorze. Jeden żandarm zabity, drugi ciężko ranny. Trzeba go będzie zostawić w szpitalu w Piotrkowie. Inaczej umrze.

- A maszyny ? Co z nimi ?

- Nasz samochód sprawny. Gorzej z ciężarówką. Przestrzelone oba tylne koła.

- Cholera jasna ! Da się to jakoś naprawić ?

- Kierowca ciężarówki mówi, że tak. Ma klej i łaty do dętek. Jeżeli mu jeszcze pomoże nasz kierowca, to za godzinę pojedziemy dalej.

- W porządku. Brać się do roboty.

- Tak jest !

 

        Dwie godziny później ranny był już w szpitalu. Gorzej było z ciężarówką. Co dziesięć kilometrów trzeba było robić przerwę i dopompowywać koła. Po kilkakrotnym takim przymusowym postoju, nawet Zajezierski wziął w końcu pompkę z rąk wyczerpanego żandarma i sam zaczął naciskać tłok. Przecież do cholery musi to wszystko jakoś dowieźć do Warszawy. Chyba że …

       Pozostawała jeszcze jedna możliwość. Ostateczna. Był przygotowany na taką okoliczność. W bagażniku samochodu osobowego wieźli dwa, dwudziestolitrowe kanistry benzyny. Dwa następne wiezione były na ciężarówce. Więc jakby co, wiedział co robić. Cała chroniona zawartość przewożonych skrzyń, zapłonie jak stos ofiarny. Symbol śmierci i klęski.

 

       04 wrzesień 1939 – Warszawa, Fort Legionów przy ulicy Zakroczymskiej.


       - Panie kapitanie ! Major Albert Zajezierski z IV Delegatury Katowickiej. Sekcja Częstochowska.

- Oficer dyżurny, kapitan Żurawski. Nie spodziewaliśmy się już pana, majorze.

- Były trudności. Najpierw na czas nie dostałem eskorty żandarmów, później przeżyliśmy kilka nalotów. Miałem jednego zabitego, jednego rannego i uszkodzoną ciężarówkę. Dotarłem więc dopiero teraz.

- Niedobrze. Ostatni planowany transport odszedł już wczoraj… Co prawda, słyszałem o jeszcze jednym, planowanym na dziś wieczór, ale pewności nie ma.

- Jak to nie ma ? A co z archiwami ?

- Czego nie można było wywieźć, palimy. Ale tak miedzy nami, to syzyfowa praca. Radzę panu majorze, złożyć na razie skrzynie w tamtym pomieszczeniu. Tu są klucze. Jeden może pan wziąć za pokwitowaniem, drugi, w zaplombowanym woreczku zostanie na dyżurce. W tym czasie proszę podjechać do siedziby II Oddziału. Może tam się coś wyjaśni ?

       Łatwo powiedzieć. Może się wyjaśni. A jak nie ? A w tym czasie akta zostaną bez jego bezpośredniej opieki. Niby ma klucz, drugi będzie na dyżurce, ale … Nie ! Nie zostawi ich tak po prostu. Niech jedzie kto inny.

- Poruczniku Orawa !

- Na rozkaz !

- Pojedzie pan do siedziby II Oddziału. Dowie się pan dokładnie o planach i możliwości ewakuacji archiwum. Później, wraca pan do mnie. W zależności od pana ustaleń, uzgodnimy dalszy tok postępowania.

       Poczekał, aż samochód z Orawą zniknie za załomem wyjazdu. Rozejrzał się w końcu na spokojnie. Był tu pierwszy raz. Pod sąsiednim wejściem rozładowywano jeszcze jeden samochód. Chodzili jacyś ludzie w niebieskich fartuchach. Wojskowi czy cywile ? Nie potrafił rozstrzygnąć. Przyjrzał się jeszcze umieszczonej na stropie fortu samotnej armacie przeciwlotniczej. Parodia ! Gdyby były takie chociaż ze cztery … A tą jedną, to można sobie w buty wsadzić !

        Zawrócił na podwórze. Przez otwarte do kotłowni drzwi przez chwilę obserwował pracę kilku mężczyzn, wrzucających w czeluść sporego pieca kolejne teczki, wyjmowane po prostu z taczki. Każda z oznaczeniem tajne, a traktowane były jak zwykła makulatura ! A jeszcze ci teraz … Przywieźli następną taczkę, część akt gubiąc po prostu na podwórku. Zsuwały się z taczki i przez kilka dobrych minut nie było takiego, który by je pozbierał. Zgroza !

       Podszedł bliżej.

- Zdążycie panowie z ta robotą ?

       Popatrzyli po sobie. Nie czekał już odpowiedzi. Z góry wiedział, że nie. Jeszcze przy wjeździe do Warszawy, w kiosku przy ulicy kupił kilka gazet. Wszystkie zachłystywały się jednym. Anglia i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę ! Ale wypowiedzieć wojnę, a ruszyć wojsko w pole, to zupełnie dwie różne sprawy. Przerzucił też kilka innych nagłówków. Donoszono o jakimś zwycięstwie polskiej kawalerii, o dziesiątkach zniszczonych czołgów niemieckich i o bombardowaniu Berlina przez nasze samoloty. Kompletna bzdura, jak to w zaufaniu uświadomił mu kolega z delegatury bydgoskiej, przypadkowo spotkany przy wjeździe do Fortu.

       Pełen czarnych myśli spojrzał na zegarek. Południe. Orawa powinien być najdalej za dwie godziny. Trzeba czekać …

 

       04 wrzesień 1939, 12.30 – Warszawa, siedziba II Oddziału Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.


       - Panie kapitanie, melduje się porucznik Stanisław Orawa ! Delegatura Katowicka, Sekcja Częstochowska.

- A, tak … Pamiętam pana z inspekcji w 1938 – mym i narady podsumowującej w Katowicach. Dobrze, że pan tu jest. Mam dla pana nowe rozkazy.

- Ale ja mam porobić tu ustalenia odnośnie ewakuacji i wracać do Fortu Legionów.  Do majora Zajezierskiego !

- Rozkazy zostają zmienione. Za pół godziny odjeżdża pan z częścią archiwów. Śladem majora Waligóry. Ciężarówka już stoi na podwórku i kończą ją ładować. Pojedzie pan jako dowódca konwoju. Eskorta – czterech żandarmów. Trasa ewakuacji – według marszruty przy rozkazie.

- Ale …

- Nie ma żadnego „ale”, poruczniku. Jest wojna i nie ma o czym dyskutować. Zrozumiano ?

- Tak jest, panie kapitanie !

-Wykonać ! A co do majora Zajezierskiego … Będzie dowodził ostatnim transportem ewakuacyjnym, który wyruszyć ma wieczorem. Później podeślemy tam jakiegoś człowieka, który go powiadomi.

- A nie można by teraz ? Telefonicznie ?

- Absolutnie nie. Mamy sygnały o działaniach szpiegów i sabotażystów. Rozumie pan ? Piąta kolumna ! Przerywają łączność. A jak nie przerywają, to podsłuchują ! No, to teraz proszę się już brać za nowe obowiązki. A z majorem powinniście spotkać się gdzieś nad Bugiem. Powodzenia !

 

       04 wrzesień 1939, godzina 19.00 – Warszawa, Fort Legionów.


       Nie będzie już dłużej czekał. W końcu każda cierpliwość ma swoje granice. Orawa zniknął, a łączności z Oddziałem II nie było. Bomby, albo sabotażyści. To dlatego nie ma łączności, jak wytłumaczył mu oficer dyżurny. I to samo może być z Orawą. Po dzisiejszych bombardowaniach, kto wie, czy w ogóle jeszcze żyje. Bo gdyby żył, dawno zdążył by wrócić. Nawet na piechotę.

       Wiedział już też, że archiwów zostawić nie może. Choćby nie wiem co ! Na ich spalenie, z całkowitą pewnością liczyć nie mógł. Oczekiwały by na to może w trzeciej kolejności. A jeszcze bez rozkazu z góry ? O takim rozwiązaniu należało zapomnieć. A więc ?

       Zajezierski widział panujący wokół chaos i bałagan. Słyszał szeptem powtarzane wśród kilku obecnych w forcie oficerów, wieści. Jeszcze trzy lub cztery dni i niemieckie czołgi dotrą do Warszawy. Co wtedy ? A ewakuowane, jeżeli to jeszcze w ogóle będzie możliwe,  być może będą już tylko teczki personalne. Na teczki pracy nie będzie już czasu. Do cholery ! Co za kretyn to wymyślił ? Przecież analiza teczek pracy wskaże umiejscowienie agentów. Często nawet ich tożsamość. Może nie wszystkich, ale sporą ich część !

       Zmagał się z tą myślą już od godziny, aż wreszcie podjął decyzję. Trudną, ale męską. Bez rozkazu, ale uzasadnioną. Mogą go potem za to rozstrzelać ! Ale nie dopuści, aby w ręce wroga wpadło cokolwiek, co by ich naprowadziło na ślad Henryka. Więc wszystko na jego temat musi zniknąć !

       Podjąwszy tę decyzję, poczuł ulgę. Niech się dzieje co chce. Wrócił więc, ze swoją dużą, skórzaną teczką przed pomieszczenie, gdzie złożono te kilka cenniejszych niż złoto skrzynek. Otworzył drzwi posiadanym przez siebie kluczem. Nikogo ! To dobrze. Nikt się nie będzie interesował, po co tu wchodzi. Zamknął drzwi. Teraz jeszcze na klucz od wewnątrz. Już nikt mu nie przeszkodzi. Zerwał ołowiane plomby, otworzył pierwszą skrzynkę. Teczki personalne ! Boże, żeby tylko nie wpadły w niepowołane ręce ! Ale przecież wszystkich nie zabierze… Wyciągnął więc tę jedną. Najważniejszą. Opisaną pseudonimem „JANUS”.

       Pięć minut później miał w ręku teczki pracy. Opisane tym samym pseudonimem. Trzy grube tomy, w tekturowych okładkach. Upchał je do swojej teczki, ledwo ją domykając. Udało się ! Jeszcze trochę i skóra by chyba pękła. To teraz jeszcze jedno. Wziął do ręki wyjęte uprzednio z kieszeni plomby, drut i plombownicę. Pozamykał skrzynki, przeciągnął druty przez otwory. Nałożył plomby i zacisnął plombownicę. Gotowe !

       Nie myślał już o pozostawionych wewnątrz skrzynek spisach ich zawartości. Pies je srał ! Później ewentualnie będzie się z tego tłumaczył. Przekręcił klucz w drzwiach i wyjrzał na korytarz. Znów nikogo ! Mam dzisiaj szczęście - pomyślał. Chociaż … Zawsze przecież mógł powiedzieć, że sprawdzał plomby, czy coś takiego. Zamknął drzwi, przekręcił klucz w zamku. Dla pewności szarpnął jeszcze za klamkę. Zamknięte. To teraz do palenia. Ale nie w piecu, tam, gdzie stale ktoś siedzi. Wyszedł na dziedziniec. Jeszcze raz się rozejrzał. Nie ! Tutaj nie znajdzie spokojnego miejsca. Poszedł więc w kierunku wyjazdu. Minął prężącego się na widok jego pagonów wartownika i poszedł kilkadziesiąt metrów w lewo. Skręcił w rosnące pod murem fortu niewielkie krzaki. Tu go nikt nie będzie widział.

         Teraz zostało już ostatnie zadanie. Wyciągnął teczki. Które najpierw ? Może jednak teczki pracy. Skoro mają tu zostać, to lepiej nie ryzykować. A nad teczką personalną pomyśli jeszcze parę minut. Sięgnął do kieszeni i wyjął zapałki. Zabłysnął mały ogieniek, ale rychło znalazł pożywkę w postaci papierowych kartek. Częściowo palonych w okładkach, częściowo wydzieranych i gniecionych w dłoni. Wolno trochę to szło, ale przyspieszyć za bardzo się nie dało. Znalezionym obok kijem przegrzebywał co chwila palący się stosik, sprawdzał, czy wszystkie kartki dokładnie się spaliły. Zniecierpliwiony spojrzał na zegarek. Strasznie długo trwa to palenie. Ale tu nie ma, że boli. Więc jego czas nic nie znaczy.

       Została już tylko jedna teczka. Cienka. Personalna. Zamyślił się jeszcze nad nią przez kilkanaście sekund. Nie ! Nie będzie ryzykował. Do spalenia !

       Otworzył ją i spojrzał na pierwszą stronę. Fotografia i podstawowe dane. Wypiął ją i do ognia ! Niech zginie wszystko, co mogłoby zagrozić jego rodzinie. Wypinał drugą kartkę, gdy nagle zawyła syrena. Rozejrzał się, nadstawił uszu. To z fortu. Dźwięk, zniekształcony przez koliste mury, dobiegał jakby z oddali. Ale tym razem tak nie było. Dobiegał z syreny umieszczonej kilkadziesiąt metrów dalej i Zajezierski poczuł niepokój. Uciekać ? Ale przecież do spalenia jest jeszcze okładka i z dziesięć kartek. Nie zostawi tak tego, a później może już nie być okazji. Słyszał narastający dźwięk lotniczych silników. Ale to już tylko kilka stron ! Minuta, może dwie … A fortu chyba nie będą bombardować ? Zebrał szybko z ziemi kilka suchych patyków. Do ognia. Niech wzmogą płomień, do którego właśnie rzucał przedostatnią kartę. Spojrzał jeszcze w niebo. Samoloty zdawały się wisieć już prawie dokładnie nad jego głową. Chyba nie spadną mi na łeb – pomyślał – gdy od ryczących głębokim basem maszyn oderwały się ciemne punkciki, rosnąc mu w oczach. Za blisko – pomyślał znowu – i ujął ostatnią kartę z teczki. Przez chwilę przemknęło mu przez myśl, że właściwie powinien ją spalić zaraz po pierwszej karcie. Tej ze zdjęciem i danymi personalnymi. Teraz jednak nie dało się już naprawić tego błędu. Cisnął więc teczkę w ogień i skoczył pod mur.

       Za późno ! Wybuch spadającej obok bomby wygasił ognisko, wyrywając w ziemi półtorametrowej głębokości krater, a odrzucony eksplozją kawał jej stabilizatora rozerwał mu tętnicę udową. Bezwiednie, zrobił jeszcze kilka kroków instynktownie zaciskając dłonie w miejscu zranienia, w daremnej próbie powstrzymania wypływającej spomiędzy palców fontanny krwi. Nie czuł już, jak stoczył się w wyrwany dół, a spadająca siedem sekund później i eksplodująca trzy metry dalej następna bomba, przykryła go grubą warstwą ziemi.

 

Komentarze