Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 29

 

       09 kwiecień 1940, rano – Berlin, siedziba SD.


       Wezwany pilnym telefonem, Henryk stawił się w piętnaście minut. Na korytarzu spotkał von Drebnitza, również wezwanego w ten sposób. A teraz mieli spowiadać się przed Moderem.

     - Jak z naszym planem, obersturmführer ?

- Jest już gotowy do zatwierdzenia.

- To dobrze. Ale jednocześnie niedobrze. Führer kieruje pierwsze uderzenie na Danię i Norwegię. To genialne posuniecie i odpowiedź na plany aliantów, zmierzające do przejęcia norweskich portów. A przecież z nich płynie do nas ruda żelaza z neutralnej Szwecji. Operacją dowodzi generał Nicolaus von Falkenhorst. Atak na Francję, siłą rzeczy będzie później. Wobec tego, grupa von Drebnitza najpierw skierowana zostanie do Norwegii. Co wiemy na temat Norwegii, untersturmführer ?

- Jest tam wielka elektrownia wodna Norsk – Hydro, w Vemork. Mamy w niej jako Niemcy, 25 % udziałów, ale na nic się to nie zda. Miesiąc temu, powiadomiony przez profesora Joliot – Curie, francuski minister uzbrojenia Raoul Dautry wysłał tam oficera wywiadu, który załatwił – jak już wiemy od naszych agentów – wywóz całego zapasu „ciężkiej wody” do Francji. Sto osiemdziesiąt i pół kilograma ! Pozornie niby niewiele, ale wydajność procesów elektrolizy prowadzących do wyprodukowania jednego litra „ciężkiej wody”, której wzór chemiczny możemy zapisać jako D2O lub 2H2O, jest naprawdę niewielka. Aby otrzymać jeden kilogram „ciężkiej wody”, trzeba poddać elektrolizie około stu tysięcy litrów wody zwykłej. Już znacznie szybciej bimbrownik jest w stanie wyprodukować beczkę spirytusu, niż cała ta hydroelektrownia naparstek „ciężkiej wody”. Co do otoczenia, to cały teren wokół niej jest trudny i górzysty, ale i cała prowincja Telemark znana jest z takiego ukształtowania. Nie wiem, na ile jest to możliwe, ale grupa obersturmführera – tu skinął głową w stronę von Drebnitza – będzie musiała posuwać się tuż za oddziałami czołowymi. Nie wolno dopuścić do uszkodzenia elektrowni i urządzeń służących do elektrolizy. Nie wiem sturmbannführer, jakie mamy możliwości związane z członkami ruchu Vidkuna Quislinga. Może kontakt z nimi dałby pewniejsze rezultaty naszego przedsięwzięcia ?

- Może i tak, ale na razie tego nie rozstrzygniemy. Zbyt mało czasu, zbyt mało danych. Pan, obersturmführer, do wieczora opracuje nowy plan i przedstawi mi go do sprawdzenia. Ja, poprzez samego reichsführera Himmlera, postaram się w tym czasie załatwić wam ponowne umocowanie w strukturach nacierających wojsk i wszelką niezbędną pomoc. Spotkamy się ponownie o 20.00.

 

       09 kwiecień 1940, południe – Berlin.


       Henryk naprędce przemyślał sytuację. Jak bardzo brak łączności z centralą ! Ale, czy w Paryżu, gdzie podobno odradza się wojsko polskie, jest w ogóle jakaś centrala ? A już nieosiągalnym marzeniem byłoby zadzwonić, jak za starych czasów powstania na jakiś numer i powiadomić wuja Alberta o planach Niemiec. Teraz niestety, pozostaje tylko czekać na to, co przyniesie rozwój sytuacji. Radio donosi, że Dania skapitulowała już po dwóch czy trzech godzinach.

        Zaraz ! Przecież w Kopenhadze pracuje Niels Bohr ! Genialny fizyk ! Chyba Niemcy nie zmuszą go do współpracy ? Nie, to niemożliwe … Jest pochodzenia żydowskiego i nikt nigdy nie dopuści go do największych tajemnic III Rzeszy.

       No ! To chociaż o to można być spokojnym !

 

       09 kwiecień 1940, godzina 20.00 – Berlin, Siedziba SD.


       - Panowie ! – Moder był w dobrym humorze. Wszystko załatwione. Plan obersturmführer przyniósł mi przed godziną. Nie ma większych zastrzeżeń, bo przecież nie wszystko można przewidzieć. W końcu wojna, to z reguły głównie chaos  i szereg niespodzianek. Tak więc zgodnie z planem i ustaleniami, jutro rano – tu Moder popatrzył na von Drebnitza – wyruszacie wraz z oddziałem, dołączając do naszych wojsk walczących w Norwegii. Zadania znane. Untersturmführer Reschke w ciągu najbliższej godziny powiadomi o wyjeździe wytypowanego fizyka, fachowca od „ciężkiej wody”. Dołączy on do oddziału obersturmführera von Drebnitza.  Jakieś pytania ? Brak ? No to powodzenia !

 

       03 maj 1940, wieczór – Berlin, siedziba SD.


       - Nareszcie ! Jak myślisz, herr doktor ? Co oznacza dla nas ten meldunek ?

- Myślę, że jest pozytywny.  Co prawda postępy naszych wojsk nie były tak szybkie jak oczekiwaliśmy. Niemniej skoro dzisiaj po południu, chociaż podobno po ciężkich walkach, zajęliśmy Vemork, to już jest dobrze. I mimo, że nie zdobyliśmy ani kilograma „ciężkiej wody”, to najważniejsze w tym wszystkim jest to, o czym donosi von Drebnitz. Obiekt nie jest uszkodzony. A to jest najważniejsze.

- To co proponujecie w związku z tym ?

- Niech „Uranverein” wytypuje kilkunastu naszych fachowców – inżynierów i skieruje ich tam do stałej pracy. Oczywiście teren otoczyć wojskiem i nikogo postronnego nie wpuszczać. Zweryfikować norweskich pracowników elektrowni, od dyrektora do sprzątaczki, bo bez pomocy miejscowych fachowców, przynajmniej na początku, nie damy rady wszystkiego szybko uruchomić.

- W porządku !

- Trzeba też zorganizować oddzielne służby ochrony elektrowni, aby zapewnić maksymalne bezpieczeństwo instalacjom i naszej produkcji.

- Ale to już nie wasza głowa, untersturmführer. Proszę wracać do swoich bieżących zagadnień. Acha ! Jeszcze jedno … Chyba wezwiemy z powrotem naszego obersturmführera – tu Moder szelmowsko uśmiechnął się do Henryka. Wkrótce będzie miał następną okazję do wykazania się.

 

       20 czerwiec 1940 – Paryż.


       Zadał jeszcze kilka pytań, ale nie spodziewał się już usłyszeć coś przydatnego. Miał poczucie klęski. Kiedy czternastego czerwca wkroczyli do Paryża, wydawało się, że zadanie będzie łatwe. Francja była już prawie pobita i lada godzina oczekiwano deklaracji o kapitulacji, a Paryż ogłoszono miastem otwartym.

       Udali się oczywiście na uniwersytet , do laboratorium i pod prywatny adres profesora, ale ze zdobycia „ciężkiej wody” nic nie wyszło. Według wyjaśnień, woda była zdeponowana w oddziale Banku Francji, ale nie wiadomo, gdzie i kiedy zniknęła. Co gorsza, zniknęli też dwaj asystenci profesora, pracujący razem z nim. Ich nazwiska von Drebnitz znał na pamięć. Hans von Halban i Lew Kowarski. Kowarski – powtórzył w myślach. To takie słowiańskie nazwisko. Może Polak ? Chyba jednak nie … Tu wyraźnie trąci wschodem, bo naprawdę trudno się spodziewać, aby Polak nosił imię Lew. Raczej Rosjanin. Albo co gorsza, Żyd !

        Nie to jednak było ważne. Ważne, że zniknęli z zapasem „ciężkiej wody”, a profesor udaje kretyna.

       Ach, z jakąż przyjemnością dałby mu po pysku ! Zaraz by mu się język rozwiązał. Przypomniał sobie nagle, jak to na początku października ubiegłego roku, po dwudziestu latach nieobecności, z powrotem objął rodzinny majątek. Polski zarządca uciekł jeszcze w wrześniu, wraz z cofającą się armią „Poznań”. W majątku pozostało tylko kilkunastu miejscowych, którzy lenili się nic nie robiąc, przestępując tylko z nogi na nogę. Von Drebnitz nie patyczkował się z takimi. Obejrzał ich w milczeniu i wyszczekał pierwszy rozkaz.

- „Mütze ab”!

       Popatrzyli na niego okrągłymi oczami, ale tylko do momentu, gdy jego odziana w skórzaną rękawiczkę pięść wylądowała na nosie pierwszego z nich. Na ten widok czapki z ich głów zniknęły tak nagle, jak zdmuchnięte jakimś huraganem.

- „Arbeit, arbeit, und nochmals arbeit, wy polskie bydło” – krzyczał i zaczęło to przynosić skutki. Już on tam znów zaprowadzi porządek ! Częściowo natychmiast zaprowadził, ale tu, nie wolno mu na razie stosować takich metod. Przyjdzie jeszcze na to czas, żabojady jedne, to wtedy zobaczycie. Jeszcze popamiętacie von Drebnitza – fala nienawiści znów ścisnęła go za gardło. Trudno. Jeszcze nie tym razem. Jeszcze nie nadeszła jego godzina. Ale kiedy już nadejdzie, cackał się nie będzie. Wtedy nawet nagroda Nobla nikogo przed nim nie uchroni …

 

       Profesor Frederick Joliot – Curie długo jeszcze patrzył za wychodzącym i kilkoma jego zbirami. Widział furię w oczach przesłuchującego i nawet zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie ma do czynienia z psychopatą. Pocieszeniem w tym wszystkim było to, iż z treści pytań wynikało, że Niemcom nie udało się przechwycić ani „ciężkiej wody”, ani jego asystentów. Wiedział, że wojskową ciężarówką udać się mieli do Bordeaux, a stamtąd parowcem „Broompark” do Southampton. Jak widać, udało im się – pomyślał z satysfakcją i poczuł z tego tytułu olbrzymią ulgę.

 

       Lipiec 1940 – Berlin, Siedziba SD.  


       Czytając raport von Drebnitza, Henryk starannie ukrywał swoją radość. Wody nie zdobyto, ani w Norwegii, ani we Francji. Wywieźli ją asystenci i współpracownicy profesora Joliot – Curie, co gwarantowało, że alianci nie odłożą sprawy na półkę. Muszą – rozumował Henryk – wszczynać alarm i spowodować rozpoczęcie takich samych prac na Zachodzie. A może nawet w Ameryce !

     - No i jak ? – niczym wystrzał padło w ciszy gabinetu pytanie Modera.

- Myślę, sturmbannführer – zaczął ostrożnie – że misja obersturmführera von Drebnitza przyniosła jednak pozytywne skutki. Nie udało się nam zdobyć wody. To fakt. Ale jest też optymistyczny akcent. Obersturmführer doprowadził do przejęcia nieuszkodzonej elektrowni i aparatury do elektrolizy. Jeżeli mądrze wykorzystamy ten atut, to myślę, że w perspektywie półtora roku, możemy doprowadzić produkcję do poziomu tysiąca pięciuset, a może nawet tysiąca siedmiuset kilogramów „ciężkiej wody” rocznie. To prawdopodobnie pokryło by bieżące zapotrzebowanie naszych prac w tym zakresie. I jeszcze jedno – dodał patrząc na obecnego w gabinecie Drebnitza. - Myślę, że przyznanie obersturmführerowi „Kriegsverdienstkreuz”, to będzie stanowczo za mało w stosunku do takiej zasługi.

 

       Zastanawiał się później, co skłoniło go do takiego szarżowania. Miał przed sobą śmiertelnego wroga, nienawidził go ze wszystkich sił   i całą siłą woli musiał się powstrzymywać, aby go po prostu nie chwycić za gardło. Czy to zadziałał instynkt, nakazujący uśpić podejrzliwość von Drebnitza, jego niechęć do wszystkich i wszystkiego ? W końcu, nic go to nie kosztuje, jeśli do przypięcia na mundurze dadzą mu jakąś zasraną blaszkę czy krzyż.

       Chociaż nie ! Krzyż, to ja sam mu kiedyś dam – pomyślał. Zaznaczę mu na czole, a później wpakuję kulkę w przecięcie się jego ramion !

       Na razie jednak trzeba udawać przyjaźń. Bo kto wie, kiedy to się jeszcze może przydać …

 

       Wrzesień 1940 – Berlin.

 

       Mimo początku września, znów był upał. Kilka dni po 30 stopni. Henryk włożył więc tylko białą koszulę z krótkimi rękawami i zawiązał krawat, wpinając weń Złotą Odznakę NSDAP. Wziął teczkę w rękę i raz jeszcze przed wyjściem sprawdził mieszkanie. Normalnie nikt czegoś takiego nie robi, ale Henryk miał to we krwi.

       Pamiętając o zasadach wpojonych mu jeszcze podczas szkolenia, zawsze wieszał ubrania w szafie oddzielając drugi i trzeci oraz piąty i szósty wieszak o ściśle określoną odległość. W kubeczku na biurku, wśród kilku innych, stał sobie niebieski ołówek, którego Henryk nigdy nie używał. To znaczy używał, ale nie do pisania … Długość tego ołówka wyznaczała odległość między wspomnianymi wieszakami. Wyznaczała też odległość lewego górnego i prawego dolnego rogu leżących na biurku papierów, od jego krawędzi. Wreszcie długość tego ołówka wyznaczała odległość, w jakiej ostatnia z kilkunastu książek na półce, znajdowała się od jej końca. Nie stosował żadnych starych sztuczek z włosem, nitką, zapałką pod szufladą, czy koniuszkiem krawata przytrzaśniętym w zamkniętych drzwiach szafy. W przypadku jakiejkolwiek rewizji w jego mieszkaniu, od razu zwróciło by to uwagę.  Takie metody stosowali szpiedzy jeszcze w XIX wieku.

       A więc żadnych widocznych śladów i sposobów stosowanych przez innych. Nie trzymał w domu nic podejrzanego, ale po co w razie czego zwrócić na siebie uwagę ? Przecież i tak będzie wiedział, gdyby ktoś pod jego nieobecność zrobił by mu jakieś tajne przeszukanie. Zdawał sobie sprawę, że może być sprawdzany, tak, jak i wielu innych. Trzeba więc się z tym pogodzić, ale i głupio nie kusić losu !

 

       10 października 1940 – Berlin.  


       Tym razem Henryk poszedł na Unter den Linden z czystej ciekawości. Znów przydała się teatralna lornetka i widok z klatki schodowej pierwszego piętra.

        Człowieka z wąsikiem od dwóch miesięcy nie było. Co prawda łaziło tam jeszcze paru tajniaków ale jakby bez przekonania. Przypominali rozleniwione psy, które straciły trop i już tylko z przyzwyczajenia kręcą się wokół własnego ogona.

       Dobrze ! Nie tylko stracili trop, ale i nadzieję. Nie udało się im też pochwycić łącznika. A może jednak pochwycili go zaraz na początku i dlatego podstawili swojego człowieka ? Cholera ! To też możliwe ! Skądś przecież musieli wiedzieć o miejscu i terminie nawiązania kontaktu. Zbyt wiele pytań, zbyt mało odpowiedzi.

       Najważniejsze, że nic więcej nie wiedzą i szukają po omacku.

       Uśmiechnął się na tę myśl, lecz zaraz też przyszła refleksja. Jak to wszystko naprawić ? Od ponad roku kontakt był zerwany i nie ma sposobu, aby go odtworzyć.

       No, cóż … Trzeba więc cierpliwie czekać na wizytę wuja Alberta lub starego łącznika. Nikomu nie można już ufać. I to będzie najlepszym zabezpieczeniem. A na razie działać ostrożnie i po swojemu. Jak samotny wilk !

 

 

Komentarze