Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 44

 

       Kwiecień 1944 – Berlin.


       Chociaż wiosna tego roku przyszła dość wcześnie i śnieg stopniał całkowicie już w połowie marca, Henryk nie miał nawet chwili czasu by zajrzeć do Trudy. Postawione zadanie i plany dotyczące jego osoby oszołomiły go do tego stopnia, że tylko z trudem, i to pracując po nocach, zdołał wywiązać się w wyznaczonym terminie.

Bądź tu mądry i zrób wykaz sprzętu, jakim posługiwać się ma jednocześnie stu pięćdziesięciu naukowców, inżynierów i techników. I to przy pracy z technologią, która jeszcze nie istnieje ! Niemniej jednak robotę trzeba było wykonać. Jak to mówią „Befehl ist befehl” i ku widocznemu zadowoleniu Modera zdołał wreszcie taki wykaz opracować.

       Dopiero teraz mógł pomyśleć o von Drebnitzu. Tym bardziej, że ten jakby sam szukał jego towarzystwa. Henryk złapał się na tym, że aż opadła mu szczęka, gdy po południu przyjacielskim tonem został zapytany czy przypadkiem nie wybiera się do Złotego Orła. Co prawda zaraz też wyszły na jaw prawdziwe intencje tej niby serdeczności. Powodem była benzyna ! Już na początku wojny wprowadzono limity paliwa dla prywatnych pojazdów i były one systematycznie zmniejszane, a von Drebnitz właśnie wyjeździł swój przydział i to nie tylko marcowy, ale również kwietniowy. Służbowego samochodu na wyjazd do burdelu tknąć nie śmiał. Wiedział, że Moder urwał by mu przysłowiową głowę i to przy samej dupie, a najprawdopodobniej wysłał by go znów na front wschodni. Nie, do tego von Drebnitz dopuścić nie mógł. Nie miał ochoty umierać ani za führera, ani za nikogo, a tym bardziej wpaść jakimś przypadkiem w bolszewickie łapy. Tłuc się więc tramwajem ? Też nie ! Na to nie pozwalał honor hauptsturmführera i „von” przed nazwiskiem, a Henryk ostatnio bez przerwy siedział w biurze. Nawet do domu jeździł tramwajem, wykorzystując dogodne połączenie, z przystankiem tuż pod swoim domem. Musiał więc mieć paliwo i to na ładnych kilka takich kursów.

       Henrykowi ta propozycja spadła jak z nieba. Wszystko było już przygotowane i zabezpieczone. A więc ?

     - Wiesz – odkrztusił suche nagle z emocji gardło – właściwie, to chętnie. Z tym, że wyjątkowo nie dziś. Widzisz, Moder dał mi jeszcze jedną, pilną robotę na wieczór. Ale jutro – dodał szybko widząc rozczarowanie na twarzy von Drebnitza – jutro będę do twojej dyspozycji. I to bardzo chętnie. Zabawimy się, a później popijemy. Pogadamy. Nawet nie było czasu i okazji, abyś coś opowiedział o froncie wschodnim. I jakby co, ja stawiam !

       Wieczór tego dnia był dla Henryka bardzo pracowity. Późnym wieczorem pojechał jeszcze do Trudy. I aż się zdziwił, z jakim entuzjazmem przyjęła wiadomość. Do dzisiaj bowiem w pełni nie otrząsnęła się z traumy, jaką był brutalny gwałt dokonany kiedyś na niej przez von Drebnitza. Już od kilku lat śniła o zemście i ta chwila właśnie miała nadejść. Nareszcie skończy się koszmarne wspomnienie, ten do dziś pamiętany przez nią pogardliwy ton gwałciciela i rzucone jej w twarz – „Gwałt ? Jaki gwałt ? A czy można zgwałcić prostytutkę” ? Można, oczywiście, że można – mówiła sobie w myślach i wreszcie miała przyjść zapłata. Dawno już nie chodziła do kościoła, ale w myślach wznosiła dziękczynne modły do niebios, że postawiły na jej drodze Henryka. I, że on właśnie, już jutro ma pomścić jej straszną krzywdę. Nie znała innych motywów działań Henryka i tym bardziej była mu za wszystko wdzięczna. Jeszcze raz sprawdziła więc klucz do drzwi za kotarą, jeszcze raz sprawdziła tylne wyjście. Henryk zaś poluzował i sprawdził deski w ogrodzeniu na tyle posesji oraz stojącą za nią ruinę.

       Nie było widać, aby ktoś tam ostatnio zaglądał. Rozbity kredens dalej przykrywał wejście do piwnicy, skutecznie maskując istnienie tego pomieszczenia. Należało jednak jeszcze raz sprawdzić wnętrze. Henryk ostrożnie przesunął więc mebel i wyjął z kieszeni latarkę. Namacał stopą pierwszy stopień i powoli zaczął schodzić w dół. Dopiero, gdy do ramion zagłębił się w wejściu, zapalił latarkę i skierował smugę światła pod nogi. Zszedł jeszcze kilka schodków i omiótł spojrzeniem pomieszczenie. Tu też nie widać było śladów jakichś odwiedzin. Od czasu jego poprzedniej bytności, nic się nie zmieniło. Może tylko to, że w wyraźny sposób zawilgotniały ceglane ściany, a w całej piwnicy pachniało zgnilizną. Trudno. Długo tu przecież nie zabawię – pomyślał. Jeszcze raz obejrzał ceglany filar podtrzymujący strop piwnicy i pchnął go ramieniem. Sprawdziwszy w ten sposób, że ta część konstrukcyjna jest mocna i stabilna, wyjął spod kurtki kilka zwojów grubego sznura. Już poprzednio pociął go na odpowiednią długość. Jedne miały wiązać z tyłu ręce i zostać oplecione wokół filaru, drugie miały wiązać nogi. Jeszcze jeden miał opleść szyję von Drebnitza i przytrzymać ją bezpośrednio przy filarze. Pod zasypanym piwnicznym okienkiem stała też ta sama misa, do której, z urwanej rury kanalizacyjnej powoli kapała woda wiosennych roztopów. Będzie jak znalazł, aby ocucić tego drania – pomyślał. Ocucić i w odpowiedni sposób z nim pogadać !

        I jeszcze jedno. Pomacał w kącie pod kilkoma deskami. Ręka jego trafiła na trzonek znalezionego poprzednio w ruinie szpadla. W porządku. Będzie czym wykopać dół na zwłoki. Już wcześniej sprawdził, że pod klepiskiem podłogi nie ma kamieni czy betonu. Jeszcze tylko położyć sznury w kącie i można wracać.

        Zawrócił właśnie ku schodom, gdy w świetle latarki wychwycił w mroku jakiś ruch. Leżały tam zwalone na kupę skrzynki po jabłkach czy pomidorach. Nagły stres zjeżył mu włosy na głowie. Przerzucił latarkę do lewej dłoni, wyszarpnął z kieszeni pistolet. Był już wcześniej odbezpieczony i wystarczyło tylko przeładować go jednym ruchem kantu lewej dłoni. 

       Nie musiał jednak go użyć. Spod skrzynek, z głośnym miauczeniem wyprysnął kot, kierując się ku schodom. Dopiero teraz Henryk skojarzył, że w zapachu zgnilizny pojawił się też duszący odór kocich odchodów. Odetchnął głęboko i zabezpieczył pistolet. No cóż, jak dobrze pójdzie, użyje go jutro. Pierwszy i ostatni raz. Nie była to bowiem jego służbowa broń. Nigdy bowiem nie wiadomo, czy ktoś, kiedyś, nie znalazł by pocisku wystrzelonego z jego Walthera tam, gdzie nie powinien go znaleźć. Pistolet, który schował do kieszeni, był popularnym modelem Parabellum, wzór 08. Wcześniej należał do jakiegoś „złotego bażanta”, który zaszalał zbyt mocno i zgubił go po pijanemu, a Truda, jedyny świadek tego zdarzenia, skrzętnie go schowała.

       W piwnicy nie było już nic do roboty. Pokonanie schodów i przesunięcie kredensu zajęło Henrykowi niecałą minutę. Skończywszy, spojrzał jeszcze w ciemne niebo. Jak dotychczas, wrogie bombowce dzisiejszej nocy odpoczywały. Ale czy naprawdę wrogie - zapytał po chwili sam siebie. Przecież tak naprawdę, on jest po ich stronie. A, że w tym, a nie w innym mundurze ? No cóż, pozory mylą - przypomniał sobie stare przysłowie. I jeszcze jedno z dawno już zapomnianych ewangelii. „Po owocach ich poznacie !”. A więc, nie po tym, co na zewnątrz. Po czynach ! Ale czy będzie okazja, aby komuś i kiedykolwiek je zaprezentować ?

       Nie znalazłszy odpowiedzi na to pytanie, Henryk rozejrzał się raz jeszcze i skierował ku ogrodzeniu Złotego Orła.

 

       Kwiecień 1944 – Berlin, dom publiczny „Golden Adler”, dzień później. 

 

       - To co, ruszamy w bój ? – gest ręki von Drebnitza naśladujący ruchy frykcyjne był tak wulgarny, że Henryka aż zniesmaczyło. Wykrzywił jednak twarz w udawanym uśmiechu i nic nie mówiąc wrzucił pierwszy bieg.

       Przemieszczali się w średnim tempie. Ulice były prawie puste, lecz nie chodziło tu o pieszych. Tych było sporo. Pustki natomiast były na jezdni. Od dawna już przydziały paliwa dla cywili , a i niektórych służb, były drastycznie małe. Jeszcze tylko posiadający traktory rolnicy, jako producenci żywności, mieli jakieś sensowne przydziały, ale i tak musieli stopniowo przestawiać się na konie.

       Mimo pustych jezdni, szybka jazda nie była możliwa. Obowiązywało zaciemnienie i mimo tego, że jak dotąd nie ogłoszono żadnego alarmu lotniczego, latarnie ulic były wygaszone. Już zresztą od 1943 stały się praktycznie atrapami, bo i prąd oszczędzano, zasilając głównie mieszkania i fabryki zbrojeniowe. Na tym się jednak nie kończyło. Wprowadzono bezwzględny obowiązek zaciemniania mieszkań i ograniczenie intensywności świecenia reflektorów samochodowych. Nakładane na nie brezentowe nakładki posiadały więc tylko poprzeczną, wąską szczelinę przepuszczającą niewiele światła, tym samym zmuszając kierowców do wyjątkowej koncentracji. Po drodze niewiele więc rozmawiali i gdy wreszcie dotarli do Złotego Orła, von Drebnitzowi usta się nie zamykały. Ucichł dopiero na widok pulchnej Gerdy, z którą zresztą zaraz zniknął za drzwiami jej pokoju. Nie uszło uwadze Henryka, że przyjmowała ona gości w jednym z kilku pokoi, położonych najbliżej schronu przeciwlotniczego.

       Na razie więc wszystko szło dobrze. Przywitał się z Trudą i odebrał od niej chowany w przeszyciu firanki duplikat klucza. Wypełniona piaskiem skarpeta też już była gotowa. Leżała w kotłowni za jedną z rur przy ścianie i oczekiwała na chwilę jej użycia.

       Teraz wszystko było w rękach aliantów. Pojawiali się praktycznie codziennie i Henryk miał nadzieję, że i dzisiaj się pojawią. Niebo bowiem było bezchmurne i panowały dobre warunki. Dobre do bombardowania – dodał w myślach i mimo woli się uśmiechnął.

 

       Kwiecień 1944 – Berlin, dom publiczny „Golden Adler”, następnego dnia.


       Obudził się z potężnym bólem głowy. Sięgnął po stojącą koło łóżka szklankę i chciwie wypił jej zawartość. Dopiero wtedy zorientował się, że wciąż jeszcze jest w pokoju Trudy. Cholera, nie wyszło ! Już drugą noc skurwiele nie przylecieli. Urlop wzięli, czy co ? To dlatego, molestowany przez von Drebnitza musiał postawić jedną, a później jeszcze drugą flaszkę. A teraz mamy tego skutki. Migrena ! A właściwie, to jaka tam migrena – przypomniał sobie stare porzekadło. Migrenę, to może mieć hrabina, a mnie po prostu łeb napierdala !

       Wstał na drżących nogach i z wdzięcznością przyjął z rąk Trudy filiżankę gorącej kawy. Skąd ona ma prawdziwą kawę w piątym roku wojny ? – pomyślał. Nie chciało mu się jednak o to pytać. Parząc usta, spijał ożywczy napój, powoli przywracający też jasność myśli. Nie wyszło – pomyślał jeszcze raz. No cóż, trzeba będzie to powtórzyć. A na razie gorąca kąpiel i do biura. Wiedział, że nie był jeszcze trzeźwy, ale przy pustawych ulicach przecież jakoś tę trasę przejedzie. A von Drebnitz …

     - A właśnie, jest on tu jeszcze ?

- No jest i z tego co wiem, wygląda tak samo jak ty !

- Niech go szlag. Trudno, trzeba go będzie zabrać ze sobą. Bo przecież musi stawić się w biurze. A później, wieczorem, przynajmniej raz jeszcze wrócić tu ze mną. Wrócić po swoje przeznaczenie …

 

       Kwiecień 1944 – Berlin, dom publiczny „Golden Adler”,  wieczór.


       Człowiek nigdy nie wie, co go spotka. Chociaż wszystko było tak samo jak wczoraj. No, prawie tak samo, bowiem tym razem von Drebnitz poszedł do Eriki. Też blisko schronu …

        Pozostało więc tylko czekać. Siedząc w pokoju Trudy, Henryk raz po raz spoglądał na zegar ścienny i dziwił się, jak bardzo czas potrafi się dłużyć. Minęła 22.30, później 23.27, następnie 01.05 … Mimo zachęcających spojrzeń towarzyszki tego oczekiwania, nie pozwalał sobie na żaden luz. W pełni ubrany, gotowy do działania, musiał być przecież w korytarzyku jako pierwszy. Nawet skarpeta z piaskiem dzisiaj leżała pod stolikiem, w zasięgu ręki. I tylko kawa, której ożywczy smak mile łaskotał jego podniebienie, stanowiła jedyną osłodę tego czekania.

        Właśnie po raz kolejny odwrócił głowę, aby sprawdzić na zegarze położenie jego wskazówek, gdy uszy wychwyciły niski, powolnie wchodzący w coraz wyższe tony dźwięk syreny alarmowej.

        Nareszcie ! Późno, bo późno, prawie wpół do drugiej, ale są !

      - Truda, do schronu ! I siedź tam do odwołania alarmu. Gdyby o mnie ktoś pytał, to tak, jak ustaliliśmy … Zostałem w pokoju, kompletnie pijany. Jasne ?

- Ale …

- Nie ma żadnego „ale”. I nie ma już czasu. Uciekaj !

       Wypadł z pokoju i skręcił w korytarz. Zza kilku drzwi dobiegać zaczęły zaspane głosy, ale nie zwracał na nie większej uwagi. Wyjętym z kieszeni kluczem otworzył wejście do kotłowni. Teraz trzeba się zaczaić. Ukryty za kotarą, trzymając w prawym ręku skarpetę, prawie nie oddychał. No szybciej, Drebnitz, szybciej – powtarzał w duchu, zaciskając szczęki. Do schronu miał tylko dwa metry i dogodną pozycję. Drzwi otwierały się bowiem do środka korytarza. Każdy chcący się tam schronić, musiał przystanąć, a nawet cofnąć się pół kroku, aby je otworzyć i wejść dalej. To stwarzało sekundę, tę złotą sekundę na precyzyjne uderzenie.

       Trzasnęły pierwsze otwierane drzwi. Szpara w kotarze, mimo symbolicznego wręcz oświetlenia korytarza, ukazała von Drebnitza zmierzającego właśnie w jego kierunku. Rozpięte jeszcze i podtrzymywane jedną ręką spodnie, niezasznurowane buty i niedbale narzucona na ramiona marynarka wskazywały na paniczny pośpiech. Przebiegł obok kotary i zatrzymał się przed drzwiami do schronu. Szarpnął za klamkę, ciągnąc je ku sobie …

       To wystarczyło. Jeden krok Henryka, zamach ręki i szczelne wypełniona piaskiem skarpeta zataczając krótki łuk z impetem spadła na potylicę von Drebnitza.

       Nie było czasu, aby przeżyć choć chwilę satysfakcji. Rażony jak piorunem, von Drebnitz osuwał się na podłogę w takim tempie, że Henryk ledwo zdążył go złapać i to tuż przed samym upadkiem. Pociągnął go od razu za kotarę i na rękach przeniósł przez drzwi. Pokonał schody w dół i położył nieprzytomnego na podłodze. Biegiem zawrócił do drzwi. Przecież trzeba było je zamknąć. Przekręcił klucz w zamku i po chwili znów był przy von Drebnitzu. Tym razem zarzucił go sobie na plecy. Nie zdążył zrobić nawet dwóch kroków, gdy gdzieś niedaleko rozległ się głośny huk i podłoga pod stopami z lekka zadrżała. Blisko, cholera ! Za blisko. Tak, jak jesienią ubiegłego roku, kiedy to raptem sto metrów od Złotego Orła rozniosło dom. Ale teraz trzeba działać ! Dotarł do zapasowego wyjścia z kotłowni i nacisnął klamkę. Na zewnątrz panowały ciemności. Tylko w górze głębokim basem grzmiały potężne silniki ciężkich bombowców. Tryskały w niebo snopy świateł reflektorów, wywołując zajadły ogień dział  obrony przeciwlotniczej. Jak kolorowe koraliki, mknęły w niebo pociski wysyłane z ich luf. Równocześnie z gwizdem i hukiem eksplodujących kilkaset metrów dalej bomb, tworzyło to kakofonię dźwięków i świateł , rozbłyskujących i gasnących na przemian. Nie było jednak czasu na podziwianie tej orgii zniszczenia. Korzystając z gęsto rosnących na wąskim trawniku jałowców, Henryk ruszył z nieprzytomnym von Drebnitzem na plecach, poruszając się skosem, od krzewu do krzewu i od cienia do cienia. Przeszedł przez tylny podjazd i skierował się prosto na ogrodzenie, mijając po lewej stronie okazały, zbudowany z potężnych głazów skalniak.

       I to był ostatni z obrazów zarejestrowanych tej nocy przez jego mózg. Bomba, która wybuchła z boku, niespełna pięćdziesiąt metrów dalej, wyrzuciła go w powietrze wraz z pozostającym na jego barkach von Drebnitzem. Przeleciał niby niewiele, tylko kilka metrów, ale i to wystarczyło. Po chwili zwalił się ciężko na plecy, tracąc przytomność. Nie wiedział też, że jego upadek zamortyzował tkwiący wciąż na nim von Drebnitz. To właśnie on przyjął na swoje plecy upadek na kamienie, a później na klatkę piersiową ciężar ciała Henryka.

       Nikt nie usłyszał trzasku łamanych kości i żeber. Żaden z nich też już nie widział, jak jedna z serii bomb zrzuconych z brytyjskiego Lancastera lecącego siedem kilometrów nad nimi, uderzyła w nienaruszony dotąd budynek Złotego Orła, rozpruwając go od dachu po fundamenty.

 

       Kwiecień 1944 – Berlin, szpital, dzień później.

 

       Świadomość wracała powoli. Oślepiało go światło słońca świecącego przez okno obok jego łóżka. Po chwili ktoś przesunął zasłonę i mógł wreszcie normalnie otworzyć oczy. Serce skoczyło mu z radości. Pochylała się nad nim Truda, z włosami przysypanymi jeszcze resztkami ceglanego pyłu i w porwanej na ramieniu bluzce.

     - Gdzie … Gdzie ja jestem ?

- W szpitalu. Leżysz w izolatce, ale chyba nic ci nie jest. Badał cię lekarz i mówi, że to tylko wstrząs i ogólne potłuczenia. Jak dobrze pójdzie, wyjdziesz już jutro.

- A tobie co się stało ?

- Mnie ? Nic szczególnego. Ubrudziłam się tylko i obtarłam kolano wychodząc przez okienko piwnicy, zanim nie zawaliła się część stropu.

- Jaka część się zawaliła, gdzie ?

- No, u nas. W Złotego Orła trafiła bomba. Niewiele z niego zostało.

- A inni ? A Drebnitz ?

- Kilka dziewczyn nie żyje. Kilka jest rannych. Z ich klientami jest tak samo.

- Ale von Drebnitz … Drebnitz !

- Jest ciężko ranny. Nic go niby nie trafiło, ale jest w kiepskim stanie. Rozbita głowa i ogólnie podobno mocno połamany. Szybko stąd nie wyjdzie.

- A ja ? Jak się tu znalazłem ?

- Ja cię znalazłam.  Zaraz jak wyszłam przez okienko piwnicy, czyli schronu. Było okropne zamieszanie i ciemno. Gdy cię znalazłam, plecami leżałeś na Drebnitzu. Po kolei przeciągnęłam was bliżej budynku. Innym powiedziałam, że wyniosłeś von Drebnitza na własnych plecach, gdy został przysypany przez walące się ze stropu cegły. I dopiero wtedy ogłuszył was wybuch następnej bomby. Jesteś więc bohaterem. A gdyby cię pytali, mów to, co ja ci przed chwilą powiedziałam.

- Ale inni ! Przecież mogli zauważyć, że nie było nas w schronie.

- Nie mogli. Mieliśmy tylko dwie latarki, a prądu nie było. Zresztą, bomba eksplodowała chyba już po minucie od ogłoszenia alarmu, gdy schron zaczął się dopiero zapełniać. Nikt nie ma pojęcia, gdzie i kto w nim był. Strop nad częścią piwnicy zawalił się też chyba nie później niż po kilkunastu sekundach. Zabici i ranni, krzyki i walące się na głowy cegły. Chaos i zamieszanie. Nikt nigdy tego nie rozgryzie. Znasz takie powiedzenie, „pożar w burdelu” ?

- Nie, pierwsze słyszę.

- No to sobie zapamiętaj. To totalny chaos, rozprzężenie i panika. Jedynie ty zachowałeś zimną krew, ratując kolegę. Już to zresztą powiedziałam Moderowi.

- To on tu był ?

- Tu nie. Ale na miejsce, gdzie jeszcze do wczoraj stał Złoty Orzeł, przyjechał tak z godzinę po nalocie. I tej wersji masz się trzymać. A tego całego „von”, jeszcze załatwimy. Na razie zaś go połamałeś. I to bardzo skutecznie.

 

Komentarze