Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 81

 

       10 kwiecień 1945, rano – „Riese”, obiekt „Ramenberg”.     


       - No i co, hauptsturmführer ? – lekko drwiący głos standartenführera Knolla zatrzymał von Drebnitza w połowie drogi między toaletą a stołówką. Wy śpicie, a niedaleko nas bolszewicy zrzucają grupę dywersyjną. Albo może i szpiegowską.

- Jak, gdzie ?

- Godzinę po północy, koło „Hohe Eule”. Mało nie rąbnęli samolotem w wieżę na szczycie. A później się desantowali.

- A to na pewno sowieci ?

- A pan myśli, że niby kto ? Chińczycy, czy może chłopcy z Wyspy Wielkanocnej ? Zostawili zresztą swój odcisk palca.

- Co ?!!!

- A tak. Puszkę wielkości pudełka papierosów, pomalowaną w ochronne kolory. Znaleźliśmy ją w miejscu ich lądowania. To standardowa puszka z pieprzem, używana przez ruskich do mylenia psów. To jest ten ich odcisk palca.

- Trzeba było mnie obudzić. Wziąłbym trochę ludzi i pojechał na miejsce.

- Pan chyba żartuje. W tym terenie i po nocy ?

- A dlaczego nie ?

- Hauptsturmführer ! Pan pewnie wychował się na nizinach, co ?

- A co to ma do rzeczy ?

- Więcej, niż się panu wydaje. Nawet w linii prostej do miejsca zrzutu jest około sześciu kilometrów. Przez góry i lasy. A drogami, bo innej możliwości nie ma, ponad dwadzieścia. Jak pan myśli ? Ile czasu by pan tam jechał, krętymi drogami, po nocy, według mapy i w nieznanym sobie terenie ? A ile kilometrów grupa może odskoczyć w tym czasie ? W gęstym lesie, do którego w ciemnościach przecież pan nie wejdzie ? 

- No, może i racja. Ale teraz można chyba jakoś wesprzeć nasze siły. Bo przecież niewątpliwie zarządzono pościg i działania blokadowe ? Powiadomiono jednostki i garnizony ?

- Oczywiście. O ile nic się nie opóźniło, rusza właśnie wielka obława. Ale pan jest tam niepotrzebny. Bo kto zaręczy, że następnej nocy nie wylądują obok nas ?

 

       10 kwiecień 1945, godzina 13.00 – lasy na południe od „Hohe Eule”.

 

       - No bratcy, odetchnijmy - lejtienant Sołowiew popatrzył po swoich, porządnie już zmęczonych towarzyszach. Odskoczyliśmy dwadzieścia kilometrów jak nic i zaszyliśmy się na takim zadupiu, że sam czort nas nie znajdzie. Spadochrony też dobrze ukryte. Zostaniemy więc tu do nocy. Odpoczniemy, nabierzemy sił. A na razie, ty Miszin i ty Iwanow, do ubezpieczenia. Bo chyba nie chcemy, aby nawet przez zupełny przypadek, zaskoczyły nas tu jakieś fryce, co ?

 

       11 kwiecień 1945, południe – „Riese”, obiekt „Centrum”.

 

       - I co tam słychać Johann ? Jak tam nasze dwa słowiki ? Śpiewają ?

- Codziennie, herr doktor. A dzisiaj zaśpiewały o jakimś sowieckim desancie. Koło „Hohe Eule”.

- Daleko to ?

- W linii prostej to będzie jakieś pięć kilometrów. Ale między nimi a nami jest jeszcze miejscowość Wüstenwaltersdorf. Zarządzono obławę, garnizony postawiono w stan gotowości.

- Świetnie. Przez parę dni nikt nie będzie o nas myślał. A jak tam nasza nowa wartownia ?

- Już kończymy. Do wieczora będzie gotowa. Pozostanie tylko instalacja telefonów, przewodów i przycisków alarmowych.

- Tym się nie martw. Są tu specjaliści z różnych dziedzin. Rano rozmawiałem z jednym z nich. Dobierze sobie pomocnika i na jutro wieczór powinno być gotowe.

- To dobrze, herr doktor. Bo nie znamy dnia, ani godziny.

- Mówisz jak jakiś pastor, Johann.

- A bo za przeproszeniem, herr doktor, te podziemia, to są jak jakieś kościelne katakumby. Jeszcze trochę i połowa ludzi zacznie się modlić.

- Tak ? A mnie się zdawało, że wszyscy tu wierzą w führera !

- Pan żartuje, herr doktor. Ale może to i dobrze. Bo ludzie zaczynają szemrać.

- A o co chodzi ?

- No, że są tu już za długo. Jak w grobie. Tych, co tu teraz pracują i budują bomby, przywieziono dwudziestego marca. Skarżą, się, że nawet nie wiedzą gdzie są. A słońca nie widzieli już od trzech tygodni.

- Dobrze, że mi to powiedziałeś Johann. Porozmawiam z nimi. Wyjaśnię parę spraw. Muszą się jeszcze wykazać cierpliwością.

- Ale jak długo ?

- Ile będzie trzeba. Ale myślę, że już niedługo. Przyszła wiosna. Sowieci przez luty i marzec podciągnęli posiłki. Ludzi i sprzęt. Zgromadzili żywność, paliwo i amunicję. Muszą więc ruszyć około połowy kwietnia. Czyli już może za kilka dni.

- A wtedy …

- Wtedy potrwa to ze dwa tygodnie. Może trzy. Według mnie nie więcej. I będą to dla nas najważniejsze tygodnie tej wojny, Johann.

 

       12 kwiecień 1945, południe – lasy w okolicy obiektu „Wolfsberg”.


       Pod obiekt podeszli już półtorej godziny temu. Starannie zamaskowani, lustrowali okolice szkłami zdobycznych, niemieckich lornetek. Pstrykali obiektywami dwóch aparatów fotograficznych, utrwalając na kliszy widoczne budynki, baraki, szyny kolejek wąskotorowych.

       Ale dobrze nie było. Widoczne w szkłach lornetek czarne gardziele wyrytych w skale sztolni były martwe. Żadnego ruchu ! Nikogo nie było też widać w pobliżu stojących nieco z boku baraków. Tylko w budynkach, umownie i zarazem prawdopodobnie trafnie zwanych koszarami, kręciło się sporo umundurowanych postaci. Chyba jeszcze we wzmożonej gotowości bojowej, bo patrole z reguły były trzyosobowe. Zdarzały się też dwuosobowe, ale z psami.

       Cóż … Tych trzeba się wystrzegać najbardziej. Oko ludzkie nie zobaczy, ucho nie usłyszy, a nos nie wyczuje tego, co może wyczuć taki zwierzak. Sołowiew na tę myśl, aż się wzdrygnął. Miał już kiedyś do czynienia z takim psem – zabójcą. Co prawda precyzyjny cios nożem załatwił sprawę, ale do dzisiaj została szrama na brodzie, gdy specjalnie tresowana i żądna krwi czworonożna bestia skoczyła mu do gardła.

       Trzeba więc czekać. Obserwować. To dopiero początek operacji. Dwa dni od skoku i niespełna dwie godziny obserwacji. A do ewentualnego wycofania zostało jeszcze pięć dni. Do cholery, musi przecież przez ten czas dopisać im jakieś szczęście.

 

       13 kwiecień 1945, popołudnie – „Riese”, obiekt „Centrum”.  

 

       Układał właśnie z inżynierami kostki heksogenu, gdy u wejścia do hali usłyszał podniecony głos Wenzlaua.

- Sturmbannführer! Ważna wiadomość !

- Od kogo ?

- W zasadzie od nikogo. „Ramenberg” przekazał informację, którą na całe Niemcy  podało też i nasze radio. Zmarł prezydent USA.

- Franklin Delano Roosevelt ?

- Tak. Wczoraj. To chyba ważna i pozytywna dla nas wiadomość, prawda ?

       Przerwali pracę, skupili się wokół Henryka.

- No, nie do końca. Dla nas nie ma to znaczenia.

- Ale jak to ? Gdyby tak nagle u nas zmarł … - Wenzlau nie dokończył, przerażony własną śmiałością.

- To nie tak, untersturmführer. Tam jest inny system polityczny. Jest wiceprezydent. Jeżeli stanie się coś prezydentowi, to ten drugi automatycznie przejmuje wszystkie sprawy i życie toczy się dalej. Bez żadnej przerwy.

- To tak, jak było u nas, z Rudolfem Hessem.

- No, prawie. Też był oficjalnym zastępcą führera i w razie czego mógł go zastąpić. Ale to już przeszłość, bo po jego zdradzieckim i szalonym locie do Anglii, führer chyba nie wyznaczył żadnego oficjalnego zastępcy. A my wracajmy już do roboty. Bo na dwudziestego możemy spodziewać się pytań od obergruppenführera Kammlera. A wtedy, wóz albo przewóz.

 

       14 kwiecień 1945, południe – „Riese”, obiekt „Centrum”.


       Energiczne pukanie w drzwi z góry identyfikowało gościa, ale i tak Henryk cieszył się za każdym razem, potwierdzając trafność swoich obserwacji.

- Wejdź Johann !

- Herr doktor, melduję się z informacjami.

- Siadaj. Co nowego ?

- W radiu nic. Na dole wszystko dobrze. Mamy już łączność między wartowniami i przyciski alarmowe. Dzwonki są w korytarzu personelu technicznego i naszym. Sprawdziłem. Nie są słyszalne na dole.

- Słyszałem je. Wystarczą, aby nas ostrzec.

- Właśnie. Przenieśliśmy też jeden MG – 42 z wartowni od tunelu w kierunku „Wolfsberga”. Teraz mamy już kaemy skierowane na oba sąsiednie obiekty.

- Bardzo dobrze.

- Jest jeszcze jedna sprawa, herr doktor …

- No, wykrztuś to z siebie.

- Ci dwaj z „Ramenberga”… Od kilku dni byli jacyś dziwni. Przycisnąłem ich.

- I co ?

- Nadają na dwie strony. Von Drebnitz wezwał ich i zagroził sądem wojennym. Codziennie wieczorem muszą mu składać o nas meldunki. Tak, jak nam o nich.

- O kurwa !

- Zrobimy coś z tym , herr doktor ?

- Czekaj. Daj pomyśleć. Powiadomili już „Ramenberg” o naszej nowej wartowni ?

- Niestety, tak. I o karabinie maszynowym wymierzonym w ich kierunku.

- Niedobrze. Wiedzą o nas coś więcej ?

- Chyba nie. Nie mają pojęcia o łączności miedzy wartowniami, łączności do nas i przyciskach alarmowych. Blisko wartowni ich nie dopuściliśmy.

- To już lepiej. Tak trzymać. Wzmocnić nad nimi nadzór. Nie rozmawiać w ich obecności. Niech robią swoje, ale nigdzie ich nie wpuszczać.

- Jawohl !

- A, jeszcze jedno. Przyznali się von Drebnitzowi, że pracują też dla nas ?

- Podobno nie. Myślę, że gdyby to zrobili, to już byśmy ich wśród żywych nie oglądali. Ale ja bym im do końca nie wierzył.

- Ja również. Niech więc pozostanie, tak jak jest. Von Drebnitz nie może nabrać żadnych podejrzeń.

 

       14 kwiecień 1945, południe – las na północ od „Wolfsberga”.     

 

       Mieli już plan działania. Codziennie koło południa, od strony północnej przyjeżdżał do koszar samochód ciężarowy. A Iwanowowi udało się nawet dostrzec, że trzech żołnierzy eskorty wynosiło jakieś pojemniki, termosy i kosze z chlebem.

       Zaopatrzenie ! To była szansa, chociaż niewielka. Bo co w końcu może wiedzieć kucharz lub żołnierz wożący na obiekt mięso czy ziemniaki ? Nie to jednak było najważniejsze. Wczoraj, do odjeżdżającej ciężarówki dołączył samochód osobowy i motocykl ! Kierowca i dwaj oficerowie. Plus dwóch żołnierzy na BMW z bocznym wózkiem i kaemem MG – 34. A do wieczora nie wrócili. Więc albo już nie wrócą, albo może pojawią się znów w południe. Dla bezpieczeństwa wraz z zaopatrzeniem.

       Szyk tej niewielkiej kolumny sam narzucał plan działania. Bo skoro na szpicy jechał motocykl, w środku osobówka i dopiero później ciężarówka …

       Innego wyjścia nie było. Cienka, stalowa linka naciągnięta przez sprężynujące drzewo i poderwana w ostatniej chwili przed motocyklem, powinna załatwić zarówno kierowcę, jak i kaemistę. Jeżeli dobrze pójdzie, temu pierwszemu powinno urwać głowę, a pozbawiony kierowcy motocykl nie dawał już żadnych szans drugiemu z nich. Na wszelki wypadek, wyznaczona dwójka miała załatwić sprawę do końca. Do ataku na samochód osobowy, oprócz siebie, Sołowiew wyznaczył aż trzech. Mieli strzelać w silnik i kierowcę, oszczędzając a następnie obezwładniając jadących na tylnym siedzeniu. I wreszcie trzech na ciężarówkę. Blacha kabiny, cienkie drewno burt czy brezent plandeki nie dawały przecież żadnej osłony przed skoncentrowanym ogniem pistoletów maszynowych. Zaplanowali też trasę odskoku, łącznie z wariantem użycia zdobycznej ciężarówki. O ile oczywiście, po ich ataku w ogóle będzie się jeszcze nadawała do jazdy …

 

       Chyba już niedługo. Nie wiadomo po raz który Sołowiew spojrzał na zegarek. Wpół do dwunastej. Jeżeli będą punktualnie, to za pięć czy dziesięć minut …

       Daleki warkot silnika, który doleciał do ich uszu, wyzwolił w nich wzmożoną czujność. Jeszcze minuta czy dwie. Wszystko było przygotowane. Zamaskowana cienką warstwą ziemi i paroma zeschłymi liśćmi linka, czekała w gotowości. Jedno uderzenie toporka w napinającą całość olchę i cienka stal skoczy śmiercią ku szyi nadjeżdżającego motocyklisty. Zaszczekają lufy odbezpieczonych już automatów. Ale …

       Sołowiew natężył słuch. Słychać jakby jeden silnik. Obrócił głowę w kierunku leżącego obok Ahmedowa i rzucił tylko jedno słowo.

- Ile ?

       Podniesiony jeden palec potwierdził jego obawy. Wyraźnie już słyszał jeden ciężki silnik. Ten w ciężarówce. Rozpaczliwym gestem dał sygnał. Przerwać akcję ! Przepuścić !

       Zadziałało. Dwie minuty później wstawali z ziemi, strząsali z siebie maskujące ich dotąd zeschłe liście, mchy i gałęzie. Tęsknym wzrokiem powiedli za znikającą już za zakrętem ciężarówką.

     - Mogliśmy ich załatwić, dowódco !

- Zgłupiałeś Miszin ? Chcesz atakować zaopatrzenie ? A co by później powiedział major albo generał ? Śmiechem by nas zabili. Gieroje ! Wysłaliśmy ich po oficera, a schwytali nam kucharza ! Tego chcesz ?

       Krótki śmiech, jak nagle się pojawił, tak jeszcze szybciej ucichł. Toż przecież po powrocie musieli by się schować w przysłowiową mysią dziurę. Palcami by ich pokazywali. To ci, co kucharza schwytali ! Nie, chyba by nie przeżyli takiego wstydu. Już lepiej odpuścić i spróbować jeszcze raz. Jutro. A jak nie, trzeba będzie zdjąć kogoś z koszar przy „Wolfsbergu”. No bo jak inaczej pokazać się swoim na oczy ?

 

Komentarze