Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 93

 

       Dobiegający z głębi korytarza głos, zaskoczył Henryka. Bomke zmienił zdanie ? Tak bez powodu ? Jeszcze niespełna dziesięć minut temu przestrzegał go przed zagrożeniem mogącym pojawić się z szybu ewakuacyjnego, a teraz co ?

       Wstrząsnął nim dreszcz. Coś było nie tak. To nie był naturalny głos, jaki dotychczas i na co dzień znał. Było w nim coś niepokojącego.

       Nie iść ? Śmieszne. Jeżeli coś jest nie tak, to właśnie musi iść. Ale odpowiednio przygotowany. MP miał przeładowane. Odbezpieczył i przeładował też Browninga, z odwiedzionym kurkiem ostrożnie wkładając go z powrotem do kabury, której profilaktycznie nie zapiął. Na koniec wyjął zabawkę. Zabawkę, bo tak nazywał Walthera 6,35 milimetra, otrzymanego od Bomkego jeszcze w Berlinie. Odbezpieczył broń, przeładował, a następnie schował do prawej kieszeni spodni. Ryzyko jak cholera – pomyślał. - Jeżeli wypali, to może pozbawić mnie jaj ! Ale jeżeli trzeba będzie go użyć ? Wtedy może się liczyć nawet mgnienie oka. Przypomniał sobie, jak to jeszcze w Polsce, podczas morderczego treningu instruktor strzelania tłumaczył mu do znudzenia. - Zawsze noś broń odbezpieczoną. W sytuacji zaskoczenia i prawdziwego zagrożenia, dziewięćdziesiąt dziewięć procent strzelców nie zapomni odciągnąć zamka i przeładować broni. Ale jednocześnie większość zapomni tę broń odbezpieczyć i strzał nie padnie. Zanim zorientują się o co chodzi, za swoje gamoństwo zapłacą życiem.

       Teraz jednak trzeba było ryzykować. Działo się coś złego i musiał stawić temu czoła.

 

       Zaraz przyjdzie. I kiedy rzuci broń, trzeba będzie od razu zabić Bomkego. Nie można sobie pozwolić na to, aby choć przez chwilę pozostał przy życiu. Zbyt duże niebezpieczeństwo. Z uczuciem tryumfu von Drebnitz spojrzał jeszcze na koniec lufy peemu, skierowanej w plecy stojącej przed nim postaci. - Cholera ! Za duże ryzyko. Jak pociągnie za spust, może zabić dwóch od razu. Po cichu wyjął Parabellum, zabezpieczając MP i przerzucając je sobie przez lewe ramię. Teraz dobrze. Mniejszą bronią łatwiej manewrować. Zrobił dwa kroki i przystawił pistolet do głowy Bomkego. Odetchnął głęboko. Wystarczy jeden strzał ! A później zajmie się panem doktorem. Bez pośpiechu. W końcu zemsta jest potrawą, która najlepiej smakuje na zimno …

 

       Przeczuwał, ale pewien jeszcze nie był. Zwolnił więc krok przed kuchnią, palec położył na spuście.

- Johann, wszystko w porządku ?

- Proszę wejść, herr doktor …

       Nie poszedł w ciemno. Zatrzymał się przed wejściem, ostrożnie zaglądając do wewnątrz.

- O, sam pan obersturmbannführer … Prosimy bardzo, prosimy … Pogadamy. Ale broń od razu na pasku, w ręce wyciągniętej przed siebie. Położysz ją na podłodze. Jasne ? Bo strzelę Bomkemu w łeb !

       Nie było wyboru. Bomke stał z rękami w górze, z pistoletem przystawionym do skroni. Bezbronny. A von Drebnitz, kryjąc się za nim, był prawie niewidoczny.

- Niech pan strzela, herr doktor ! On i tak mnie zabije. Zaraz, jak pan rzuci broń.

- Zamknij pysk – głos von Drebnitza aż kipiał wściekłością. - Jeszcze jedno słowo i …

- Zostaw go Drebnitz ! Słyszałeś ? Kładę broń na podłodze. O czym chcesz rozmawiać ?

- Zaraz się dowiesz. Ale teraz lewą ręką odepnij pas z pistoletem. A później rzuć go pod ścianę.

- Niech pan tego nie robi, herr doktor. Będzie pan bezbronny – głos Bomkego brzmiał niby rozpaczą, ale porozumiewawcze spojrzenie utkwił na moment w prawej kieszeni jego spodni.

       Zrozumiał. Ostatnia deska ratunku. Tajna. Trzeba tylko uspokoić sytuację. Przeciągać. Czekać na okazję …

- Mówiłem, żebyś  zamknął mordę …

- Spokojnie, Drebnitz – Henryk wyciągnął lewą rękę w geście dobrej woli. - Spokojnie. Już odpinam.

       Gmerał chwilę przy pasie. Z klamrą ozdobioną hasłem wszystkich esesmanów. „Meine Ehre heißt Treue”. Cóż za ironia …

- No ? Co ci tak słabo idzie ? Pospiesz się !

- Chwila … Przecież widzisz, że robię to tylko jedną ręką. W dodatku lewą.

       Zyskać ! Zyskać na czasie …

- No, już – pas znajdował się w lewej ręce Henryka. Uprzednio odpięta, kabura wisiała w jego dole. Skórzana klapka nie zatrzymywała już kilograma stali, która wysuwała się na zewnątrz ukazując rękojeść i odwiedziony kurek.

- Rzuć pod ścianę. Z lewej. A później odsuniesz nogą MP. Już !

       Wiedział, że to może nastąpić. I liczył na to. Przeładowany i odbezpieczony pistolet wysuwał się coraz dalej. Dla bezpieczeństwa i ze względu na rykoszety trzeba go tylko tak rzucić, aby lufą upadł w stronę ściany. A wtedy pojawi się szansa …

       Krótkie machniecie pasem skierowało wzrok von Drebnitza w bok. Cała trójka zdążyła zobaczyć, jak stalowy kształt, jeszcze w powietrzu wysuwa się do końca.

       To była ta szansa. Nie upominany, aby prawą rękę trzymać w górze lub przed sobą, Henryk cały czas trzymał ją przy biodrze. Również wtedy, gdy pistolet lądował już na posadzce.

       W normalnych warunkach nikt nie rzuca przeładowanym i odbezpieczonym pistoletem. Wiadomo, co może wtedy nastąpić i huk wystrzału zaskoczył tylko von Drebnitza. W ułamku sekundy, zdezorientowany i spanikowany pociągnął za spust. O mgnienie oka za późno, aby wystrzelony z Parabellum pocisk strzaskał skroń Bomkego. Ale i o mgnienie oka za wcześnie.

       Wytrenowanym, nagłym ugięciem nóg, opadający na tyłek Bomke miał szansę ocaleć i przy okazji odsłonić ukrywającego się za nim zabójcę. Nie w pełni zdążył. Wydostająca się z lufy Parabellum śmierć przeorała mu wierzch głowy, zrywając skalp i demolując pokrywę czaszki. Krew prysnęła w oczy strzelającego. Odruchowo przetarł je rękawem i to zaważyło. Nie zdążył już zobaczyć, jak Henryk jednym ruchem wyciąga z kieszeni coś, co w jego silnej dłoni zakrawało na żart. Niespełna sekundę później wystrzelone jeden po drugim dwa pociski, strzaskały prawy bark i biceps von Drebnitza. Broń wysunęła mu się z bezwładnej ręki opadając na rannego u jego stóp.

       Nareszcie ! Nie było szans na obronę i Henryk skoczył jak tygrys, ciężarem swego ciała rzucając zszokowanego hauptsturmführera na betonową ścianę. Sekundę później von Drebnitz zmiękł jak śmieć i bezwładnie runął na podłogę. Półprzytomny, zaliczył jeszcze potężny cios pięścią w nos, co do reszty zmieniło mu twarz w krwawą maskę. Nie czuł już, jak urwanym z kuchenki kablem elektrycznym krępowano mu ręce i nogi.

     - Johann ! Żyjesz ? Żyjesz ?

- Nie było odpowiedzi, ale wyczuwalny na szyi puls dawał nadzieję. Von Drebnitza można było na razie pominąć. Ranny i skrępowany nie stwarzał już zagrożenia. Jednak Johann …

       Henryk zerwał się na nogi. Prędko ! Do ambulatorium. Bandaże. Morfina. Sulfamidy. Wiedział jak wielu rannych już uratowały. W dwie minuty wrócił z naręczem medykamentów. Zmoczonym bandażem przetarł twarz i głowę Bomkego. Niedobrze. Dopiero teraz zorientował się jak bardzo. Płat kości tworzący sklepienie czaszki, nie istniał. Wewnątrz wolno pulsowała szara masa mózgu, powoli nabiegająca krwią. To koniec. Słyszał o płytkach ze stali chirurgicznej, uzupełniających ubytki kostne, ale w tej sytuacji … Przecież nie założy mu pokrywki od garnka czy czajnika ! Delikatnie próbował bandażować głowę nie dotykając jej czubka, gdy poczuł na sobie wzrok. To Bomke otwierał oczy.

     - Co się stało, herr doktor ? Jestem ranny ?

- Tak. Ale próbuję ci pomóc …

- Słabo mi. Czuję zimno w głowę. Umrę.

- Spokojnie Johann. Może nie będzie tak źle …

- Będzie. Czuję, że to koniec. Powiadomisz matkę, herr doktor ?

- Matkę ? Johann !!! Jakby co, obiecuję !

- Kartka z jadłospisem … Tam jest ołówek.

- Co ? Nie od razu zorientował się o co chodziło  rannemu. Ach, tak ! Pół kartki było czyste, a na sznurku wisiał ołówek. Nikt już nie napisze następnego menu.

- Już ?

- Tak, Johann ! Co mam pisać ?

       Z napięciem wsłuchiwał się w słabnące słowa. Zapisał imię, nazwisko, adres. Schował kartkę do kieszeni na piersi.

     - Czemu tu tak ciemno, herr doktor ?

- Ciemno ? Jasno jest. Światła się świecą …

- Ciemno … Będzie pan przy mnie, herr doktor ?

- Johann ! Wziął w dłonie ręce umierającego. Pochylił się nad nim. Nie zobaczyli się już. Ranny zamknął oczy i oddychał coraz słabiej.

       Rozpacz targnęła Henrykiem. Jak wtedy, gdy zabito mu brata. Ściśnięte gardło nie pozwoliło wymówić ani słowa, a łzy same poleciały na pierś konającego.

       Nie wiedział jak długo tak trwał. Kiedy się ocknął, klęczał jeszcze przy nim, trzymając martwą już rękę.

       - Co ? Zdechł ? – słowa właśnie oprzytomniałego von Drebnitza przywróciły go do pełnej rzeczywistości.

- Zamknij się gnoju ! Zdechniesz to ty. On tylko umarł.

- A ty go opłakujesz. Byliście kochankami, czy co ? To który którego dymał ? Ty jego, czy on ciebie ?

- Bydlę ! Zerwał się na równe nogi i ciężkim butem z całej siły kopnął go w bok. Trzask łamanych żeber sprawił jednak, że ochłonął. Nie ! Nie tak ! To ma być inaczej. Tak, jak sobie wymyślił przez lata. Poukładał w głowie.

       Uspokoił oddech i rozejrzał się po kuchni. Kabel z elektrycznej kuchni już wyrwał, ale był jeszcze ten od prodiża. Przeciągnął von Drebnitza do pionowo przebiegającej rury kanalizacyjnej i tam przywiązał w pozycji półsiedzącej, z rękami do tyłu. Wrócił na środek kuchni, usiadł na krześle i zaczął wpatrywać się w związanego. Widział, jak przytomnieje i skręca się z bólu. Nie miał już takiej butnej miny jak wcześniej. Nie usiłował być też cyniczny czy wulgarny. Zrozumiał, że śmierć nieubłaganie już zajrzała mu do oczu.

     - Wiesz, za co umierasz ?

- Chcesz mnie zabić ? Za co ? Ja wykonywałem tylko rozkazy.

- Ciekawe czyje ? – zadał pytanie, chociaż znał odpowiedź.

- Obergruppenführera Kammlera. A on samego reichsführera Himmlera.

- Gówno mnie obchodzą. A ty jesteś śmieciem, Drebnitz. Brudną szmatą.

- Von Drebnitz ! – związany zaakcentował pierwszy człon swojego nazwiska. Von !

- „Sron” ! Do „von”, to trzeba dorosnąć. A teraz umrzesz. Nie zasługujesz na to, aby dalej żyć.

- A ty kurwa jesteś jakimś sędzią, czy co ? Żeby kogoś skazać, trzeba przedstawić zarzuty. Dowody. Musi być sąd !

- A ty przedstawiłeś jakieś zarzuty Bomkemu ? A może pewnej biednej dziewczynie ze Złotego Orła ? Co ? Pamiętasz, jak ją zgwałciłeś ?

- Ta mała kurewka ? Musiała wiedzieć, kto tu jest panem.

- A ty myślałeś, że wszystko ci wolno ? Teraz za to zapłacisz. Bo to ja, w jednej osobie, jestem dziś twoim sędzią i katem !

- To tylko za to ?

- Nie tylko. Już dawno przysiągłem sobie, że cię zabiję. Za brata. I teraz przyszła ta chwila.

- Za jakiego brata ? To kim ty jesteś ?

- Dowiesz się. Pamiętasz pewien wieczór w 1921 roku ? Przy młynie ?

       Przy młynie ! Von Drebnitz przywołał pamięcią młodego chłopaka. A ten chłopak miał takie samo spojrzenie szarych oczu. Blond grzywkę. I taką samą hardość. Już się domyślił …

     - No ? Zamurowało cię ?

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Nie wiesz … Już zapomniałeś o tamtym morderstwie ?

- Jakim morderstwie ?

- Drebnitz, ile ty właściwie masz lat ?

-Czterdzieści pięć. A co …

- I wystarczy ! Pamiętasz te słowa ?

       Pamiętał. Dobrze pamiętał, co się tam wydarzyło. I co tam wtedy powiedział.

- Ale tamten, to był jakiś bezczelny szczeniak ! Polaczek !

- To był mój brat, Drebnitz. A ty teraz za to odpowiesz.

- Jak to brat ? Polak ? To kim ty w końcu jesteś ?

- Jestem Polakiem, Drebnitz. I żeby cię bardziej bolało … To ja doprowadziłem do tego, że III Rzesza przegrała tę wojnę.

- Ty ? Ciekawe jak ?

- Za dużo by gadać. Ale powiem ci w skrócie. Memoriały i opracowania jakie pisałem, były nie w smak decydentom. Cholernie mądre i logiczne. Nie do podważenia, ale właśnie dlatego zabójcze dla Rzeszy. Bo gdyby chcieć je wdrożyć, decydenci musieli by przyznać, że sami byli głupcami. Łącznie z Adolfem, a na to by sobie nie mogli pozwolić. W psychologii nazywa się to syndromem wyparcia, o ile wiesz, o czym w ogóle mówię. Hamowanie i kierowanie badań na boczne tory. A Schumann miał takie obiecujące rezultaty … W marcu uratowałem Londyn przed  atomową zagładą. Taki mały sabotaż. A ten twój Kammler nawet się nie zorientował. Za to odsunął Klemma, który naprawdę mógł mu dostarczyć kolejne głowice. Rakieta von Brauna, która oficjalnie nie wiadomo dlaczego poleciała gdzieś w kosmos, to też moja sprężyna. Pewnie nawet o tym nie słyszałeś. A ładunki atomowe, z których pierwszy miał być zmontowany już dwa tygodnie temu ? Są tu, na poziomie technicznym. W pełni gotowe ! Trzy głowice po siedemdziesiąt kiloton ! Gdybym ich nie zatrzymał i sztucznie nie przeciągał sprawy, samoloty KG -200 już być może właśnie równały by z ziemią Londyn i Paryż. A pewnie nawet i Moskwę ! Rzesza była by panem świata. A tak … Piloci i ich maszyny pewno do dzisiaj czekają na jakimś lotnisku w Czechach.

- Ty zdrajco !

- Błąd Drebnitz. Nie jestem zdrajcą. Cały czas pracowałem dla swojej ojczyzny. Dla Polski ! Jako agent polskiego wywiadu !

- Nie uchowasz się Reschke. Po wojnie będą cię szukać. A takich jak my, z tatuażem pod lewym ramieniem, często rozwalają na miejscu.

- Znów błąd. Ja do tej organizacji dotarłem nietypową drogą. I chyba ktoś zapomniał, aby mi go zrobić. Jestem czysty. A tu – Henryk poklepał się po kieszeni – są autentyczne papiery Polaka. Wiesz, jak być może będę się nazywał po wojnie ? Grzegorz Bereś ! Albo Alfred Mann lub też Paul Haaze, bo i takie mam papiery. Ale ty już tego nie doczekasz. A teraz …

      Rozejrzał się. Schylił. Podniósł pas z dwoma pistoletami. Wyciągnął jeden. Sprawdził. Odbezpieczony, z nabojem wprowadzonym do komory. Odciągnął kurek.

    - Zginiesz z broni Bomkego. Należy mu się to ode mnie. Jakieś ostatnie życzenie, Drebnitz ? Coś jeszcze chcesz wiedzieć ?

       Podszedł bliżej. Wymierzył broń. I nagle zobaczył plamę żółtawego płynu, wyciekającego spod von Drebnitza.

 - Drebnitz ! Nie dość , że jesteś śmieciem, to jeszcze świnią i tchórzem. Od kiedy to nadludzie, z „von” przed nazwiskiem, szczają ze strachu w spodnie ?

       Nie było odpowiedzi. Na twarzy siedzącego przed nim esesmana widział tylko straszną nienawiść. Miał już strzelać, ale przypomniał sobie jeszcze jedną, starą radę Bomkego. Jeżeli już musisz strzelać komuś w głowę, to odejdź kilka kroków. Chyba że chcesz być ochlapany jej zawartością !

      Cofnął się więc trzy kroki. Jeszcze raz wymierzył miedzy ziejące nienawiścią oczy i pociągnął za spust. Moment później, rozbryzgana krwawa plama, która wykwitła z tyłu na betonowej ścianie, powoli zaczęła spływać w dół. I tak jak ona, tak i z duszy Henryka spłynęła cała gorycz minionych lat.

 

       Może nie do końca. Musiał zrobić jeszcze jedno. Przecież nie mógł go tak zostawić. Wziął więc ciało Bomkego na ręce i zjechał windą w dół. Potem znów go poniósł niżej, na poziom techniczny. Kilofem wyrył grób w końcówce wysadzonego koło wartowni „Ram” tunelu i tam go złożył. Przykrył białym płótnem zabranym z działu montażu, na piersi położył niewielki, metalowy krzyż, w ciągu pół godziny własnoręcznie wykonany w pobliskim warsztacie. Przywalił ciało kamieniami. Stanął jeszcze w postawie na baczność, w pełnym umundurowaniu. Już miał wyrzucić rękę w tak znanym, latami wytrenowanym pozdrowieniu, gdy przyszła nagła refleksja. Zmienił zdanie. Wyciągnął dwa palce i gestem podpatrzonym jeszcze w czasach młodości, przyłożył je do daszka czapki. Po polsku.

     - Żegnaj Johann. Śpij spokojnie.

 

Komentarze