Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 92

 

       Von Drebnitz już kilka razy błogosławił w myślach żołnierski wynalazek na swoich butach. Kto by pomyślał, że ze starych koców można zrobić taki skuteczny wygłuszacz kroków !

Sprawdził się zarówno wtedy, gdy podchodzili do wartowni, jak i wtedy, gdy jego podkomendni mordowali śpiących. A później dwa razy uratował mu życie. Raz, gdy Bomke strzelał do jego cienia na ścianie. Wygłuszacze pozwoliły mu prawie bezszelestnie odbiec kilkanaście metrów i wpaść w boczny korytarz. Gdyby Bomke przeszedł wtedy jeszcze kilka kroków … A drugi raz przed chwilą, gdy słysząc schodzących na dół, ukrył się w jednej z równoległych odnóg. Uff ! Przeszli. To teraz jest czas, aby zastanowić się co dalej. I szybko sprawdzić obiekt. Do samej góry. Bo skoro wysadzili tunele … Przecież nie uwierzy, że sami siebie pogrzebali w tym skalnym grobie. Musi być jakieś wyjście. A skoro tak, to tylko jak najbliżej powierzchni. Na najwyższym poziomie.

 

       Już wiedzieli, chociaż ta wiedza była teraz zbędna. Dwa zadźgane bagnetami trupy na wartowni „Wolf” od razu określiły, którędy ich zaatakowano. Dali się zaskoczyć, barany. I jeszcze dwa trupy przy wartowni „Ram”. To oni wszczęli alarm i powalili pierwszego napastnika. Cześć im i chwała.

       Dalej było już gorzej. Leżące w łóżkach poprzebijane bagnetami ciała, niektóre zaś z poderżniętymi gardłami, robiły takie wrażenie, że Henryk zrezygnował po obejrzeniu już drugiego pokoju.

     - Johann ! Zrobisz to sam ? Ja zostanę na korytarzu. Przypilnuję …

- Nie ma sprawy, herr doktor. Proszę tylko uważać.

       Kilkanaście minut później było już jasne.

- Ilu ?

- Czternastu. Sześciu we śnie, ośmiu w pokojach zmiany warty.

- Nikt się nie bronił ?

- Chyba nikt. A z nimi poszło od razu cztery MP. Plus dwa z wartowni. Praktycznie jedna trzecia z tego, co mieliśmy. Teraz wiadomo, dlaczego im tak łatwo poszło. Gdyby wartownia była czujna i od razu otworzyła ogień …

- Johann ! To jest już tylko, co by było, gdyby … Chodźmy dalej.

       Wyżej nie było lepiej. Zmasakrowane oddawanymi z bliskiej odległości seriami i poszarpane wybuchami granatów zwłoki, w niektórych miejscach leżały wręcz jedne na drugich. Korzystając z ubezpieczającego go Henryka, Bomke wykonywał czarną robotę. Odciągał pod jedną ścianę swoich, pod drugą obcych. Zanim doszli do końca poziomu, naliczyli jeszcze osiemnastu napastników. Z jednym przy wartowni „Ram” dawało to dziewiętnastu.

     - Johann, ilu załatwiłeś na górze ?

- Niby dwóch, herr doktor. Ale tego drugiego zastrzeliliśmy do spółki. We dwóch.

- Policz go sobie. To wyjdzie dwudziestu jeden. Ja jeszcze jednego. Czyli dwudziestu dwóch.

- Reszta może być w szybie ewakuacyjnym. Na schodach.

       Była. Trupy leżały na półpiętrze, połamane i poskręcane po upadku z wysokości. Ale tylko trzy …

 

       Von Drebnitz już wiedział. Nie ma drogi ucieczki ! Dopiero zamierzali ją zrobić. Po to właśnie zgromadzili ten sprzęt na górze, w pobliżu wrót i zasypanego wejścia. Można było co prawda otworzyć drzwi we wrotach, ale dalej była sztuczna skała i skalne rumowisko. Przebić się przez nie ? Nie takie proste. Nie będzie metra, aby jakiś głaz nie spadł na głowę. Po to też zgromadzili górnicze obudowy. Aby przytrzymały strop. I wiedział też jedno. Sam nie da rady się przebić. Trzeba to zrobić w kilku. Co najmniej we trzech …

       Przeszedł cały poziom wejściowy. Nie. Tu zostać nie można. Tu ich nie zaskoczy. Zszedł na dół. Poziom przedstawiał koszmarny widok. Tam padło ich najwięcej. Jedni przy drugich, a czasami jedni na drugich. Stąpając ostrożnie, aby nie poślizgnąć się w kałużach zastygającej krwi, ale też nie zostawiać śladów, szybko przetrząsnął pokoje Modera, Henryka i Bomkego. Nic ciekawego ani konkretnego. Co robić ? Bo przecież teraz nie może ich zabić ! Na razie … Spojrzał na swoje Parabellum P – 08. Mało ! Trzeba mieć w ręku lepsze argumenty. W pokoju obok którego przechodził, nadarzyła się okazja. Na taborecie, obok bezgłowego ciała leżał MP – 40. Wziął go w ręce, sprawdził magazynek. Prawie pełny. Odpiął leżącemu ładownicę. No ! Teraz może czuć się bezpieczniej. Wychodząc potknął się jeszcze o coś, czemu w pierwszej chwili się nie przyjrzał. O kurwa ! Leżąca na podłodze głowa, jeszcze w hełmie, patrzyła na niego szeroko otwartymi, zdziwionymi oczami. Do dupy to wszystko ! Z wściekłością kopnął ją jak futbolówkę. Poleciała na ścianę, stalą hełmu waląc o beton i opadając na stojące obok łóżko. To go nieco otrzeźwiło. Nie można sobie pozwolić na takie hałasy. A teraz trzeba już zmykać niżej. Tylko tam da się ominąć idących z dołu.

 

     - No to mamy problem, herr doktor. Von Drebnitz !

- Tylko on został ?

- Tylko. Liczyłem dokładnie. A sprawdzaliśmy nawet kible.

- Praktyczne nie sprawdziliśmy jeszcze trzeciego poziomu, Johann. A później jeszcze zostanie poziom wejściowy. Tam, gdzie wrota i sprzęt.

- Więc sprawdźmy od razu. Bo jeżeli on się tam gdzieś  jeszcze kryje …

       Tym razem trzeci poziom sprawdzili dokładnie.

- On tu był, herr doktor !

- Kto ? Drebnitz ?

- Tak. Bez żadnych wątpliwości. Proszę spojrzeć. Zniknęła broń tego bezgłowego. A i jego głowa przecież nie leżała na łóżku.

- Więc to on ?

- A któż by inny ? Martwych już odliczyliśmy. A takim broń jest niepotrzebna.

 

       Schodząc na drugi poziom, von Drebnitz był już innym człowiekiem. Jak to w ciągu kilku chwil może zmienić się opcja … Czuł taka ulgę, jakiej dawno nie zaznał. Już nie będzie ich potrzebował ! Sam da radę !

       Wybawieniem okazał się trup, leżący w drzwiach centrali łączności. Skojarzenie było szybkie. Przecież tam były woreczki z zapasowymi kluczami do wszystkich pomieszczeń. Również do magazynu materiałów wybuchowych na poziomie technicznym. A w nim, kostki heksogenu i zapalniki ! Oczami wyobraźni widział już, jak odpowiednio umieszczony i odpalony ładunek, przez tę kilkumetrową warstwę zwalonej skały i ziemi, toruje mu drogę na zewnątrz. Złapał woreczek z gabloty i wsadził do kieszeni. Wychodząc zatrzymał się jednak. Nie … Tak być nie może. Brak woreczka rzuca się w oczy. Ostrzem bagnetu naciął materiał z tyłu. Przez tę szczelinę dało się już wyjąć klucze. A woreczek z plombą umieścił na swoim miejscu. Niech pusty haczyk nikogo nie intryguje. I nie demaskuje jego zamiarów.

 

     - To został nam jeszcze poziom wyjściowy.

- Myślisz, że może tam być ?

- Trudno przewidzieć. Jest bardziej przebiegły niż lis. Ale tam go chyba nie znajdziemy.

- Dlaczego ?

- Stamtąd nie ma wyjścia. A skoro był na trzecim poziomie …

- To co ?

- Zdążył spenetrować poziom wyżej. I zorientował się, że to ślepy zaułek. A skoro go tu nie znaleźliśmy, to przeszedł bokiem. Jednym z bocznych korytarzy, szybem ewakuacyjnym albo schodami zabiegowymi wokół windy towarowej. Bo winda przecież nie jechała. Słychać by ją było na wszystkich poziomach.

- Ale sprawdzić musimy.

- Oczywiście, herr doktor. Musimy, ale bez wielkich nadziei.

 

       Klucze otwierały drogę zarówno do wolności, jak i do zemsty. Patrząc na skrzynki z materiałami wybuchowymi, przewody i  zapalniki, von Drebnitz już widział się na zewnątrz. I widział trupy dwóch ostatnich wrogów. Zaczaić się tak za rogiem i oddać z bliska długą serię … Nie. To zbyt proste. Nie miał by satysfakcji i okazji, aby spojrzeć temu zarozumiałemu Reschke prosto w oczy. Kiedy tamten będzie już na jego łasce. A przy okazji … Kim pan naprawdę jest, herr Reschke ?   I czy coś łączyło pana z tym bezczelnym polskim gnojkiem, którego ukatrupiłem prawie ćwierć wieku temu ?

 

       Zainstalowali się w pokoju który jeszcze parę godzin temu zajmował inżynier Eckardt. To było dobre miejsce. Położone przy końcu korytarza, prawie naprzeciwko toalety. I blisko szybu ewakuacyjnego. Łatwe do obrony i ewentualnej ucieczki.

      - Myślmy Johann. Gdzie on może być ? A może ranny kłamał ? Może nie było go z nimi ?

- A broń i głowa na łóżku ? Sama się tam wzięła ? Dobrze widziałem, jak potoczyła się panu pod nogi.

- No tak. Ktoś ją musiał przenieść. Ale po co ?

-To już nieważne. Ważne, że on tu jest. I poluje na nas, tak jak my na niego.

- Ale my mamy większe szanse. Jest nas dwóch i zmieniliśmy pokoje. Teraz on musi nas znaleźć i przyjść do nas. A stąd mamy niezły widok na tę część korytarza.

- Tak … Musi przyjść i to szybko. Najpóźniej w ciągu doby.

- Tak sądzisz, Johann ?

- Ja to wiem. Jest tu ciepło i krew już zaczyna śmierdzieć. Czuć ją w całym kompleksie i to mimo wentylacji. A zwłoki zaczną śmierdzieć jutro. Siedemdziesiąt parę sztuk. Za czterdzieści osiem godzin, ze smrodu nikt już tu nie wytrzyma.

- Tego nie musisz się obawiać. Nawet jak go nie znajdziemy, za dwie doby już nas tu nie będzie.

- Ale jak, herr doktor ?

- Pamiętasz, co mówiłem ci poprzednio ? Zaufaj !

- Ufam panu, herr doktor, ale którędy …

- Zobaczysz. A na razie … Jestem jak wypluty i potrzebuję godziny snu. Dasz radę czuwać przez ten czas ?

 

       Plan, który zakiełkował w głowie von Drebnitza był prosty. W pokoju ich nie zaskoczy. Muszą jednak czasem wyjść do toalety. Albo do kuchni. Trzeba przecież coś jeść i pić. Obaj będą szli ? Wątpliwe. Kuchnia jest dwadzieścia parę metrów od ich pokoju i jeżeli będą głodni, to Reschke raczej sam tam nie pójdzie. Wyśle Bomkego. I to jest szansa. Zaczaić się w kącie za kredensem … Idealne miejsce.

 

       Przeciągnął się. Spojrzał na zegarek. Ósma dwadzieścia ?

- Ile spałem, Johann ? Czemuś mnie nie obudził ?

- Nie było potrzeby, herr doktor. A te dwie i pół godziny snu były panu naprawdę potrzebne.

- A tobie to niby nie ?

- Ja dałem radę. Zresztą, jak już pan wstaje, sam się trochę położę.

- A jak tam w korytarzu ?

- Siedziałem w drzwiach i obserwowałem. Cisza i spokój.

- Świetnie. To przypilnuj jeszcze parę minut. Skorzystam z toalety.

       Wstał. Bolały go wszystkie mięśnie i dopiero po chwili zrozumiał. Stres spowodował, że przez ostatnie godziny bezustannie je napinał. - No i mamy skutek – pomyślał. - Gdybym jeszcze w ostatnim czasie częściej robił pompki, albo pomachał hantlami. A tak, cóż … Z  trudnością znajdował czas, aby poćwiczyć jeszcze ze trzy razy w tygodniu. Chociaż dobre i to.

- To co ? Mogę wyjść bezpiecznie ?

- Jak najbardziej, herr doktor. A później ja.

 

       Von Drebnitz był już na stanowisku od dobrej półtorej godziny. Skradając się na palcach, zdołał przedostać się w pobliże kuchni i czekał na odpowiednią chwilę. Zaraz na początku, pozostając w ciemności, wysunął na chwilę głowę i zlustrował sytuację. Nie była sprzyjająca. Siedzący w progu pokoju Bomke był wystarczającym argumentem, aby nie robić nic głupiego. Zresztą, nie było słychać nawet szmeru rozmowy. Nic, tylko śpi – pomyślał o Henryku. - A potem będzie zmiana.

 

     - To mogę, herr doktor ? Na półtorej godziny – Bomke po powrocie z toalety ziewał jak hipopotam.

- Kładź się Johann. Ale tak, jak ja. Na dwie i pół. Nie potrzebuję, abyś mi tu zasypiał na stojąco.

- Tylko proszę o jedno. Niech pan będzie czujny. I proszę wziąć ze stołu automat. Ta bestia gdzieś tu się czai.

 

       Czuł, że ta chwila nadchodzi. Najpierw jedno wyjście do toalety, później drugie. Dźwięk przesuwanego w progu krzesła i jakaś rozmowa. Ostrożnie wychylił głowę. Nikogo ! Innej okazji może już nie być. Więc teraz ! W dwie sekundy pokonał dystans do szeroko otwartych drzwi kuchni. Nie zauważyli. Stanął i głęboko oddychał. No to teraz inaczej sobie zatańczymy !

 

       Gdyby wracający z bronią w ręku Henryk najpierw spojrzał w korytarz zamiast poprawiać sobie krzesło, mógłby zobaczyć przemykający w głębi cień. Ta chwila jednak minęła. Moment później korytarz był już taki, jak i poprzednio. Pusty i martwy.

 

       Von Drebnitzowi zostało tylko czekanie. I nadstawianie uszu. Wychylić się już nie mógł. Plan miał gotowy. Jeżeli wejdą we dwóch, najpierw zabić Bomkego. Bez żadnego ostrzeżenia. Jeżeli sam Reschke, to go sterroryzować. Pistolet do skroni i gotowe. Bomke wtedy rzuci broń. A jeżeli sam Bomke, to też go sterroryzować. Wtedy przyjdzie Reschke. I też rzuci broń. Jakież to kurwa proste …

 

     - Johann ! Pobudka. Już czas …

- Dzięki, herr doktor. Wstaję. Na korytarzu w porządku ?

- Nie martw się. Nie zasnąłem.

- Głodny jestem jak wilk. A tu niedaleko jest kuchnia. Trzeba się tam wybrać. Przynieść panu coś ?

- Dlaczego przynieść ? Obaj tam chodźmy. Też jestem głodny.

- Za pozwoleniem, ale wolał bym iść sam. Przecież nie wiadomo, czy w tym czasie coś nie wypełznie z szybu ewakuacyjnego …

 

       „Jeżeli chcesz, aby coś zrobione było dobrze, musisz zrobić to sam” ! Wychował się na tej maksymie i zawsze miał ją w głowie. Ale po tej przerażającej, makabrycznej nocy, nie wszystko już działało jak trzeba. Nawet u niego. I nie sprawdził ponownie pomieszczenia, w którym dzisiaj już raz był. Przed 06.00 nad ranem. A, że teraz było po 11.00 ? Przecież czuwali. Najpierw on, później doktor …

       Dlatego też, gdy sięgał po chleb, kompletnie zaskoczył go twardy wylot lufy wbijający mu się w plecy. Serce prawie mu stanęło. - Kurwa mać ! A tyle sam mówiłem o ostrożności !

- Nie ruszaj się  - znajomy głos von Drebnitza zniżony był prawie do szeptu. - Cisza. Morda w kubeł i ręce w bok. A teraz posłuchaj. Powoli położysz broń na stole. Później chleb. Tak … Dobrze. A teraz się odwróć. Powoli.

       Wykonywał polecenia nie widząc szans na ich zignorowanie. Na razie …

- No, grzeczny chłopczyk. A teraz lewą ręką odepnij pas. Mam wrażenie, że te dwa pistolety bardzo ci ciążą.

       Nie było dyskusji z lufą automatu wymierzoną w jego brzuch dwa metry dalej.

- Cofnij się jeszcze dwa kroki. Dobrze. A teraz powoli pociągnij do siebie rękawy kurtki. Najpierw lewy, później prawy. Co ? Widzę, że nie zmieniłeś starych zwyczajów ? Wyciągnij ten nóż dwoma palcami. Pochyl się i połóż go na podłodze. Kopnij go pod ścianę. A teraz znów się odwróć i zawołaj doktora. Na śniadanie. Ale pamiętaj. Jeden ruch i od razu po tobie. A później po nim.

- Co chcesz zrobić ? Mało ci jeszcze ?

- Zamknij się. Nie twój interes. Ale może i twój - von Drebnitz postanowił zagrać w ciemno. - Może będę was jeszcze potrzebował. Chociażby po to, aby wydostać się z tego przeklętego miejsca. Widziałem sprzęt na górze, więc wiem, co zamierzacie  zrobić. Nie uważasz, że we trzech będzie łatwiej, niż jednemu czy we dwóch ?

- Pewnie będzie - Bomke każdym nerwem czuł fałsz w głosie mówiącego.

- To może się dogadamy z obersturmbannführerem, co ? Jak myślisz ?

- Nie wiem.

       Usłyszał tylko tyle, ale od razu sobie uświadomił. Bydlak wiedział o awansach ! Więc poprzez "Ramenberg" kontrolował naszą korespondencję !

- Przekonajmy się. Wołaj go. Zobaczymy, co powie na moją propozycję.

- Jaką ? Że zrobimy wyjście i dostaniemy kulkę w plecy ?

- Dość tego. Zamknij dziób. A teraz wołaj swojego przyjaciela. Ale już !

 

Komentarze