Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 96

 Szanowni czytelnicy. Dotarłem ostatnio do nowych materiałów historycznych i uznałem, że warto w tę powieść wpleść pewne wątki, mające na celu podniesienie jej atrakcyjności. Zaczynam przy tym pracę, lecz przez pewien czas skutkować to będzie nieregularnością publikowania nowych odcinków. W związku z tym, proszę o cierpliwość i wyrozumiałość, w sytuacji, gdybym przez tydzień czy dwa nie zdołał zamieścić następnej części. A teraz zachęcam do lektury odcinka numer 96. Z życzeniami wielu nowych wrażeń - J.W.

 

            05/06.05.1945, północ – południowe przedmieścia Waldenburga, dom kowala Amplera.

 

Dotarli tam według planu, choć nogi, jakby same, narzucały coraz szybsze tempo. Chłód nocy pogłębiał drobny deszczyk padający już od paru godzin i chyba tylko dlatego, że cały czas się poruszali, dawało się to jeszcze jakoś wytrzymać.

Najpierw jednak profilaktycznie na skraju lasu ukryli pistolety maszynowe, a dopiero potem ostrożnie podeszli pod właściwy dom. Okolica wyglądała na wymarłą. Zasłonięte zgodnie z obowiązującymi zasadami zaciemnienia okna stwarzały upiorne wrażenie, a w mroku tej pochmurnej nocy trudno było nawet rozróżnić poszczególne posesje. Okolica jakby przyczaiła się w oczekiwaniu na nadchodzącą i nieuniknioną apokalipsę, której złowrogie pomruki w postaci dobiegającego aż tutaj odległego huku sowieckich dział, zapowiadały same nieszczęścia. Bez trudności jednak znaleźli się wewnątrz, gdy tylko Willi zapukał do okna, a chrzestny był na tyle ostrożny i myślący, że nie zapalił światła. To dobrze wróżyło na przyszłość. Tym bardziej, gdy z chaotycznej zrazu opowieści chłopaka, poznał okoliczności jego ocalenia.

            - Panie… Nie wiem, jak się do pana zwracać. Ale chcę podziękować. Z całego serca. Bo gdyby nie pan…

- Tymczasem proszę mi mówić Alfred. A podziękuje pan w ten sposób, że pozwoli się tu na parę dni zatrzymać.

- Oczywiście. Wybawca mojego chrześniaka jest jak członek naszej rodziny. Ale co będzie jak zjawi się tu nasza żandarmeria ? Albo jak już przyjdą ruscy?

- Nie musi się pan martwić. Ja będę z nimi rozmawiał. A w razie czego, proszę się niczemu nie dziwić.

            Nie rozwiał wszystkich wątpliwości kowala, ale najważniejsze było co innego. Miał dach nad głową. Nikt nie wiedział, że tu jest. Już wcześniej też zauważył przybudówkę z oknem na sad i las. To będzie idealne miejsce do przeczekania najbardziej gorącego okresu. Razem z tym małym.

            - A… - kowala jeszcze swędział język. - Mogę wiedzieć, skąd pan się tu w ogóle wziął?

- Pracowałem w Organization - Todt. Tam w górach - niedbale machnął ręką.

- To podobno tajne…

- Jak cholera. Zobowiązano nas, aby trzymać mordy na kłódkę. Ale parę dni temu przyjechali esesmani. Zachowywali się dziwnie. Poszła plotka, że będą likwidować więźniów, a przy okazji i nas. Więc zwiałem. A na co niby miałem czekać ?

- No tak. A co robiłeś w OT?

- Byłem kowalem i ślusarzem.

- Niemożliwe ! Ręce masz takie jakieś, zbytnio nieprzybrudzone.

- A jednak. Nam Niemcom, kazano pracować w rękawicach ochronnych. Więc są takie, jakie są.

- W porządku. Bo widzisz, moja kuźnia stoi. Miałem pomocnika, robotnika przymusowego, ale miesiąc temu go zabrali. W Waldenburgu podobno jest sześć filii obozu „Gross – Rosen” i tam gdzieś był bardziej potrzebny.

- Świetnie. Rano obejrzę kuźnię, włożę robocze łachy, postukam trochę młotkiem. A jakby co, albo gdyby się ktoś pytał, proszę mówić, że jestem polskim robotnikiem przymusowym i nazywam się Grzegorz Bereś.

- Jak??? – twarz Amplera wyrażała niezmierne zdziwienie.

- Grzegorz Bereś. Tak będzie najbezpieczniej dla nas wszystkich.

- A jakieś papiery?

- Nie ma problemu. Mam odpowiednie. Zaopatrzyłem się u jednego nieboszczyka. I jakby co, robię tu już od stycznia.

 

06.05.1945, wczesny świt – Waldenburg, dom kowala Amplera.


Obudził się nagle. Chłopak spał jak zabity. To bardzo dobrze. Im mniej wie i widzi, tym lepiej. Wyjął nóż i zbliżył się do stołu. Z położonej na blacie ceraty powoli odciął pas o szerokości około trzydziestu centymetrów. Powinno wystarczyć. Po cichu wyszedł przez okno. Rozejrzał się . Blady świt ukazał jego oczom widok pełniejszy, niż w środku nocy. Trzeba wykorzystać tę chwilę. Minutę później, za kuźnią, pod stertą desek, wykopał nożem niewielki dołek. Tam pogrzebał ceratowe zawiniątko z zawartością swojej przeszłości. Poszły więc do ziemi dokumenty funkcjonariusza SD sturmbannführera Heinricha Reschke, otrzymane od Modera dokumenty na nazwisko Alfred Mann, rozkazy wyjazdu i niezawodny Browning HP. Zostawił sobie tylko ostatnią linię obrony. Walthera 6.35 mm i papiery na nowe życie. Życie Grzegorza Beresia.

 

06.05.1945, świt – sowiecka strona frontu, na północ od Schweidnitz tymczasowa kwatera oddziału SMIERSZ-u I Frontu Białoruskiego.


- Towarzyszu majorze, pobudka. Już czas… - ordynans pamiętając wczorajszy humor przełożonego, mówił przyciszonym głosem.

Istotnie. Walery Rogozin wstawał w nie najlepszym humorze. Od razu dopadła go też myśl o wczorajszej, wieczornej naradzie. Dziś rano, w ramach operacji praskiej rusza front na tym odcinku. A generał postawił zadania. Poruszać się tuż za nacierającymi jednostkami. Opanować lotnisko w Schweidnitz. Przejąć znajdujące się tam maszyny, a zwłaszcza jakieś nowe aparaty latające. Z wirnikami u góry, mogące pionowo wznosić się i lądować. Zabezpieczyć i przekazać je brygadzie technicznej frontu. Ma przy nich nie brakować ani jednej śrubki. Zbadają to dokładnie nasi naukowcy. Potem posuwać się w kierunku Waldenburga. Tam dwoma plutonami zabezpieczyć zamek Fürstenstein. Nikogo nie dopuścić, zatrzymać wszystkie obecne tam osoby. Reszta ma iść dalej, osiągając obiekty w górze Wolfsberg. Zabezpieczyć cztery zlokalizowane i widoczne sztolnie, odnaleźć piątą, zamaskowaną. Udaremnić ewentualne wysadzenie. Wszystkich stamtąd zatrzymać do przesłuchania. Nikogo nie zabijać. Brać żywcem, bo ludzie którzy tam są, mogą być wyjątkowo przydatni. Major otrzymał też osobny, przeznaczony tylko dla niego, ściśle tajny  i priorytetowy rozkaz. Poruszyć niebo i ziemię, aby dopaść doktora, a jednocześnie SS - sturmbannführera, Heinricha Reschke.

            I to był właśnie powód zmartwienia Rogozina. Łatwo powiedzieć! A jeszcze łatwiej wydawać rozkazy. Niektóre praktycznie nie do wykonania. Job twoju mać! Nic się nie zmieniło. Dalej obowiązywała stara zasada. O sukcesach meldować natychmiast, z problemami radzić sobie sami! Ciekawe, czy po drugiej stronie też to obowiązuje - pomyślał - ale zaraz przeszedł do bieżących spraw i kłopotów. Lotnisko i sztolnie Wolfsberga to pestka. Nie uciekną. Co tam zastaną, to zabezpieczą. Tak samo zamek. Ale człowiek? To nie takie proste przesiać wszystkich i ująć ptaszka. A jeszcze trudniejsze, jeżeli wręcz nie niemożliwe, wykluczyć jego pobyt na danym terenie.

- Nie takie to proste - powtórzył w myślach Rogozin i widoczna na jego czole troska zaciemniła mu pierwsze promienie zaglądającego przez okno słońca.

 

06.05.1945, wczesne przedpołudnie – lotnisko Schweidnitz.


Niewielki, używany głównie jako łącznikowy i obserwacyjny samolot Fieseler 156 „Storch”, pojawił się nagle i niespodziewanie. Łagodnym łukiem podszedł do lądowania i miękko osiadł na krótko przystrzyżonej, trawiastej nawierzchni.

- Pierwsza drużyna! - głos feldwebla zabrzmiał jak grom. - Do samolotu biegiem marsz! Otoczyć, zatrzymać osoby, doprowadzić do komendanta lotniska! Wykonać!

Zakotłowało się przy baraku kontroli lotów. Dziesięciu zbrojnych w karabiny młodzików Volkssturmu, jeszcze parę tygodni temu członków Hitlerjugend, rzuciło się naprzód. I nie mieli respektu ani dla pilota, ani dla wysiadającego pasażera w uniformie podoficera SS.

- Hände hoch! Nie ruszać się!

Wymierzyli karabiny, odebrali im broń boczną.

- Idziemy do komendanta!

 

Trzy minuty później komendant lotniska wprost malał przy pieniącym się i ciskającym po pokoju przybyszu.

- To kurwa nie wiecie kim jestem? Nie umiecie czytać? Nie znacie swojego gauleitera, a od paru dni nowego reichsführera?

- Ja przepraszam, herr reichsführer - komendant wciąż malał - ale nie było okazji poznać. Jestem tu od niedawna, a pana widziałem tylko raz. Na małym zdjęciu w gazecie.

- Na małym ? To zapamiętajcie mnie w dużym formacie. Jestem Karl Hanke i niech się to wryje w wasz pusty łeb! Ale teraz do rzeczy… Czy mój „Kolibri” jest gotowy? Zatankowany i zdolny do lotu?

- Niestety, herr reichsführer. Półtora tygodnia temu, podczas próby technicznej, coś rozsypało się w silniku. Natychmiast zapotrzebowaliśmy odpowiednie części, ale dostarczono je dopiero przedwczoraj. Mechanik już nad tym pracuje.

- Co?! Tyle czasu i jeszcze tego nie zrobił? Kto jest za to odpowiedzialny i  dlaczego jeszcze nie został rozstrzelany? A może to pana powinienem najpierw rozstrzelać?

- Nikt nie jest winien, herr reichsführer - komendantowi śmierć zajrzała w oczy. - To była usterka nie do przewidzenia. A mechanik rozbiera i naprawia ten silnik pierwszy raz.

- Gdybym tylko miał więcej czasu, to inaczej byśmy sobie pogadali - Hanke aż podskakiwał. - Dawać mi tu tego mechanika. Biegiem!

 

            Dziesięć minut później Rudolf Svoboda, z pomocą pilota Horsta Jägera, łatał zbiornik paliwa „Storcha”. Od niego dowiedział się też o przebiegu lotu. Maszyna formalnie była w dyspozycji dowódcy obrony Breslau, generała Hermanna Niehoffa, ale poprzedniego dnia wieczorem Hanke zarekwirował ten samolot. A może i nie do końca zarekwirował, bo generał jakby z ulgą pozbywał się z miasta fanatycznego gauleitera. Jak było, tak było, w każdym razie wylecieli o 05.30 spod Hali Stulecia. Ostrzelani po drodze przez jakiś oddział sowieckiej piechoty, z uszkodzeniami skrzydeł i kadłuba musieli awaryjnie lądować gdzieś w połowie drogi, w przypadkowym miejscu, na podrzędnej szosie pod lasem. Tam Jäger wystruganym naprędce drewnianym kołkiem, prowizorycznie zatkał dziurę w zbiorniku paliwa i udało im się dolecieć aż tutaj. A teraz prawdopodobnie polecą do Hirschberga, bo podobno tam też Hanke ma jeszcze jakichś swoich ludzi.

- A tu co było? - pilot w końcu przerwał tok swoich zwierzeń.

- Tu? Stacjonował 52 Pułk Lotniczy, ale niedawno odleciał do Protektoratu. Chyba do Pilzna. Słyszałem, że miały tu przylecieć też jakieś specjalne samoloty z KG 200. Nawet nie wiem, co to jest i po co niby miały by tu się pojawić. Ruscy blisko i w każdej chwili mogą nas zbombardować. Aż dziwne, że dotychczas tego nie zrobili. A teraz nikogo już tu nie ma. Została tylko jedna zepsuta maszyna i oddział Volkssturmu. Mamy się bronić do ostatniej kropli krwi. Chociaż nie wiem po co, bo tu chyba nikt już więcej nie przyleci.

            Rzeczywiście. Już od dwóch godzin z oddali dobiegały odgłosy ciężkiej artylerii. Widać ruscy znów ruszyli do natarcia. Kiedy tu będą?

            To pytanie drążyło widać nie tylko tych dwóch przy samolocie, bo chwilę później przybiegł do nich pomocnik dyżurnego lotów.

- Komendant się pyta, kiedy będziecie gotowi. Dostaliście godzinę na naprawę, a minęło już pięćdziesiąt minut.

- Powiedz, że zaraz kończymy. Załatwiaj tylko tankowanie i za dwadzieścia minut można będzie lecieć dalej.

            Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Pomocnik pognał z powrotem i dosłownie za chwilę podjechała niewielka cysterna z wysuniętą i już gotową do tankowania końcówką dystrybutora paliwa.

- Widać jak najszybciej chcą się go tu pozbyć - pilot wykrzywił usta w złośliwym uśmiechu. - Jak w Breslau.

            Istotnie. Komendant chciał jak najszybciej pozbyć się kłopotliwego gościa. Miał w tym swój plan, którego za nic i nikomu by nie zdradził. A Rudolf Svoboda był kluczowym ogniwem tego planu. Na razie jednak zatankowany „Storch” z Karlem Hanke na pokładzie, po krótkim rozbiegu wzniósł się w powietrze i obrał kurs w kierunku południowo -zachodnim.

 

06.05.1945, południe – Waldenburg, dom kowala Amplera.


Już od rana Henryk zapoznawał się z kuźnią. Przy pomocy Amplera rozpalił ogień. Wziął kilka młotów, sztabę żelaza i zaczął wykuwać podkowy. Takie coś zawsze się przyda. Niezależnie od tego, kto i kiedy się tu zjawi. Na razie jednak przypominał sobie kowalskie rzemiosło i już druga podkowa wyszła mu całkiem nieźle. To dobrze, bo stojące w stajni dwa konie, wymagały pilnego zajęcia się ich kopytami. Do południa wykonał więc odpowiednią ich ilość, a nawet nowe zawiasy do drzwi wejściowych. Również ponowny kontakt ze zwierzętami udowodnił, że nie zapomniał tego, czego kiedyś nauczył go ojciec i dziadek. To poprawiło mu humor i umocniło poczucie pewności siebie. Nawet Ampler będący kowalem z dziada pradziada, z zadowoleniem przyglądał się jego pracy.

- No, naprawdę nieźle ci to idzie.

- Mogłoby iść lepiej. Ale tam w górach, wykonywałem inne rzeczy. Naprawiałem osie wózków kopalnianych, wykonywałem do  nich uchwyty, wsporniki pod akumulatory, stelaże do taczek, dłuta i takie tam… Od koni odwykłem.

- Nie szkodzi. Dobrze ci idzie.

- Konrad ! Obiad ! Poproś też pana - kobiecy głos był tak nieoczekiwany, że Henryk aż drgnął. Nie widział w nocy żadnej kobiety, a i rano, o żadnych kobietach mowy nie było. Teraz nagle i nie wiadomo skąd, jakby znikąd się zmaterializowały. Jedna około czterdziestki i druga siedemnaście, czy też może osiemnaście lat.

- Moja żona Berta i córka Hedwig - Ampler dokonał krótkiej prezentacji. - A to jest herr…

- Bereś. Grzegorz Bereś - Henryk wszedł w tok jego wypowiedzi. - Umówmy się, że pracuję tu jako polski robotnik przymusowy i niech tak na razie zostanie.

- Jest pan Polakiem? - młodsza z kobiet, aż otworzyła usta ze zdziwienia.

- Niemcem - postanowił nie dawać im zbyt wielkiego pola do domysłów. - Ale ze względu na swoje i wasze bezpieczeństwo, niech na razie będzie tak, jak mówię. Nawet, jak przyjdą tu ruscy.

- Myśli pan, że dojdą aż tutaj?

- Myślę? Jestem tego całkowicie pewny. Dojdą i to już za parę dni. A panie gdzie były, że was dotychczas nie widziałem?

- Z drugiej strony domu. Włóczą się tu różni. Nawet maruderzy. Więc od kilku dni śpimy w pokoju, z którego można przejść do kuźni. A stamtąd do letniej kuchni. Więc kiedy ktoś zaczął po nocy stukać do okna, tam właśnie uciekłyśmy. A teraz, kiedy Willi opowiedział nam o wszystkim…

- Więc panie już wiedzą. Zagrażają mi i nasi i ruscy. Wam zresztą też - skinął głową w kierunku północy, skąd od rana dobiegały przytłumione odległością odgłosy odległych eksplozji.

            Zatrzymali się. Przycichli. I żadne z nich nie mogło przewidzieć, co przyniesie nieodległa przyszłość.

 

Komentarze