Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 97

 

06.05.1945, południe – Hain, niedaleko Hirschberga.


- Jesteś wreszcie… - kobiecy głos pełen był nadziei i oddania. Podeszła bliżej, usiłując wtulić się w niego.

- Nie przy wszystkich! - bez żadnego pardonu Hanke odsunął od siebie prywatną sekretarkę i rozejrzał się po holu. - Kto tu jeszcze jest?

- Moja siostra. Jest też część personelu Ministerstwa Spraw Zagranicznych ewakuowana z Berlina. I nasz dobry przyjaciel, Klaus Biegler z NSDAP w Grottkau.

- Dobrze. Mają tu jeszcze jakąś działającą radiostację ?

- Z tego co wiem, to jest. U tych z MSZ. Nie wiem, po co tu jeszcze są potrzebni.

- Nieważne. Prowadź do radiostacji. Muszę przekazać pilną informację.

 

            Pół godziny później zaszyfrowany tekst pofrunął w przestrzeń. Że cały i zdrowy wylądował w Hirschbergu. A generał Hermann Niehoff ma rozkaz bronić Breslau do ostatniego żołnierza i ostatniego pocisku.

 

            Narada, którą zaraz potem Hanke odbył z Bieglerem i sekretarką, nie napawała optymizmem. Najważniejsze i w zasadzie jedyne pytanie brzmiało bowiem złowieszczo. Co dalej? W okolicy była niby jeszcze Osiemnasta Ochotnicza Dywizja Grenadierów Pancernych SS „Horst Wessel”, pod dowództwem standartenführera Heinricha Petersena. Dołączyć do nich? A później co? Cholerne ryzyko i wielka niewiadoma.

- Trzeba załatwić odpowiednie, cywilne dokumenty. To jedyne wyjście - głos Bieglera zabrzmiał jak wyrocznia.

- Masz taką możliwość? Grottkau jest jeszcze w naszych rękach?

- Wczoraj ponoć jeszcze był. Ale dzisiejsze wczoraj, to już daleka przeszłość. Zresztą nie będziemy wracali w paszczę lwa. Trzeba wszystko załatwić tu i teraz. W urzędzie miejskim w Hirschbergu. Trzeba więc wyrobić odpowiednie papiery, zająć jakieś mieszkanie po uchodźcach i przeczekać. A później się zobaczy. Pan - zwrócił się do Hankego - musi zmienić wygląd. Założyć cywilne ubranie, zapuścić wąsy, włożyć okulary. Najlepiej ze szkłami o wartości jednej dioptrii. Tak, aby wszystko jeszcze w miarę dobrze widzieć, a w razie czego, aby nikt nie powiedział, że to tylko jakaś marna atrapa.

 

            06.05.1945, wczesne popołudnie – Hirschberg.


Dotarli tam zarekwirowanym samochodem osobowym. I pierwsze czego szukali, było zaraz przy wjeździe do śródmieścia. Optyk! Nie zaryzykowali jednak wyjścia Hankego z pojazdu. Poszła sekretarka i po piętnastu minutach przyniosła okrągłe okulary dla krótkowidza, w grubej rogowej oprawie, o soczewce jednej dioptrii. Już samo ich założenie zmieniło owal twarzy Hankego. To teraz do fotografa.

- Zaraz - głos sekretarki zabrzmiał ostrzegawczo. - Przecież muszą być i wąsy. Tak ustaliliśmy.

- Przecież nie będę kurwa czekać, aż mi urosną - poirytowany Hanke podniósł głos. – Trzeba zmienić plan.

- Ale po co? A miejski teatr?

- Co teatr?

- Jak to co? Mają tam przecież różne rekwizyty. A wąsy czy brody i to różnego rodzaju, to już obowiązkowo.

 

            Tym razem poszedł Biegler. Co prawda stary portier nie miał zbytniej ochoty aby go wpuścić, ale wyciągnięty spod marynarki pistolet był wystarczającym argumentem, aby natychmiast zmienił zdanie. A w charakteryzatorni było spore pudło z wąsami i brodami. Oraz klejem, którym to wszystko można było przytwierdzić na twarzy.

- To może i brodę, szefie ? - Biegler pozwolił sobie na mały dowcip. - Wtedy już nikt pana nie pozna.

- Zachowaj swoje uwagi dla siebie - głos Hankego był zimny jak lód. - Ja i tylko ja decyduję o wszystkim. A ty masz wykonywać moje rozkazy!

- Tak tylko chciałem… - dukał nieszczęśnik zbity z tropu.

Nie było odpowiedzi. Hanke po kolei przymierzał wąsy i wreszcie wybrał odpowiednie dla siebie. A raczej wybrała sekretarka, trzymająca przed nim całą ich kolekcję.

- Ten będzie najlepszy. Elegancki. A podobny i to prawdziwy, urośnie raptem w trzy tygodnie.

- Myślisz?

- Naturalnie. Za trzy tygodnie nikt już cię nie pozna.

- Skoro tak mówisz… To teraz do fotografa.

 

            Zakład fotograficzny był dwie ulice dalej. Tym razem Hanke musiał wyjść z samochodu. Już w okularach, z przyklejonym wąsem i nieodłącznym Bieglerem u boku.

- Proszę nieco pochylić głowę. O tak - delikatny uchwyt fotografa przekręcił głowę Hankego nieco w bok. Wystający spod fartucha mankiet koszuli musnął przy tym okolice ust i świeżo przyklejony wąs do połowy odszedł od skóry.

- Coś się panu odkleja - mimochodem rzucona uwaga fotografa spięła obu przybyłych. - A ja już nawet wiem, do kogo byłby pan podobny bez tego wąsa. Do naszego gauleitera. Mam oko w tych sprawach. W końcu, już czterdzieści lat uprawiam ten zawód.

            Porozumiewawcze spojrzenia obu gości uszły uwadze stojącego za aparatem. Trudno. Sam na siebie wydał wyrok. Spostrzegawczość to czasami dobra rzecz, ale nie tu i teraz. I do tego jeszcze w stosunku do właśnie zmieniającego tożsamość Hankego. Dlatego też nie mogli ryzykować. Już wcześniej ustalili, że zaczekają w zakładzie, aż fotograf wywoła kliszę i zrobi odbitki. Teraz jednak czekało ich jeszcze jedno, ostatnie zadanie. Bo gdyby tak poczciwy, ale zbyt bystry rzemieślnik zaczął komuś opowiadać o swych spostrzeżeniach… W końcu, gdy zdjęcia pojawiły się na ladzie, trzeba było ostatecznie i nieodwołalnie zatrzeć ślad. I gdy fotograf pochylił się nad kasą, nawet nie zauważył błyskawicznego ruchu ręki Bieglera. Kant dłoni z mocą młota uderzył starszego pana w szyję, pozbawiając go przytomności i waląc na podłogę. Teraz już zbrodnicza dwójka działała jak w transie.

- Tabliczka! Sznur! - Biegler niespodziewanie przejął inicjatywę.

- Jaka tabliczka?

- Na drzwiach. Trzeba przekręcić. Z otwartego na zamknięte. Żeby nikt nam tu nie wlazł.

Sam rozejrzał się wokoło. Jest kotara przy wejściu do ciemni. Więc jest i sznur. Wyjął nóż, odciął cztery metry. Zawinął pętlę na szyi nieprzytomnego i ponownie się rozejrzał. Drzwi do ciemni. To będzie dobre miejsce.

- Proszę mi pomóc, reichsführer! Ja go podniosę, a pan przerzuci sznur przez drzwi i zawiąże z drugiej strony na klamce. Będzie wyglądało, że sam się powiesił. Ze strachu przed ruskimi.

Minutę później było już po wszystkim. Stary fotograf wisiał przy drzwiach, z siną twarzą i wyciągniętym na zewnątrz językiem. Weszli jeszcze za ladę i zabrali kopertę z negatywem. Na koniec, chociaż Hanke podał naprędce wymyślone nazwisko, dla pewności wydarli ostatnią kartę z rejestru klientów.

- Zamykamy drzwi!

Było to łatwiejsze, niż można było przypuszczać. Klucz wisiał na gwoździu, zaraz przy ladzie. Przekręcili go w zamku, a chwilę później i trzy metry dalej, wylądował w kratce ściekowej przy krawężniku.

- Fertig! Najlepsi świadkowie, to martwi świadkowie - Hanke był w coraz lepszym humorze. - To teraz do magistratu.

 

            Tu już nie było potrzeby ani możliwości podawać się za kogoś innego. Już bez okularów i wąsów, Hanke natychmiast został rozpoznany przez burmistrza, który płaszczył się przed nim tak, jakby III Rzesza rzeczywiście miała trwać jeszcze blisko tysiąc lat. Natychmiast też zaprowadził niespodziewanego gościa do wydziału dokumentów tożsamości.

- Proszę wystawić sześć czystych blankietów. Dwa na kobietę, cztery na mężczyznę. Wypełnić wszystkie rubryki, pozostawiając puste miejsca na dane osobowe. Przyłożyć wszelkie niezbędne pieczęcie. Data wystawienia, co najmniej rok wstecz. Złożyć swoje podpisy. Wykonać!

- Ależ panie burmistrzu - próbował protestować jeden z dwóch obecnych w pokoju urzędników. - Przecież tak nie…

- Powiedziałem, wykonać! A może chce pan najpóźniej za godzinę znaleźć się na wysuniętej linii obrony miasta? Znajdą się tam jeszcze wolne miejsca.

            Nie było więcej wątpliwości. W dwadzieścia minut obaj urzędnicy wypełnili co trzeba, przyłożyli niezbędne pieczecie, złożyli podpisy „in blanco” i opuścili pokój.

- Pan też, panie burmistrzu. Proszę zostawić nas samych. Umiemy pisać, i to nawet na maszynach.

Chwilę później sekretarka Hankego zamoczyła pióro w tuszu i pochyliła się nad papierami, wpisując odpowiednie dane w pozostawione dla nich, puste rubryki. Nie do końca jednak, bowiem Hanke, zasłaniając pismo ręką, sam wypełnił przeznaczone dla siebie komplety dokumentów. Od dziś więc, Ludwig Baumann i Gregor Lutz będą jego nowymi nazwiskami. W zależności od sytuacji. A im mniej osób o tym wie, tym lepiej. Przy czym  to jeszcze nie koniec. Teraz trzeba poważnie i ostatecznie porozmawiać z burmistrzem oraz obydwoma urzędnikami. I w pełni uświadomić im jedną, cholernie ważną rzecz. Werwolf czuwa. A za zdradę czy głupotę jest tylko jedna kara. Kto za dużo gada, skończy z poderżniętym gardłem.

 

            07.05.1945, późne popołudnie - Hain.


- Czy można, reichsführer?

- No, czego tam?

- Czy tu już zostajemy, czy jeszcze gdzieś lecimy? - Horst Jäger był wyraźnie zakłopotany. - Bo nie wiem, co zrobić z samolotem. A ruscy coraz bliżej…

- Nigdzie nie lecimy. Zostaję i będę bronił miasta. Jak w Breslau.

- Bo ja, jakby co, mam obowiązek zniszczyć maszynę. Aby nie wpadła w ręce wroga.

- Niewielka byłaby to zdobycz. Ale oczywiście. Trzeba ją spalić, a szczątki najlepiej wysadzić w powietrze. A co później zamierzasz robić?

- Jeszcze nie wiem. Będę chyba podążał na zachód. Do rodziny.

- To szerokiej drogi. Ale jeszcze ostatnia rzecz. Gdybyś zaczął cokolwiek gadać o wylocie z Breslau, lub o mnie, to pamiętaj… Ruscy nigdy by cię już ze swoich łap nie wypuścili. Chociażby po to, abyś w razie czego mógł mnie zidentyfikować. A i Angole czy Amerykanie przetrzymali by cię odpowiednio długo. Tak długo, aż by ci się życie znudziło.

- Reichsführer! Ja nigdy, nikomu…

- I tego się trzymaj. Bo jeżeli puścisz farbę, to ile byś im nie powiedział, zawsze będą podejrzewali, że jeszcze coś ukrywasz. A wtedy…

            Hanke nie musiał kończyć. Jego zimny wzrok i złowrogie milczenie wystarczyły za całą przestrogę.

 

07.05.1945, wieczór – lotnisko Schweidnitz.


Pilot i zarazem mechanik Rudolf Svoboda, nie był Niemcem czystej krwi. Prababka - mimo, że Niemka - wyszła za Czecha. Ich syn, a jego dziadek, niejako powrócił do gniazda i ożenił się z Niemką. Jego ojciec również. Czyli on sam był Niemcem w siedmiu ósmych. Ale w jednej ósmej dalej był Czechem. Czy to naprawdę wystarczy, aby nie bić się za Niemcy ? Rozważał tę myśl już od dłuższego czasu i niedawno dokonał wyboru. Po cichu i w samotności, ale jednak. III Rzesza nieodwołalnie wali się w gruzy, więc nie ma sensu nadstawiać głowy. Chciał żyć i wraz z ojcem spokojnie pracować. A, że jeszcze czekała gorąca i kochająca dziewczyna… To przeważyło. Od tej chwili każde jego działanie podporządkowane było tylko jednemu. Ucieczce! Skutecznej i bezpiecznej. Bo przy tym lotnisku, łatwo można stracić życie. A to nie było coś, co można by było spokojnie zaakceptować.

            Siedział więc przy „Kolibri” i już od południa markował robotę. To była szansa. Wiedział, że od chwili, kiedy uruchomi silnik, szansa ta spadnie do zera. Albo dostanie rozkaz bojowy rozpoznać sytuację w okolicy i nie poleci wtedy sam, albo też ktoś ważny będzie chciał ratować swoją dupę. Wtedy każe lecieć diabli wiedzą gdzie. A on dla nikogo i dla niczego nie chce się już narażać. Dlatego, mimo, iż naprawę ukończył już jakiś czas temu, maszyna była dalej rozgrzebana. Pozornie, ale jednak. Bo poskładać wszystko w całość, można było w niespełna godzinę. Tylko jak dokonać próby? Nic nie wymyślił. Popatrzył jeszcze raz na silnik. Siedem cylindrów w układzie gwiazdy. Na razie wykręcone trzy świece. Odłączone przewody wysokiego napięcia. Zdjęty tłumik i osłony silnika. Dla niewprawnego oka wygląda, jakby było tu jeszcze sporo do roboty. Tylko jak w nocy i po cichu podtoczyć dwustulitrową beczkę lotniczego paliwa, o liczbie oktanowej 87 i zatankować zbiornik? Całe 105 litrów? Przy jednej osobie wystarczyłoby nawet na 200 kilometrów lotu. Co prawda do domu wuja w prostej linii jest około trzydziestu, ale kto wie, jakie niespodzianki mogą go jeszcze spotkać. Lepiej więc mieć pełny bak. A na chwilę obecną… Teoretycznie silnik powinien zadziałać, choć można się już tylko o to modlić. Bo jeżeli nie…

            Pochłonięty myślami nawet nie zauważył zbliżającej się z tyłu sylwetki i znienacka zadane pytanie zabrzmiało w jego uszach jak wystrzał.

- No, jak tam? Zrobione?

- Już prawie, panie komendancie. Jutro do południa powinien być gotów do lotu.

- Za wolno, Svoboda, za wolno… Wam się chyba wydaje, że jesteście na wczasach. A tu trzeba się sprężać. Daję wam czas do dziesiątej rano. Później zatankujesz i odlecimy.

- Gdzie, panie komendancie?

- Nie wasza sprawa. Zresztą nie ma to znaczenia, bo wszystko co tu robimy, to zadanie bojowe. Niedotrzymanie terminu będę traktował jako sabotaż. Wiecie, czym to grozi?

- Jawohl!

- Więc pamiętajcie! Godzina dziesiąta!

            Przełożony już nie dodał, że według danych z rozpoznania, jutro koło południa można się tu było spodziewać rosyjskich czołgów. „Kolibri” był więc dla niego jedyną realną szansą ucieczki, a on sam nie miał najmniejszej ochoty na najbardziej nawet chwalebną śmierć.

            - Kurwa mać! - Rudolf Svoboda z reguły nie przeklinał, ale tym razem musiał sobie ulżyć. - Co teraz? Rozejrzał się bezradnie. Pięćdziesiąt metrów dalej stał wartownik strzegący składu paliw, gapiąc się na odchodzącego komendanta. I nagle myśl jak błyskawica przeszła przez mu przez głowę. To przecież spokojnie można wykorzystać! Na bezczelnego! A komendant w tym momencie spadł mu jak z nieba… Wyprostował się więc i pewnym krokiem ruszył ku wartownikowi.

- Oberschütze Rudolf Svoboda! - przedstawił się wartownikowi. - Właśnie otrzymałem rozkaz od komendanta. Mam pobrać beczkę z paliwem lotniczym i zatankować „Kolibri”. Pomożesz mi ją przetoczyć?

- Coś ty, głupi? Na łeb upadłeś? Jestem na warcie i nie mogę stąd zejść. Sam ją sobie tocz, jak dostałeś taki rozkaz.

            Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać i po chwili pełna beczka, dla większego animuszu popychana przez Svobodę nogą, potoczyła się w kierunku śmigłowca. Tam za pomocą ręcznej pompy można było napełnić bak. Każdy ruch dźwigni pompy przelewał 0,2 litra i Rudolf szybko obliczył, że trzeba wykonać 525 ruchów, aby zatankować po sam korek. Nie musiał się przy tym spieszyć. Ani z okien baraku komendanta, ani z okien kontroli lotów nie widać było tego, co robi. W 26 minut zatankował więc do pełna i otarł ręką pot z czoła. Jest dobrze, chociaż to jeszcze nie koniec. Kogoś jednak mogłaby zainteresować beczka stojąca przy śmigłowcu. Zakręcił więc korek, przewrócił beczkę na bok i powtórnie przetoczył ją wprost pod nogi wartownika.

- Gotowe. Postawię ją tam, skąd wziąłem.

- A rób co chcesz. Mnie i tak zaraz zmienią.

 

            Godzinę później, przy zapadającym zmroku, „Kolibri” był gotowy do lotu. Nie ma co odwlekać do jutra, bo może to już ostatnia chwila. Trzeba próbować dziś w nocy. Poczekać do jakiejś 2.00 czy 3.00, kiedy wszyscy mocno śpią. Nawet wartownikom opadają głowy. I wtedy start…

 

Komentarze