Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 98

 

08.05.1945, godzina 03.10 – lotnisko Schweidnitz.


Długa? To słabo powiedziane. Była to najdłuższa noc w jego dotychczasowym życiu i nigdy nawet nie przypuszczał, że czas może tak po prostu dziwnie zwolnić.

Położył się do łóżka o dwudziestej drugiej, zaraz po wieczornym apelu, podczas którego  bardzo dokładnie sprawdzano czy znowu ktoś nie zdezerterował, a komendant jak zwykle groził wszystkim polową żandarmerią i natychmiastowymi wyrokami śmierci. Tym razem na szczęście nikogo nie brakowało i atmosfera jakby trochę się uspokoiła. - To bardzo dobrze - pomyślał Svoboda. - Bo co jak co, ale właśnie ciszy i spokoju mi dzisiaj potrzeba. Wyciągnął się więc na łóżku, przykrył kocem i przymknął oczy, ale nie zasnął. Napięte jak postronki nerwy wychwytywały każdy szmer i powiew wiatru, każdy oddech zapadających w sen towarzyszy, każde skrzypnięcie krzesła siedzącego na korytarzu dyżurnego. - Czy to już? - po jakimś czasie podniósł lewą rękę do góry i w świetle błyszczącego za oknem księżyca, spojrzał na cyferblat zdobiącego mu przegub i budzącego powszechną zazdrość, jeszcze przedwojennego, ekskluzywnego lotniczego zegarka marki Longines Lindbergh. Dostał go dwa lata temu, od swojego ojca, latającego kiedyś jeszcze na sterowcach Zeppelina. Podobno przynosił szczęście i być może rzeczywiście tak było, bowiem to właśnie miedzy innymi i on przeżył katastrofę LZ 129 Hindenburg, kiedy to sterowiec ten spłonął 6 maja 1937 roku, podchodząc do lądowania na lotnisku Lakehurst, w stanie New Jersey. Zginęło wtedy  13 spośród 36 pasażerów i 22 spośród 61 członków załogi, ale ojciec Rudolfa wyszedł z tego cało. No, może nie do końca, bowiem uległ sporym poparzeniom, które wyeliminowały go z latania, ale jednak ocalał, a na tle rękawa jego spalonej wówczas kurtki, cały czas dumnie błyszczał wymieniony czasomierz. Traktował go od tej pory jako talizman i dla zapewnienia szczęścia przekazał  synowi, kiedy zabierano go na wojnę. Służył niezawodnie do tej pory i właśnie w tej chwili zawiódł Rudolfa po raz pierwszy. Nie, żeby się zepsuł, tylko pokazał godzinę, jakiej Svoboda się nie spodziewał. Dopiero dwudziesta trzecia i czterdzieści siedem minut? A wydawało się, jakby minęła już wieczność! Towarzysze na sali miarowo pochrapywali, dyżurny na korytarzu też przestał poskrzypywać krzesłem. Wiec może już? Nie, jeszcze nie. Za wcześnie. Trzeba przetrzymać co najmniej do drugiej i wtedy zacząć. Bo jak pogubi się w ciemnościach? Co wtedy?

 

Zbudził się nagle, zlany potem i przerażony. Cholera! A miał nie zasnąć! Szarpnął ręką, przysunął przegub do oczu i po chwili głęboko odetchnął. Druga pięćdziesiąt cztery. O mało nie zaspał, ale jakimś cudem ten pierwotny i nie poddający się jakimkolwiek racjonalnym wytłumaczeniom, wewnętrzny zegar sam zadziałał. Wysunął się cicho spod koca, przez chwilę nasłuchiwał. Cisza! Wiec teraz! Wciągnął spodnie, założył skarpetki i kurtkę. Po chwili zastanowienia zrezygnował jednak z zakładania butów i trzymając je w ręce, powoli udał się w kierunku drzwi. Nacisnął klamkę i przez szparę wyjrzał na korytarz. W porządku! Dyżurny śpi z głową na biurku, więc dalej na paluszkach i na zewnątrz. Tam tylko pięćdziesiąt kroków, prosto do maszyny, zasłaniającej go przed wzrokiem wartownika składu paliw. Założył jeszcze buty i wskoczył do śmigłowca jak gdyby nigdy nic. Akumulator naładowany, bak pełen paliwa. Kluczyk w stacyjce. Przeżegnał się jeszcze i zapiął pas. Zapłon!

Zakrztusił się silnik, szarpnął, zaryczał. Przeciwbieżne łopaty wirnika zaczęły się obrać. Ale i zaraz zapaliły się światła w barakach! U komendanta też! Od strony magazynu paliw i baraku kontroli lotów zaświeciły się reflektory. Trzeba wiać! Nie bacząc więc na normalną procedurę, nakazującą przez kilka minut rozgrzewać silnik, Rudolf Svoboda do oporu dodał gazu. Rozgrzany silnik miał moc 160 koni mechanicznych. Ile ma zimny? Ze 120? Nieważne. Aby tylko oderwać się od ziemi i w chwilę później maszyna rzeczywiście zaczęła iść w górę. Jest bezpiecznie. Pochylił dziób, aby ruszyć do przodu, gdy nagle od strony kontroli lotów pomknęła ku niemu seria smugowych pocisków z kaemu. Nie trafiła, ale była blisko. Zbyt blisko. Szarpnął wiec drążkiem sterowniczym i maszyna w nagłym skręcie runęła w bok. Ku północy. W stronę sowietów.

Odleciał jakieś trzy kilometry, skręcił w prawo i później jeszcze raz. Teraz na południe. Ominie lotnisko z boku o dobrych parę kilometrów, lecąc na wysokości 150 metrów. Teren zna. To przecież u wuja Amplera, przez lata szkolne spędzał prawie wszystkie wakacje. Zresztą, wkrótce wstanie świt i wszystko będzie znacznie lepiej widać. A jeszcze przecież miał mapy… Dokładne. Studiował je przez ostatni tydzień, komplet zabrał też wcześniej do kokpitu, więc teraz leciał prawie na pamięć. Kierunek - łąka w lesie, trzy kilometry od kuźni wuja. Na łące stodoła. Tam wyląduje i spróbuje wepchnąć śmigłowiec do stodoły. To tylko jedna tona na kółkach. Tyle, co samochód osobowy. O ile trawa za bardzo nie urosła. Bo wtedy będzie zbyt wielki opór i „Kolibri” trzeba będzie spalić na miejscu. A tak, może jeszcze w tej stodole do czegoś się przyda. Chociaż, tak naprawdę, nie miał już pomysłu, ewentualnie do czego.

 

08.05.1945, godzina 03.30 – Waldenburg, dom kowala Amplera.

 

Dziwny, nigdy wcześniej przez niego nie słyszany warkot latającej maszyny, wyrwał Henryka ze snu. Willi też się obudził i razem rzucili się do okna. Dwieście metrów z boku, na jaśniejącym już niebie zobaczyli czarny, szybko przemieszczający się kształt.

 - To taka maszyna? Ten „Kolibri”?

- Tak. Taka sama - Willi wpatrywał się w odlatujący, ciemny kształt. - To chyba Rudi - zwrócił się do wchodzącego Amplera. - Trzeba biec na łąkę. Ma tam lądować.

- Biec? Mamy przecież konie. Będzie prędzej.

- Stop! – Henryk nie bawił się w długie przemowy. - Ma być cisza. Absolutna. Nie tylko my się obudziliśmy, a gapiów nam tu nie potrzeba. Willi niech wskakuje na rower i pędzi tam ile sił. Wyjedzie od strony letniej kuchni, przez sad. Będzie szybko, dyskretnie i cicho. My pójdziemy na piechotę. Teren nie najłatwiejszy, ale dojdziemy najdalej za pół godziny. Prędzej!

 

08.05.1945, po godz. 03.33 – trzy kilometry dalej.

 

Łąka miała ze trzy hektary. Było więc gdzie lądować, mimo panujących jeszcze resztek ciemności i stojącej przy lesie dużej, drewnianej stodoły. Delikatnie osadził śmigłowiec nie dalej niż dwadzieścia metrów od wrót i wyłączył silnik. Rozejrzał się. Pusto. Odczekał jeszcze trzy minuty, w każdej chwili gotów do ponownego odpalenia silnika i dalszej ucieczki. Cisza. Nikogo. Nie czekał więc dłużej. Wyskoczył z maszyny i pobiegł do stodoły. Otworzył wrota. Jest miejsce. Więc trzeba je wykorzystać. Podszedł do maszyny. Zza siedzenia wyciągnął linę i zaczepił z przodu. Zaparł się nogami i pociągnął z całych sił. Nie idzie ! Niekoszona jeszcze w tym roku trawa stawiała zbyt wielki opór. Niech to szlag ! Podszedł z tyłu maszyny. Może trzeba ją popchnąć ? Natężył siły, ale znów nic. Albo prawie nic, bo ruszyła wprawdzie z miejsca, ale raptem przetoczyła się niecałe pół metra. Nie ma rady. Trzeba więc będzie ją spalić. Sięgnął do kieszeni, wyjął zapałki. Odkręcił korek zbiornika paliwa. Teraz trzeba jakąś szmatę. Albo trochę suchego siana ze stodoły.

Już miał tam ruszyć, gdy nagle z boku zarejestrował jakiś ruch. Człowiek czy zwierzę? Ręka bezwiednie sięgnęła do pasa i napotkała pustkę. No tak! Broń boczną dostawali tylko na loty bojowe. A on przecież zdezerterował! Przydziałowego mauzera, którym pierwotnie miał bronić lotniska, zostawił w stojaku przy dyżurnym baraku lotniczego, gdzie zakwaterowano chłopaków z Hitlerjugend. Złapał więc klucz do kół, który tkwił w kokpicie i upadł w trawę. Powoli poczołgał się w stronę stodoły. Albo to coś ucieknie, albo też on sam zaskoczy intruza. Innej możliwości nie ma.

- Rudi! Rudi!

Głos, który nagle dobiegł do jego uszu, był na granicy słyszalności, na tyle jednak wyraźny, że nie można było mieć wątpliwości. Przecież słyszał ten głos jeszcze kilka dni temu. A więc i jemu się udało…

- Willi? To ty? - podnosił się powoli, zanim nie zobaczył i nie rozpoznał znajomej sylwetki.

- A niby kto? Oczywiście, że ja.

- Skąd się tu wziąłeś? Myślałem, że jesteś u matki.

- Ale jestem tutaj. Później wszystko ci opowiem. Teraz trzeba zaczekać. Będzie wuj Ampler i taki jeden, który uratował mi życie.

- Obcy?

- Spokojnie. Zastrzelił dwóch żandarmów, kiedy mnie złapali i wieszali. Ale o tym później.

- Dobra. Nie będziemy czekać. Pomóż wepchnąć maszynę do stodoły.

            Wątłe mięśnie Willego na niewiele się zdały. Podepchnęli śmigłowiec jeszcze z pięć metrów, ale na tym wyczerpały się ich możliwości. Zdyszani jak po długim biegu, usiedli. Wsłuchali się w ciszę. Popatrzyli po delikatnie od wschodu jaśniejącym niebie, gdy nagle pojawiły się przed nimi dwie męskie sylwetki.

- Cicho! To my!

            Teraz wszystko trwało dosłownie minutę. Przybyły z wujem mężczyzna dysponował taką krzepą, że „Kolibri” ruszył jak za traktorem. Wciągnęli go do środka i zamknęli wrota. Gotowe. Trzeba wracać. Ale mężczyzna zrobił jeszcze jedną rzecz. Wetknął kawałek suchej gałązki między ościeżnicę a zamykane połowy. Jeżeli ktoś to otworzy, gałązka wypadnie. Jej brak widoczny będzie nawet z krzaków przy lesie. Wtedy już nigdy tu nie wrócą. A jeżeli nawet, to po długiej i starannej obserwacji.

 

08.05.1945, południe – lotnisko Schweidnitz.

 

Rozstrzelać kogoś z pochwyconych szkopów ? A co to da? Humoru sobie nie poprawi. I tak już nie wykona jednego z postawionych mu zadań. Jeszcze dwa dni temu zwiad lotniczy sfotografował tu maszynę pionowego startu i lądowania, którą miał przechwycić. Dlatego właśnie lotniska nie bombardowano i nie ostrzeliwano. Dlatego też pod jego rozkazy dodatkowo oddano liniowy batalion. I co? Gówno! Maszyna zniknęła! Rogozin osobiście przesłuchał kilku ludzi z personelu lotniska, których udało się złapać w czasie ucieczki, gdy tylko zaczęli nacierać. To dodatkowo zaciemniło obraz sytuacji. Bo działy się tu rzeczy zaiste dziwne i tajemnicze. Dwa dni temu wylądował tu postrzelany Fieseler „Storch”. Półtorej godziny później gdzieś odleciał. Ale kto nim przybył? Podoficer SS? To dlaczego komendant lotniska prężył się przed nim na baczność? Bądź co bądź, był przecież majorem Luftwaffe. Więc jak? Major pręży się przed byle podoficerem? Niemożliwe. Coś w tym musi być. Ale co? Rysopis? Czterdzieści parę lat. Łysawy. Ci, których udało się pojmać, nie widzieli go z bliska. A może to jednak był Heinrich Reschke? W przebraniu podoficera? Ale skąd by przyleciał? Nie wiadomo. W dodatku zaś pilot śmigłowca ponoć zdezerterował nad ranem. Komendant nawet kazał strzelać. Maszyna odleciała na północ, ale kilka minut później widziano jej cień na niebie od wschodu. Kierował się w stronę Waldenburga. Niech to szlag! Trzeba więc siadać w transporter i tam jechać. Ponoć nasi już go zajmują.

 

08.05.1945, popołudnie – Waldenburg.

 

Miasto jakby zamarło. Ulice opustoszały. Jeszcze godzinę wcześniej przejechało kilka transporterów Sdkfz 251 z karabinami maszynowymi, kilka motocykli, kilkanaście ciężarówek i powoli stało się jasne, że niemieckie wojska opuściły Waldenburg. Bez jednego wystrzału! Ludzie trochę pochodzili, porozglądali się i powoli, jakby wstydliwie, tu i ówdzie w oknach pojawiać się zaczęły białe prześcieradła. Nie flagi, bo za samo posiadanie czegoś takiego, jeszcze dwie godziny temu można było być powieszonym na najbliższym drzewie czy latarni. Ale teraz, kiedy zagrożenie od swoich już minęło? Tak samo, jak pojawiła się biel, tak samo ludzie zniknęli z ulic. Zamknęli się w domach, trwożliwie wyglądając zza zasłon, okiennic i firanek, czekając, co przyniesie przyszłość.

            Nie inaczej było u kowala. Naprędce zwołana narada, doprowadziła do jednego wniosku. W razie potrzeby, żona, córka, Willi i Rudi ruszą do lasu. Zabiorą koce, nieprzemakalną plandekę, wodę, żywność i będą czekać. Duch Nemmersdorfu wciąż jeszcze był żywy. Ampler zostaje na miejscu. Przecież inwalida, więc ruscy chyba mu nic nie zrobią. Henryk też, jako Grzegorz Bereś, polski przymusowy robotnik, który umyślił sobie, że zostanie tu po wojnie. Niemcy, albo będą u niego pracować, albo się ich wygoni. I jeszcze jedno. Portret Hitlera i flagę ze swastyką, wywieszoną jeszcze niespełna trzy tygodnie temu na jego urodziny oraz tydzień temu, 1 maja, na Narodowe Święto Pracy, spalić! Tak samo jak mundury Willego, Rudiego oraz legitymację Bund Deutscher Mädel córki. W ramki po portrecie - bo przecież po jego zdjęciu wyraźnie odznaczała się na ścianie jaśniejsza plama - włożyć fotografię jakiegoś kwiatka, wyciętą ze szkolnego atlasu przyrodniczego. Lepiej przecież, aby byli zwykłymi cywilami, niż kimkolwiek zaangażowanym w system polityczny Niemiec. Sam Henryk również poczynił przygotowania. Do ziemi pod stertę desek, tymczasowo trafił też Walther 6.35 mm. Zostały mu tylko papiery. Grzegorza Beresia, polskiego robotnika przymusowego z Poznania.

 

Komentarze