Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 101

 

            Podeszli ostrożnie. Przyczaili się, rozejrzeli. Pusto. Nikogo. Tak, jak i przed „Wolfsbergiem” szyny kolejki wąskotorowej, kilka baraków, leżące z boku i ułożone w pryzmę worki z cementem.

- To co? - Miszin podczas krótkiej obserwacji nie wyczuł zagrożenia i postanowił działać. - Wy trzej - wskazał na najbliższych - do ubezpieczenia. Tam, tam i tam – wskazał palcem. - Ja biorę się za fotografowanie. Morozow i Sienin sprawdzą baraki, a reszta przegląda teren i wloty ujawnionych tuneli. Do środka nie wchodzić, bo mogą być zaminowane. Jakby coś ciekawego, natychmiast meldować!

- A może by tak najpierw trochę odpocząć, towarzyszu dowódco? W końcu do powrotu mamy kupę czasu. A to, co tutaj mamy wykonać, załatwimy w dwie godziny.

- Tak… I jeszcze czego? To może najpierw wódeczki poszukamy?

- Ja, chętnie - żołnierz nie krył się ze swoimi upodobaniami. - Wypiło by się coś, poleżało na słoneczku. 

- Wy mi tu Kapustin z leżeniem nie wyjeżdżajcie - Miszin poczuł się nagle ważny. - Zrobimy swoje, to odpoczniemy. A tymczasem, do roboty.

 

            Widoczne z daleka wloty sztolni Lothara nie interesowały. Jego celem było coś innego. Sprawdzenie, czy meldunek telefoniczny, jaki otrzymał Kube - Kube, bo tylko pod tym nazwiskiem Lothar go znał - był zgodny z prawdą. Na „Ramenbergu” nigdy nie był, ale precyzyjne wskazówki jakie otrzymał przed wymarszem sprawiły, ze już po minucie dostrzegł  miejsce, które rzekomo miało być skutecznie wysadzone i włos stanął mu na głowie. Było, ale wręcz połowicznie i każdy głupi mógł je dostrzec. A może nawet dostać się do środka? Tyle, że po terenie rozeszła się właśnie dziesiątka ruskich sołdatów i na razie nic z tym fantem zrobić nie mogli. 

 

            - Towarzyszu dowódco! Towarzyszu dowódco! - do uszu kończącego fotografowanie Miszina dobiegł nagle krzyk nadbiegającego Kapustina. 

- Co tam znowu?

- Jest miejsce. Jeszcze jedno.

- Jakie miejsce? Gadaj składnie.

- No, tunel. Trochę z boku i w prawo, od tych tu, widocznych. Wysadzony, ale jakoś tak po amatorsku. Chyba można się tam dostać do środka.

- Gdzie? Pokaż!

- O, tam – Kapustin wskazał lufą pepeszy. – Wysadzał to jakiś partacz. Albo ktoś, kto bardzo się spieszył.

- A ty skąd wiesz?

- Przed wojną byłem górnikiem strzałowym w Donbasie. Znam się na tym.

- Tak? To chodź i pokaż.

 

            - Cholera jasna! Lothar już miał nadzieję, że sołdacka dziesiątka skupi się na widocznych tunelach, a tu jeden człowiek popsuł wszystko. Nie dość, że ściągnął w to miejsce dowodzącego grupą, to na dodatek dołączyła do nich ciekawska reszta.

 

            - To tu? - Miszin zadał to pytanie właściwie tylko da porządku.

- Tak jest! O, tam nawet widać pustą przestrzeń - Kapustin pochylił się i zaświecił latarką miedzy dwoma większymi głazami. - Można zobaczyć.

Pochylili się jeden po drugim, poświecili.

- To co, kopiemy? - Kapustin nie dawał za wygraną. - Tych kilka większych głazów damy radę odsunąć, resztę usuniemy saperkami. Z godzinę i wejdziemy do środka.

- Jest zakaz - Miszin nie był przekonany.

- Tak. Ale tylko do tamtych, widocznych tuneli.

- Mogą być miny - dodał któryś.

- Jak wykrzywisz gębę i obejrzysz się w jakimś lusterku, to na pewno je zobaczysz - Kapustin kuł żelazo, póki gorące. - Jakby były, to by zdetonowały podczas eksplozji. Pod tym względem jest więc bezpiecznie. A za tym zawałem…

- Co?

- Muszą być jakieś cenne rzeczy. Bo inaczej by nie wysadzali, prawda?

Zaświeciły się im oczy. Co prawda, to prawda. Faktycznie, gdyby nie było tam nic cennego, nic do ukrycia, to „fryce” by nie wysadzali.

- Może złoto? - wyszeptał któryś i ta myśl przeważyła.

- Dobra - Miszin w końcu podjął decyzję. - Spróbujemy. Bo jak się uda, to może i nam coś z tego skapnie.

- Jak to skapnie? - Kapustin nie zrozumiał. - I dlaczego „może”?

- A ty co? Z choinki się urwałeś? Pierwszy dzień w wojsku jesteś? - żołnierz stojący za Kapustinem natychmiast ustawił go do pionu. - Przecież wiadomo, że to „naczalstwo” zaraz na tym położy swoją łapę.

- Położy, albo i nie - Kapustin nie dawał się przekonać. - To będzie zależało od tego, czy będziesz umiał trzymać język za zębami.

- Dość już tego! - Miszinowi wyraźnie puściły nerwy. - Bierzemy się do roboty. A myśleć będziemy, jak coś tam się znajdzie.

 

            - To co robimy? - szept jednego z pomocników dotarł do Lothara.

- Czekamy! - Lothar ostro spojrzał w bok. - Tak jak teraz, nie damy rady ich wystrzelać. Gdyby byli w kupie, to pewno tak, ale jest jeszcze tych trzech na ubezpieczeniu. Musimy się wstrzymać. A potem zobaczymy, co z tego wyjdzie.

 

            Gdyby mieli kopać na rozkaz, pewno by to trwało z pół dnia. Podnieceni jednak wizją żółtego, błyszczącego metalu oraz ukrytej przed nimi tajemnicy, uwinęli się w niespełna półtorej godziny i gdy wreszcie odwalili ostatni kamień, stanęli, jakby im tchu brakło.

- No, bratcy! - Miszin otarł pot z czoła i rozejrzał się wokoło. - Czeka nas tu albo bogactwo, możliwa chwała i zaszczyty, albo też wszystko to okaże się jakimś gównem i lepiej będzie o ty  milczeć.

- No, co ty? - Kapustin jak zwykle był pierwszy. - Mało to jesteśmy już na wojnie? Kiedy trzeba, umiemy trzymać gębę na kłódkę.

- Dobrze. Nie traćmy czasu. Ściągam ubezpieczenie i robimy plan działania.

            Stojąca na ubezpieczeniu trójka pojawiła się po niespełna dwóch minutach i już z daleka widać było ciekawość wyzierającą im z oczu.

- Uwaga! - Miszin podniósł rękę w górę, dla podkreślenia wagi swych słów. - Penetrujemy tunel, który Niemcy chcieli przed nami ukryć. Bez powodu tego nie uczynili. Co tam znajdziemy, to się okaże. Ponieważ nie mieliśmy wchodzić do żadnych sztolni, mamy tylko osobiste latarki, bez zapasowych baterii. Będziemy więc je oszczędzać. Światło będą mieli tylko trzej na przedzie i zamykający. Reszta będzie szła w środku, krok w krok. Niczego nie ruszać, nie dotykać. Jakby było coś interesującego, natychmiast meldować. Acha, i jeszcze jedno. Dwóch zostanie przy wejściu, na ubezpieczeniu. Ty i ty - wskazał palcem. - Mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Jasne?

- Tak jest, towarzyszu sierżancie!

- No, to jazda! Prowadzę ja, Kapustin i Żurawiejko. Reszta za nami.

 

            - No to jesteśmy jakby w domu - ponura dotąd twarz Lothara rozjaśniła się krzywym uśmieszkiem. - Poczekajcie tu na mnie i cicho - sza! - położył peem obok plecaka, wyciągnął bagnet z pochwy, a następnie jak wąż, od krzaczka do krzaczka, popełznął w kierunku obu wartowników.

 

            - Kola, masz może co pić? - pytający znacząco mrugnął okiem.  

- A skąd? - zapytany potrząsnął swoją manierką. - Nasze codzienne sto gram mają nam wydać dopiero wieczorem. A flaszki, które zdobyliśmy u tej baby, zostały wypite już wczoraj - uśmiechnął się na wspomnienie lamentów starej Niemki, gdy zabierali jej ostatnie trzy butelki nalewki na wiśniach.

- Cholera - przeciągnął się pierwszy. - Ciekawe, ile im się tam zejdzie.

- Ile, to mniej ważne. Pytanie, co tam znajdą.

- Ech, a gdyby tak zapasy z jakiejś gorzelni…

- Nie bądź takim optymistą. Kto by woził beczki po lesie, a później jeszcze wysadzał wejście? Jeżeli już, to jakieś cenne rzeczy, broń, maszyny albo ważne dokumenty. A na razie rozpalimy ognisko? - wstrząsnął się pod liźnięciem chłodnego, wiosennego jeszcze powietrza, którego już od dobrej pół godziny nie ogrzewało przesłonięte chmurami słońce.

- Dobra. To idź i przynieś parę gałęzi. Ja tymczasem się odleję i wyciągnę konserwę.

 

            To było to, na co Lothar czekał już od paru minut. - Głąby! Zamiast wzajemnie się ubezpieczać, postanowili sobie zrobić majówkę. Głupie głąby - pomyślał raz jeszcze - gdy wychodząc zza pnia grubego drzewa, zaskoczył od tyłu podnoszącego właśnie grubą gałąź. Jednocześnie jego lewa ręka chwyciła sołdata za usta, a prawa wbiła bagnet w plecy po samą rękojeść. Przycisnął go jeszcze chwilę do siebie, przeczekał kilka konwulsyjnych ruchów i powoli opuścił na ziemię. Fertig! To teraz jeszcze ten drugi…

 

            Siedzący na trawie i zaglądający do swego plecaka sołdat był pewien, że słyszy kroki powracającego towarzysza. - Przyniosłeś? - rzucił pytanie jakby do siebie i były to ostatnie słowa, jakie wypowiedział w swoim życiu. Cienki drut garoty oplótł nagle jego szyję, a silne i wprawne dłonie zacisnęły pętlę od tyłu. Wytrzeszcz zdumionych i przerażonych oczu nie trwał więc długo i po kilku chwilach Lothar mógł już zwolnić drut. Dla pewności rozejrzał się jeszcze wokoło i w końcu wykonał ten wcześniej uzgodniony gest.

- Do mnie!

 

            Posuwali się powoli i ostrożnie, krok za krokiem, świecąc w każdą szczelinę skalnego chodnika, zaglądając za każdy, niewielki nawet kamień. Ile już tam byli? Nikt nie patrzył na zegarek, ale zdumiało by ich to, że dopiero od siedmiu minut. Doszli właśnie do rozwidlenia i dalej, niejako przez aklamację, poszli w prawo. Znów nie trwało to zbyt długo, bowiem już jakieś sto czterdzieści czy sto pięćdziesiąt metrów dalej drogę zagrodziła im skalna ściana, wyglądająca na porzucony i jakby zawalony górniczy przodek. Stały tam jeszcze trzy wózki wąskotorówki, leżał wielki świder, walało się też kilka łopat i kilofów.

- Wracamy - Miszin po krótkich oględzinach podjął jedyną możliwą decyzję.

- To gdzie teraz? - stojący za nim Żurawiejko popatrzył na sierżanta.

- Jak to gdzie? Skoro na rozwidleniu poszliśmy w prawo, to teraz sprawdzimy lewą odnogę. Tu już nie ma co szukać.

 

            - Szybciej! - Lothar poganiał swoich pomocników. - Nie wiemy jak szybko stąd wyjdą, a musimy to jeszcze wysadzić.

- Zaraz kończymy -  dźwigali do sztolni już drugie ciało zlikwidowanych przez Lothara sołdatów. Chcieli je zastawić tam, gdzie leżały, ale Lothar natychmiast zabronił.

- Absolutnie nie! - zakończył krótkie wahanie. - A co by się z nami stało, gdyby je tu odkryli, a później, jakimś cudem wpadlibyśmy im w ręce? Pomyśleliście o tym, baranie łby?

Nie było odpowiedzi na takie pytanie. Rozszerzyły się im tylko oczy, gdy w pełni zrozumieli to, w co właśnie się wpakowali. Zataszczyli więc ciało zasztyletowanego, następnie uduszonego, położyli też przy nich ich plecaki, czapki, pepesze, a nawet częściowo otwartą już konserwę, która w chwili śmierci wypadła z dłoni siedzącego. Zatarli też ślady krwi i pytająco spojrzeli na Lothara.

- No, co się gapicie? Dawać mi tu materiały wybuchowe. Odpalimy je koło ich ciał.

 - A co z tymi, co już tam weszli do środka?

- Jak to co? Zdechną w tej górze jak karaluchy! Masz z tym jakiś problem?

- Właściwie to nie. To tylko ruscy.

- No właśnie!

- A nie za daleko to robimy ? Wejście może być widać - zauważył drugi z nich.

- A co ? Teraz to nie widać? - Lothar nie zamierzał wdawać się w dyskusję. - Dawać mi tu wszystko, do ostatniej kostki - odbierał i układał pod ścianą jakieś pięć czy siedem metrów od wejścia pełen zapas trotylu z  wszystkich trzech plecaków. - Jak to wszystko pieprznie, to twoje widać, czy nie widać, nie będzie już miało żadnego znaczenia.

 

            - Cisza! - prowadzący swoich ludzi Miszin nagle stanął i położył palec na ustach. Idący za nim również stanęli i przez chwilę, wyglądając jak zastygłe posągi, wsłuchiwali się w ciszę.

- Coś słyszałeś? - szeptem zapytał Kapustin.

- Jakby jakieś głosy, czy coś… - Miszin jeszcze nadstawiał uszu, ale powątpiewające spojrzenia i przeczące kręcenie głową jego ludzi nakazały mu zlekceważyć własne zmysły. - Idziemy dalej!

 

            - Gotowe - Lothar wreszcie założył zapalniki i cofając się do wyjścia, powoli rozwijał kabel. Na zewnątrz odbił jeszcze dobre trzydzieści metrów w bok, podłączył zapalarkę, włożył do niej baterię i wreszcie spokojniej spojrzał na swoich kompanów. - No, chłopaki! To który chce tym ruskim zrobić wielkie „buum”?

 

            Przechodzili właśnie przez rozwidlenie, gdy góra zadrżała. Pół sekundy później, wraz w hukiem potwornej eksplozji dotarła do nich gorąca fala uderzeniowa, rzucając pięciu z nich wprost na skalną ścianę, gdzie momentalnie zamienili się w krwawe płaskorzeźby. I mimo tak niszczycielskiego efektu nadbiegającej z głębi tunelu apokalipsy, trzech z nich jeszcze ocalało. Miszin, który akurat szedł z przodu i zdążył już na kilka metrów wejść do lewej odnogi, oraz dwóch, znajdujących się jeszcze w prawym tunelu. Porozrzucani jak szmaciane lalki, leżeli teraz w ciemnościach na skalnym podłożu, głusi, zdezorientowani, przerażeni, bełkocący coś nieskładnie, nierozumiejący co i dlaczego się stało. Wreszcie zapalona przez któregoś latarka, ujawniła straszną prawdę. Poparzeni, poobijani, zachlapani krwią, mózgami i flakami swoich towarzyszy, popatrzyli w swoje oszalałe ze strachu oczy. Jakimś niewytłumaczalnym cudem zerwali się jednak na nogi i jak szaleni rzucili się do zbawczego wyjścia. Niestety… Zderzyli się tam z niemożliwym do przejścia zawałem i jak na komendę runęli na kolana. Koniec!

 

            - Ale pierdyknęło! - obaj pomocnicy popatrzyli na Lothara, a później w miejsce, gdzie jeszcze moment temu widniała w skale ciemna czeluść. Snuły się tam teraz dymy i skalny pył, które dopiero po minucie zaczęły się trochę rozwiewać.

- No i co? - Lothar tryumfował. - Teraz już wiecie, co może zrobić trzydzieści kilogramów trotylu? Tego nigdy nie przekopią. Choćby nawet się zesrali!

- Więc wracamy już do domu?

- A co żeś myślał młody? Jasne, że tak, ale najpierw zwiniemy resztkę kabla i zapalarkę. Nie możemy tu zostawić żadnych śladów naszej obecności. No, raz, raz… Tym bardziej, że tamci z Wolfsberga nie będą czekać. Po takim wybuchu, zjawią się tu najdalej za czterdzieści pięć minut.

 

Komentarze