Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 99

 

            08.05.1945, wieczór – zamek Fürstenstein.


Rogozin był już porządnie zmęczony. Od wczesnych godzin na nogach. Najpierw lotnisko w Schweidnitz, a teraz Waldenburg. A właściwie Fürstenstein. Olbrzymi zamek. Nie bardzo się orientował, czy administracyjnie należy on jeszcze do miasta, czy też stanowi odrębną całość, ale co tam.

Najważniejsze, że go zajęli i zabezpieczyli, a patrole nie napotkały śladu Niemców. Jutro z rana zaczną penetrować zarówno zamczysko, jak i jego podziemia. Wyśle się też plutony własnej kompanii i pododdziały przydzielonego mu batalionu w góry. Niech zabezpieczą tę tajemniczą górę Wolfsberg i odnajdą wejścia do podziemi. Zwłaszcza to piąte. Tajne i zamaskowane, o którym już wiedzieli z kwietniowego rozpoznania.

            A teraz spać! Rozebrał się do bielizny i rzucił na szerokie łoże jednej z komnat. Pod drzwiami postawił wartę, a pod poduszkę włożył pistolet. Na wszelki wypadek. Słyszał już, że w takich budowlach bywają tajne przejścia i nie miał najmniejszej ochoty, aby to właśnie on został zaskoczony przez jakiegoś fanatycznego wroga. „Sicher ist sicher” – przypomniał sobie jeszcze stare niemieckie przysłowie i z tą myślą zasnął.

 

09.05.1945, rano – Waldenburg, dom kowala Amplera.


Tej nocy wszyscy jeszcze spali w domu. Dopiero teraz zaś zobaczyli pierwszych sowieckich żołnierzy. Przemknęła ciężarówka z czerwoną gwiazdą na drzwiach, przejechał motocykl z karabinem maszynowym w bocznym wózku. A później nastała cisza. I dopiero po pewnym czasie wybuchła bezładna strzelanina. Jakieś walki ? I to nawet jakby na sąsiedniej ulicy? Skupili się przy radiu, gdzie w kilku językach właśnie podano wiadomość o podpisaniu kapitulacji Niemiec. W Berlinie! A więc to koniec III Rzeszy, a strzelanina jest wyraźnie na wiwat. Ale co to właściwie dla nich oznacza? Będzie pewno jakaś okupacja Niemiec. Tutaj oczywiście sowiecka. Będą pewno jakieś zarządzenia. Może nawet represje. I nie warto mieć nadziei, że będzie łatwo!

 

09.05.1945, przedpołudnie – Waldenburg, restauracja „Rübezahl”.

           

            Helmut Kube nie był zwykłym Niemcem. Albo też inaczej… Był, ale tylko na pokaz. Pojawił się w Waldenburgu wczesną wiosną 1944 roku i nikt z miejscowych nie powiązał tego faktu z rozpoczynającą się w pobliskich górach wielką budową. Budową tak tajną, że praktycznie do połowy 1944 większość mieszkańców miasta w ogóle o niej nie słyszała i dopiero później zaczęły o niej krążyć jakieś wieści. Wynikało to zresztą z bardzo prostej przyczyny. Czasami jednak musiano skorzystać z wiedzy czy też produktów wytwarzanych przez miejscowych przedsiębiorców, a na stację kolejową zaczęły docierać olbrzymie ilości materiałów budowlanych. Założono też, zarówno w samym mieście jak i w najbliższej okolicy, sieć obozów pracy i zaczęto do nich zwozić setki i tysiące więźniów. Tego już nie dało się ukryć i przekazywana z ust do ust plotka zaczęła zataczać coraz szersze kręgi. Nasiliło się to zwłaszcza, gdy na stację kolejową w Waldenburgu zaczęto przywozić transporty drewna, wyrąbywanego w lasach całej Rzeszy. Tak, jakby tu, w pobliskich przecież górach nie było go pod dostatkiem. Interesował się tymi sprawami zwłaszcza właściciel miejscowej knajpki, gdzie często biesiadowali miejscowi robotnicy, jak też i uczestnicy wszelkiego rodzaju lokalnych spotkań czy uroczystości. Szerzył nawet teorię, że nie pozyskiwano drewna w miejscowych lasach, aby jak najlepiej ukryć to, co naprawdę się tam działo. Nie wyszło mu to na dobre, bowiem już po niespełna miesiącu zginął w wypadku drogowym, waląc swoim ulubionym motocyklem w przydrożne drzewo. Miejscowa policja szybko stwierdziła, że zbyt wiele wypił i zbyt szybko jechał. Wzbudziło to niejakie zdziwienie, bowiem restaurator, chociaż znany był z zamiłowania do jedzenia, to ogólnie stronił od alkoholu, a wypadek zdarzył się na drodze, którą dotychczas nigdy nie jeździł. Skoro jednak tak stwierdzono…

            Jak było, tak było, faktem zaś jest, że już niespełna po tygodniu pojawił się na miejscu nowy właściciel. Miał papiery na to samo nazwisko i podawał się za kuzyna zmarłego. I chociaż nikt nigdy nie słyszał, aby poprzedni właściciel oprócz niepełnoletniej córki miał jeszcze jakąś rodzinę, o nic nie pytano. Córka została wysłana do domu dziecka gdzieś pod Anhalt, a Helmut zaprowadził nowe porządki. Obniżył ceny piwa i wódki, nie wiadomo skąd sprowadził też nową kucharkę i kelnera. Wieczorami sam rezydował za barem, szeroko uśmiechając się do gości i szczodrze dolewając im do kieliszków. Mówił mało, słuchał dużo i po paru miesiącach traktowany był już jako swój. Miejscowe władze też się nim zbytnio nie interesowały. Nosił w klapie marynarki znaczek przynależności do NSDAP i mimo sztywnej w kolanie lewej nogi, co tłumaczył odniesioną jeszcze w poprzedniej wojnie raną, karnie dreptał na każde zebranie partyjne organizowane w swojej dzielnicy.

            Stał teraz przy oknie swojej zdemolowanej już knajpki, którą godzinę temu grupa sołdatów w poszukiwaniu mocnych trunków, w niecały kwadrans doprowadziła do prawdziwej ruiny. - Całe szczęście, że to już może końcówka mojego pobytu - pomyślał -  ze wzrastającą obawą uchylając zasłonkę i obserwując nowych panów tej okolicy. „Panów”? - pomyślał w pewnej chwili. - Jakich tam panów? Chamów! To dziki, wschodni motłoch, pijany, brudny i krzykliwy, bez żadnej kultury i dyscypliny. Nie do takiego towarzystwa był zresztą dotychczas przyzwyczajony. W całym Waldenburgu nikt z miejscowych nie miał pojęcia, iż tak naprawdę nazywał się Paul Klein i był wyższego szczebla funkcjonariuszem Gestapo noszącym  tytuł „Regierungs und Kryminalrat”, co automatycznie zresztą przekładało się na stopień SS - sturmbannführera. Przez dłuższy czas z powodzeniem kierował mieszczącą się w Essen delegaturą zwalczającą szpiegostwo i sabotaże dokonywane przez cudzoziemskich przymusowych robotników w wielkich zakładach przemysłowych zagłębia Ruhry, a następnie w uznaniu jego wyjątkowo wysokiej skuteczności i wybitnego zaangażowania, skierowano go do Waldenburga, na najbardziej tajny obiekt w całej III Rzeszy. Niezależnie od struktur miejscowych organów bezpieczeństwa i kontrwywiadu, miał zabezpieczyć tajemnicę budowy i przeznaczenia „Riese”. No, może nie całego, bowiem spod jego kompetencji wyłączono jakiś na wpół mityczny obiekt  określony kryptonimem „Centrum”, o którym przypadkiem usłyszał tylko raz i nigdy mu nawet nie powiedziano, gdzie on miałby się znajdować. Prywatnie i w drodze dedukcji doszedł do przekonania, że musi być gdzieś między górami Wolfsberg i Ramenberg, ale pewności nie miał. Niezależnie od tego, do swojej dyspozycji dostał też kilkunastu ludzi, odgórnie zatrudnionych przy tej budowie na stanowiskach majstrów, inżynierów i pracowników nadzoru technicznego. To właśnie ta siatka oraz cierpliwe wysłuchiwanie pijackich zwierzeń już kilkakrotnie zapobiegło przeciekom tajemnic, które nigdy nie powinny wyjść na światło dzienne. Eliminowało się takie przypadki przenosząc ludzi na inny teren, gdzie następnie nagle gdzieś „znikali”, lub też ginęli w tak zwanych „nieszczęśliwych wypadkach”. Działało to wzorcowo już ponad rok i nikt z miejscowych dotychczas nie miał pojęcia o jego podwójnej roli.

            Miesiąc temu zmieniło się jednak wiele. Nagle i po cichu wezwany został do Pilzna, gdzie przyjął go sam Hans Kammler. Klein długo zachodził w głowę, po co kazano mu tam jechać, wystawiając niezbędne już w tej fazie wojny specjalne przepustki, które pewnego wieczora anonimowo otrzymał w niewielkiej, szarej kopercie i wyjaśnienie tej zagadki zdecydowanie nie było po jego myśli. Miał w Waldenburgu zostać „strażnikiem”! Niby na krótko i co prawda, tylko dwóch obiektów, ale jednak… Legły więc w gruzach jego pierwotne plany, aby w momencie upadku Rzeszy zebrać dupę w troki i spieprzać na zachód. Przeciwnie! Miał zostać i dopilnować pogrzebania tajemnicy „Wolfsberga” i „Ramenberga”. Z tym drugim nie powinno być kłopotu, bowiem już wczoraj wieczorem otrzymał telefon, w którym ktoś, po podaniu uzgodnionego wcześniej hasła, poinformował go, że tunele dochodzące do newralgicznej części obiektu zostały skutecznie wysadzone. Jeden problem miał więc z głowy i gdyby tylko mieć jeszcze podobną informację z „Wolfsberga”… Z czystym sumieniem mógłby wtedy rzucić wszystko i pryskać stąd jak najdalej.

            Niestety… Oczekiwane wiadomości nie nadeszły, a zamiast nich pojawiło się na ulicach sowieckie wojsko. W tej sytuacji Klein mógł zrobić już tylko jedno. Uruchomić, również specjalnie pozostawionego na tym terenie i od dwóch tygodni bezpośrednio mu podległego instruktora szkoły „Werwolfu”, Bruno Lothara. I modlić się, aby udało mu się wykonać nałożone na nich zadanie.

 

09.05.1945, południe – obiekt „Wolfsberg”.


Skierowany tu rozkazem majora Rogozina, lejtienant Jegorow już trzecią godzinę, wraz z powierzonym mu oddziałem przeszukiwał koszary i teren przy górze. Ustalił już cztery wyloty sztolni w jej zboczach. Ale gdzie był piąty? Miał być po prawej. A tam przecież nic nie odkryli. W lewo? Też nic, chociaż jedno miejsce wyglądało, jakby było wysadzone. A może zeszła tu tylko niewielka, kamienna lawina? Skoro jednak tak na oko nic tu nie ma, to już nie jego głowa. Przyjadą specjaliści i niech myślą. Teraz trzeba sprawdzić podziemia, do których prowadzą czarne wloty. Już ustalili, że przekręcenie włączników światła przy wejściach niczym nie skutkuje. Żarówki przy suficie są, kable do nich dochodzą, włączniki są, a prądu nie ma. Wjechać tam motocyklem, aby oświetlić korytarze? Nie… Zbyt wielkie ryzyko. Zwłaszcza, że już po wojnie i głupio by było teraz właśnie ginąć.

- Wałujew! – skinął w końcu na sierżanta. - Latarki macie?

- Tak jest, towarzyszu dowódco. Ale tylko cztery.

- Trudno. Wyznacz więc czterech ludzi. Ja mam piątą latarkę. Za dziesięć minut wchodzimy. Ty zostajesz na zewnątrz i do mojego powrotu dowodzisz resztą. Wykonać!

 

            Wejście z jasnego światła dnia w czarny, wilgotny mrok było porażające. Zdawało się, że skalne masywy tylko czekają, aby runąć im na głowy. Przydziałowe latarki też okazały się niewiele warte. Ich światła, zrazu dość jasne, już po pół godzinie żółkły w oczach. Baterie, kurwa mać! Czysty złom, chociaż podobno produkowane w Leningradzie. A przecież nie uszli daleko. Jegorow liczył kroki i na bieżąco, na kartce wyjętej z mapnika rysował schemat przebytej drogi. Bo jakby co, to jak trafić z powrotem? Podziemny labirynt, w którym co rusz pojawiały się jakieś boczne, nie wiadomo gdzie i jak daleko prowadzące korytarze, nie dałby im większych szans.

- Towarzyszu dowódco! Światło mi gaśnie.

- Mnie też - zawtórował mu zaniepokojony głos zamykającego pochód.

- Cisza! Bez paniki! Wy dwaj wyłączacie latarki. Niech baterie nieco odetchną. Zostaje moja i dwie pozostałe. Za pięć minut zmienimy kolejność świecenia.

- Wracamy?

- Tak. Trzeba tu przyjść z lepszym światłem. Albo uruchomić to, które szkopy jakimś sposobem wyłączyli.

            Wykonali w tył zwrot. W coraz większym półmroku posuwali się naprzód, kierowani komendami co chwila sprawdzającego schemat Jegorowa i ręką dotykającego bocznej ściany prowadzącego. Nie był to dobry pomysł. Już w trzecim bocznym tunelu jego dłoń napotkała jakiś kabel, luźno zwisający z góry. Kilka centymetrów dalej namacała włącznik światła. A może jednak się uda… I mimo stanowczych wcześniejszych ostrzeżeń, żołnierz nie oparł się pokusie, aby go przekręcić.

            Błysnęło! Z pod nóg prysnęła mu fontanna kamieni i ostrych, skalnych odłamków. Grzmot przetoczył się po podziemiach, fala uderzeniowa wybuchu zwielokrotniona wąską i ciasną przestrzenią, porozrzucała ich po posadzce. Pokaleczeni, poobijani, zszokowani i głusi, dopiero po dłuższej chwili spróbowali wstać na nogi.  W świetle dwóch ostatnich jeszcze działających latarek, podeszli do prowadzącego. Konał. Urwane w okolicach kolan obydwie nogi, nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do jego stanu, a śmierć była kwestią tylko minuty czy dwóch.

- A co ja kurwa mówiłem? Co? - podchodząc do rannego Jegorow wprost pienił się ze złości. - Niczego nie ruszać bez mojego zezwolenia. Mówiłem, czy nie? Potknął się o coś i bez namysłu, z wściekłością kopnął to przed siebie. W nikłym świetle latarek zobaczyli lecącą w powietrzu krwawą goleń, odzianą w strzępy spodni i porozrywany but. To ich otrzeźwiło.

- Towarzyszu dowódco! Tak nie można. Przecież to jego noga!

- I co z tego? Nie wykonał rozkazu i sam sobie jest winien. No, co się tak gapicie? - oświetlił po kolei ich twarze. Idziemy dalej. Bo jak to zgaśnie, to i my możemy tak skończyć.

- A on? Przecież jeszcze żyje…

- Jemu już nic nie pomoże. A do podziemi trzeba będzie wezwać saperów. Faszystowskie swołocze założyły miny - pułapki. Więc tu nie będzie nic na szybko. A wy się cieszcie, że trafiło tylko na tego jednego. Teraz zabieramy tylko jego broń i dokumenty. Po zwłoki przyjdziemy później. Wracamy!

 

09.05.1945, popołudnie, Waldenburg.


            Pięć szybkich i dwa wolniejsze puknięcia w drzwi kantorku składu węgla, układające się w charakterystyczny rytm, sprawiły, że Bruno Lothar momentalnie poderwał się na nogi. Ujął rewolwer w dłoń i odciągnął kurek. To była jego słodka tajemnica z frontu wschodniego, dzięki której jeszcze żył. Zdobył go kiedyś na sowieckim komisarzu politycznym i od tej pory praktycznie się z nim nie rozstawał. Uratowało mu to życie podczas odwrotu spod Kijowa, kiedy to w ruinach jednego z miasteczek niespodziewanie stanął oko w oko z pewnym Rosjaninem. Rzecz trudna do uwierzenia, ale obaj jednocześnie pociągnęli za spust i obu broń nie wypaliła! Tyle, że Rosjanin miał pepeszę i aby wyrzucić niesprawny nabój z komory, musiał odciągnąć zamek. Lothar zaś nie miał takiego dylematu. Po prostu jeszcze raz pociągnął za spust, mechanizm Naganta obrócił bęben z nabojami o jedną siódmą i broń wypaliła, kładąc przeciwnika trupem na miejscu. Trzymał ją więc dotychczas zarówno przez sentyment, jak i dla jej niezawodności. Co prawda, z nabojami do niej było dość krucho, ale wcześniejszy zapas, jaki zgromadził po tamtym wydarzeniu, mógł mu jeszcze wystarczyć na dobrą dziesiątkę takich sytuacji. Teraz jednak stanął za futryną i starając się zapanować nad głosem, rzucił w przestrzeń umówione hasło.

- Czego tam?

- Czego? Wilka złego! – odpowiedź zza drzwi sprawiła, że Lothar schował rewolwer za marynarkę, ostrożnie wyjrzał przez wizjer i po chwili otworzył drzwi. W milczeniu podali sobie ręce i bez bawienia się w jakikolwiek wstęp, Klein wypalił prosto z mostu.

- Jutro idziesz na „Wolfsberg”! A po drodze sprawdzisz jeszcze „Ramenberg”.

- Co? Jak to idziesz? Nie widzisz, co się tu dzieje? Wokół ruscy. Do tego pijani zwycięstwem. Szaleją!

- I właśnie dlatego musimy wykorzystać ten czas. Dopóki się tu jeszcze we wszystkim nie zorientują. A w ogóle to nie narzekaj. Przecież cały ten teren znasz jak własną kieszeń. Łaziłeś tam z kursantami przez kilka miesięcy i nawet odniosłeś duży sukces.

- To już przeszłość. Popatrz przez okno, jeżeli tego nie widzisz. A to wszystko nie jest takie proste.

- Wiem. I dlatego to ty musisz wykonać to zadanie. W linii powietrznej to tylko dwanaście czy trzynaście kilometrów w jedną stronę. Dasz radę.

- W linii powietrznej? A słyszałeś, żebym umiał latać? – sarkazm w głosie Lothara aż bił po uszach. - To wszystko tylko tak ładnie się mówi. W terenie będzie to przynajmniej trzy razy tyle. Trzeba będzie unikać dróg, domostw i w ogóle ludzi.

- To rozkaz! Wiesz, czym grozi jego zlekceważenie - Klein zniżył głos i przysunął się bliżej do Lothara. - Wydany bezpośrednio przez obergruppenführera Kammlera, naszego wspólnego przełożonego.

- Który teraz nie wiadomo gdzie jest i czy w ogóle jeszcze żyje… 

- Być może. Ale my żyjemy. Przysięgaliśmy mu wierność, a poza tym…

- Co?

- Nie tylko ja pozostałem na tym terenie. Rozumiesz? I w razie jakiegokolwiek nieposłuszeństwa…

- Nie musisz kończyć. Sam to wiem. To co mam tam zrobić?

 

Komentarze