Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 102

 

10.05.1945, południe - Waldenburg, dom kowala Amplera.

Już od rana Henryk znowu był w kuźni. Kuł nowe podkowy i nowe zawiasy do wrót posesji. Starał się być użyteczny, a przy tym w pełni wracały trochę już zapomniane umiejętności.

Zaznajomił się przy tym z całym warsztatem, wiedział, gdzie co jest i jak to obsłużyć. Sadza i brud też już powoli wżerały się mu w dłonie i za paznokcie. Nie starał się z tym walczyć. Dobrze pamiętał opowieści wuja Zajezierskiego, jak to w 1920 - tym, czerwoni, bolszewiccy politrucy, kazali ludziom pokazywać dłonie. Od razu było wiadomo, kto jest robotnikiem czy chłopem, a kto podejrzanym inteligentem. I lepiej było nie być tym ostatnim… Rano też spojrzał w lustro i aż się zdziwił, jak bardzo zmienił wygląd. Zawsze krótko ostrzyżony, wygolony. A teraz co? Ostatni raz u fryzjera był na początku marca. Kwiecień spędził w podziemiach Centrum. Więc już ponad dwa miesiące się nie strzygł. Przeciągnął ręką po brodzie. Ostatni raz golił się chyba pierwszego maja. A po półtora tygodnia zarost i wąsik zaciemniły i rozmyły mu rysy twarzy. To dobrze. Nawet bardzo dobrze. Bo przecież ruscy go szukają. Mają nawet jego zdjęcie, które przecież jeszcze tak niedawno, w podziemiach obiektu „Centrum” pokazywał mu standartenführer Knoll. Podobno znalezione zostało przy zwłokach jednego z członków specjalnej grupy dywersyjnej czy też szpiegowskiej zrzuconej na ich tyły, więc tu już żartów nie ma. Chociaż… Fotografia robiona była gdzieś tak w końcówce lat dwudziestych. Minęło więc przynajmniej piętnaście lat. A teraz dłuższe włosy, bródka i wąsy. Tak… Zmienił wygląd i nikt go już raczej nie rozpozna.

- Jesteś tam? - głos Amplera wyrwał go z krótkiej zadumy.

- A o co chodzi?

- Obiad.

            No, tak… Robota robotą, ruscy ruskimi, a jeść coś przecież trzeba. Tyle, że jak się po chwili okazało, nie samym chlebem człowiek żyje. A raczej nie samym mięsem. Pewne zapasy, które mieli w domu, poszły do lasu, wraz z kobietami i dwoma młodzikami. Niemile więc Ampler zaskoczył Henryka, przynosząc jedynie po kromce mocno podeschniętego już chleba, kilka kiszonych ogórków i słoik zawekowanego mięsa.

- To wszystko? - Henryk był wyraźnie zdziwiony. - Myślałem, że macie więcej zapasów.

- Dżemów, kiszonej kapusty, ogórków, soków oraz innych przetworów, a także weków z wieprzowiną mamy tyle, że starczyło by jeszcze i na dwa miesiące. Ale ziemniaki na bieżąco braliśmy od właściciela miejscowej chlewni i teraz wszystkie, wraz z kobietami poszły do lasu.  Razem z całym zapasem chleba. Chyba, że… 

- Że co?

- Na sąsiedniej ulicy jest niewielka knajpka. A obok piekarnia. Jeżeli piekarz coś tam jeszcze ma…

- W porządku. Skoro to tylko sąsiednia ulica, to można zaryzykować. Ja pójdę - dodał po chwili, z natury nie znosząc bezczynności i czekania. - Polaka, Grzegorza Beresia, jakby co, to ruscy chyba nie ruszą.

 

10.05.1945, wczesne popołudnie - Waldenburg, dom Kubego - Kleina.  


            Rzeczywiście. Daleko nie było. Po stu metrach skręcił w prawo, minął niewielką knajpkę z już wybitymi oknami, przez które widać było przewrócony bar, porozrzucane stoliki i krzesła oraz podziurawiony kulami jaśniejszy kawałek ściany, na której jeszcze najdalej dwa dni temu z całą pewnością wisiał portret Hitlera. Tak samo podziurawiony był szyld, z nieco już nieczytelnym napisem, który Henryk natychmiast i jakby instynktownie przetłumaczył na język polski. „Liczyrzepa”! Duch tych gór! Odnosiło się to co prawda bardziej do Karkonoszy, ale i tu legenda ta była żywa. A dwadzieścia metrów dalej widniał, o dziwo cały, szyld piekarni Hugo Prossera. I choć właściciel zażądał horrendalnej sumy, Henryk już po dwóch minutach wyszedł stamtąd z dwoma bochenkami chleba pod pachą. Mijał się właśnie z jakimś kulawym, noszącym naciągnięty prawie na oczy kapelusz, gdy nagle osadził go w miejscu jego niespodziewany głos.

- Reschke? Heinrich Reschke?

            W mgnieniu oka zdał sobie sprawę, że nie powinien zareagować na to pytanie, ale było już za późno. Stał więc, usiłując rozpoznać cokolwiek znajomego w twarzy czy sylwetce podchodzącego do niego średniego wzrostu, około pięćdziesięcioletniego Niemca, ale jakoś nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy.

- No, co ty? Ludzi nie poznajesz? - kulawy wyciągnął do niego dłoń i chcąc nie chcąc, Henryk podał mu swoją.

- Jakoś sobie nie przypominam… - wymamrotał wreszcie, cały czas zaskoczony  niecodzienną sytuacją.

- Naprawdę nie poznajesz? A kto szkolił ciebie i twój oddział SA w walce wręcz, we wrześniu 1923, tuż przed Monachium?

- Ach tak! - nagłe olśnienie spłynęło na Henryka. Feldwebel Paul Klein! Pamiętam. Nieźle nam pan wtedy dawał w kość. Ale, że po tylu latach pan mnie poznał i jeszcze pamiętał moje nazwisko…

- Zaskoczę cię, ale tylko twoje. A wiesz dlaczego?

- Skąd mam wiedzieć?

- Bo byłeś wtedy jedynym, który zdołał mnie pokonać i to aż kilka razy pod rząd. Czegoś takiego się nie zapomina.

- Faktycznie - Henryk dokładnie już wiedział z kim ma do czynienia. - I co pan tu robi, panie feldwebel? Mieszka pan tutaj? A co się stało z pańską nogą? Rana z frontu?

- Już nie feldwebel, Reschke. Nie feldwebel… A noga? Nieszczęśliwy wypadek sprzed paru lat… - Klein nie uznał za stosowne opowiadać, jak to jesienią 1943 roku, na gorącym uczynku sabotażu usiłował aresztować pewnego francuskiego robotnika, a ten w akcie desperacji rzucił w niego trzymanym w ręku olbrzymim kluczem do odkręcania piast przy  lokomotywie. Co prawda, Francuz zapłacił za to życiem, ale Kleinowi kolano pozostało już sztywne. 

- To przykre. Dla takiego aktywnego człowieka…

- Może nie tak bardzo. Dzięki tej ranie uniknąłem frontu w tej wojnie. A co ty tutaj robisz?

- Ja? To co i inni Niemcy. Usiłuję jakoś przetrwać. I zobaczyć, co z tego wyniknie.

- Wiesz, co? - Klein zwęził nagle oczy, wpatrując się w Henryka. - Chodźmy do mnie. Jestem właścicielem tej oto rozpieprzonej wczoraj przez ruskie bydło restauracji, ale mieszkam tam, w tym małym domku z tyłu. Napijemy się, pogadamy o starych, dobrych czasach i być może wspólnych znajomych.

- Może kiedy indziej? - Henryk usiłował go jakoś zbyć, ale Klein nie dawał za wygraną.

- Chodź, nie będziesz żałował. A starzy towarzysze powinni sobie pomagać. Czyż nie ? Bo chyba byłeś wtedy z führerem w Monachium?

- Oczywiście…

- No to obaj jesteśmy starymi bojownikami i towarzyszami broni. Dostałeś „Order Krwi”?

- Jak wszyscy, którzy tam byli…

- No to tym bardziej. Ja też jestem jego kawalerem, wiec musimy to oblać.

            Na takie „dictum” nie było dobrej odpowiedzi i niechętnie, czując ujmującą go za łokieć dłoń Kleina, Henryk udał się we wskazanym kierunku. Minutę później znaleźli się w niewielkim pokoju, z łóżkiem pod ścianą i stołem pod oknem, przesłoniętym gęstymi firankami.

- Siadaj! - Klein wskazał na jedno z krzeseł. - Napijemy się!

- Czy ja wiem… O tej porze?

- A co? Dla starych towarzyszy każda pora jest dobra. Zwłaszcza po tylu latach. A właściwie, to co ty tu robisz w tym całym Waldenburgu? Mieszkasz tu? - Klein nie bez kozery zadał  to pytanie. Był tu już przecież od ponad roku, intensywnie infiltrował jego mieszkańców, a zatrudnionych przy budowie kompleksu „Riese” w wielu przypadkach znał prawie na pamięć. Ale Reschkego wśród nich nie było! Więc co? Zjawił się tu ot tak sobie, przypadkiem i bez żadnego konkretnego powodu? Niemożliwe! Musi być w tym jakieś drugie dno. Tylko jakie?

- Mówiłem już. Nic ciekawego. Usiłuję przetrwać. A później się zobaczy.

- No, no… - Klein z trudem ukrył rozczarowanie. Już wiedział, że coś tu jest nie tak i postanowił to rozwikłać. Pamiętał, że jego monachijskiego podopiecznego przezywano wtedy „studencikiem”, a jak dobrze mu poszło, teraz musiał być co najmniej inżynierem. Jako „stary bojownik” mógł też znacznie awansować w strukturach SA, a może też i innych. Więc co tak naprawdę tu robił?

- Napijmy się - zdecydował w końcu, nalewając wódkę do kieliszków. - Na zdrowie! - przechylili szkło. - Ale do tego będzie i zagrycha - ze stojącego w kuchni kredensu wyjął bochenek chleba, smalec, słoik kiszonych ogórków i pęto kiełbasy. - To wszystko, co mi ocalało po tych ruskich szabrownikach - gestem wskazał zdemolowaną knajpę.

- Niczego innego bym się po nich nie spodziewał - Henryk usiłował skierować rozmowę na jakieś neutralne tematy, ale czuł, że ciekawość Kleina rośnie z każdą chwilą. - Jak by się tu od niego uwolnić? - pomyślał jeszcze, patrząc, jak ten po raz drugi napełnia kieliszki.

- Tak, czy inaczej, za Rzeszę! Prosit! - Klein usiłował nagle spełnić toast na stojąco i aż mimowolnie złapał się za nogę.

- Boli? - Henryk bez współczucia popatrzył na swego współbiesiadnika.

- Jak cholera! Wyobraź sobie, że całą pieprzoną poprzednią wojnę spędziłem w okopach i nie zostałem nawet draśnięty. Walczyłem też przeciwko Polakom, kiedy zerwali się do tych swoich, tak zwanych „powstań śląskich”, a następnie jeszcze byłem w Monachium z führerem. I nic ! A później ten nagły pech !

- To przeciw Polakom również walczyłeś? - Henryka nagle zainteresowały zwierzenia Kleina.

- A co ty myślałeś? Jestem weteranem jakich mało. Byłem wtedy jeszcze feldweblem, ale z tak olbrzymim doświadczeniem, że już wówczas zdarzało się, iż moich rad słuchali nawet oficerowie. Z wyjątkiem takiego jednego… - zawiesił nagle głos.

- Kogoś znanego? - pociągnął Henryk rozmowę.

- A gdzie tam… To był taki głupi, arystokratyczny dupek. Z rodu, o którym nawet mało kto słyszał.

- To pewno nie był nawet wart zapamiętania…

- Pewnie, że nie. Ale ja, nie chwaląc się, mam całkiem dobrą pamięć. A ten dupek nazywał się von Drebnitz.

- Jak? - Henryk przez chwilę myślał, że chyba się przesłyszał.

- Drebnitz. A co? Znałeś go może?

- Nie. Pierwsze słyszę - serce nagle zabiło Henrykowi jak oszalałe. - Czyżby… Jakaś dziwna myśl, której jeszcze nie potrafił nazwać, przebiegła mu nagle przez głowę.

- No i w porządku. Nie był wart złamanego feniga. Chociaż…

- Co?

- Raz jednak zachował się tak, jak powinien - wychylili po  następnym kieliszku i Klein stał się jakoś bardziej rozmowny. - Pamiętam, że byliśmy wtedy pod taką małą wsią, o nazwie Colonnowska. Przy młynie, gdzie siedzieli polscy szpiedzy. Osobiście złapałem wtedy polskiego wyrostka, który nosił im żarcie. A ten von Drebnitz, później własnoręcznie go rozwalił. Myślał, że tego nie widzę - nagle zaczął się śmiać i moment później śmiech ten uwiązł mu w gardle. Pchnięty nagłym odruchem, niespodziewanie nawet dla samego siebie, złapał go Henryk za gardło i z całej siły zacisnął na nim swoje stalowe dłonie. Zmiażdżył mu tchawicę, odciął dopływającą z tętnicy krew do mózgu. Nie planował tego i nawet o tym wcześniej nie pomyślał. Ale gdy usłyszał opowiadanie Kleina, a później ten jego głupawy śmiech, nagle coś w nim pękło. Jak błyskawica przeszła mu przez głowę myśl, o której już dawno zapomniał, a która tak go wtedy w Monachium męczyła. Skąd znał tę wredną mordę ? Gdzieś już ją wcześniej widział, ale gdzie i kiedy? I dlaczego kojarzyła mu się z jakimś złem? Teraz jednak wreszcie to odkrył. Jak z jakiejś ukrytej szufladki, z pamięci wyskoczyła mu scena, gdy przed oblicze von Drebnitza przyprowadzono brata. Jego brata! To właśnie wtedy, przez moment i w zapadającym zmroku widział tę żołdacką gębę, a teraz jeszcze, kiedy usłyszał jego wyznanie i ten upiorny śmiech, w ułamku sekundy jego ciało jakby eksplodowało. Instynktownie rzucił się więc przed siebie, a jego ręce jakby same zacisnęły się na szyi Kleina…

 

            Nie wiedział, kiedy odzyskał zdolność myślenia. Czy była to minuta, czy może nawet pięć? Ręce jego wciąż zaciskały krtań Kleina, a on sam, siny, z wybałuszonymi oczami i wywalonym na zewnątrz językiem, wisiał martwy w jego ramionach. Rozluźnił więc chwyt, ciało upadło na podłogę i nastała cisza.

            - Co teraz robić? - to pytanie przyszło mu do głowy po dobrej chwili. - Przecież niczego takiego nie planowałem. Dotychczas nawet nie miałem świadomości, że współwinnym śmierci brata był również właśnie Klein. To, że zabiłem Drebnitza, to jedno. Ale tutaj, to był instynkt, odruch… A, niech tam - pomyślał po chwili. - Ten był winien prawie tak samo jak tamten. A przy okazji pozbyłem się być może jedynej osoby, która tu mogła by mnie zidentyfikować, więc i tak stanowiła śmiertelne zagrożenie. Teraz zaś trzeba stąd spieprzać - dopowiedział sam sobie - ale nie na „łapu - capu”. Wytarł więc kieliszek końcem firanki, likwidując swoje odciski palców. Zdjętą z kredensu serwetką wytarł też klamkę do pokoju. Wyjrzał przez okno. Nikogo. Już miał wyskoczyć na zewnątrz, ale przypomniał sobie jeszcze jedno. Chleb! Przecież nie może go tu zostawić. Pewnie i tak trup Kleina pójdzie na konto ruskich, ale jak nie? Przecież piekarz na pewno zapamiętał nieznajomego, który zapłacił mu aż tyle za dwa bochenki. Wziął je więc pod pachę, po cichu zamykając za sobą drzwi i ponownie wycierając klamkę. Dwie minuty później znowu znalazł się na ulicy, skąd miał już tylko niespełna dwieście metrów do domu Amplera.

 

10.05.1945, późny wieczór - Waldenburg, dom Kubego - Kleina.


Czego jak czego, ale takiego widoku w domu Kubego, Lothar się nie spodziewał. Najpierw otworzył drzwi dziwiąc się, że lokator nie zamknął ich na klucz. Następnie przeszedł przez kuchnię i pokój, po czym zajrzał do następnego. I tu właśnie go zobaczył. Ciało leżało przy oknie, koło stołu zastawionego butelką wódki, dwoma kieliszkami, chlebem, kiełbasą oraz słoikami smalcu i ogórków.

            - Kiedy? - Lothar sam sobie zadał to pytanie i po dotknięciu ciała już wiedział. Co najmniej pięć, czy sześć godzin temu. - Kto  i dlaczego? Na to pierwsze pytanie pewno nie znajdzie odpowiedzi, ale po ostatnich działaniach, to drugie dla Lothara było prawie tak jasne, jak słońce na pogodnym niebie. Kube za dużo wiedział o Riese! Ja chyba wiem niewiele mniej - przeszło mu przez głowę i zimny dreszcz przebiegł po plecach. Jeżeli jest tak, jak myśli, to i on niewątpliwie może być na celowniku. - Co z tym można zrobić? Raczej niewiele, chociaż rutynowe działania zaszkodzić nie powinny. Przeszukał więc pokój, pod zapadające światło wieczoru obejrzawszy jeszcze kieliszki. Jeden były wytarty. Niewątpliwie ten, z którego pił sprawca. - Zawodowiec - pomyślał o nim. - I to taki, którego Kube niewątpliwie znał, a być może i sam go tu sprowadził. Gdyby było inaczej, to przecież wspólnie by nie pili. Skoro tak, to nie ruscy go załatwili. A więc? A więc trzeba stąd szybko spierdalać! – znowu sam sobie odpowiedział na pytanie. - Chociaż… Jeżeli ciało leżało tu już co najmniej od pięciu godzin i skoro nic się  nie dzieje, to może powinien przeszukać całe mieszkanie? Znaleźć coś, co pozwoliło by rozwiązać tę zagadkę, a może i zapobiegło ujawnieniu tożsamości zarówno jego, jak i jego towarzyszy?

            Półgodzinne poszukiwania nic nie dały i Lothar wreszcie usiadł na chwilę. - To dobrze, czy źle? Dobrze, bo tu już raczej nikt niczego nie znajdzie. Źle, bo jednak jest ktoś, kto pozostaje nieznany i jak praktycznie do końca nieznane są motywy jego działania, tak samo nieznane są materiały, jakimi może dysponować. A więc, tak czy inaczej trzeba stąd wiać i Lothar postanowił to uczynić jeszcze tej nocy. Nie ma już jego jedynego w tym momencie przełożonego, który do wczorajszego wieczora twardo i skutecznie trzymał go za mordę. Wreszcie jest wolny! Trzeba więc zapomnieć o „Riese”, o „Werwolfie”, o Rzeszy i w ogóle o wszystkim. Pomyśleć tylko o sobie. Już wcześniej, jeszcze podczas szkolenia swoich podopiecznych zadbał dla siebie o nowe dokumenty, tymczasowo ukryte na strychu domu, w którym dotychczas mieszkał. Jeszcze więc tylko odpoczynek i kilka godzin snu po dzisiejszej, wyczerpującej eskapadzie, a nad ranem, jako zupełnie inny, nowy człowiek, powędruje stąd na zachód. I oby już na zawsze!

 

Komentarze