Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 104

 

14.05.1945, wieczór - Waldenburg, dom kowala Amplera.


Zamyślony, powolnym krokiem Henryk dochodził do domu. Refleksje, które przynosił z miasta, w żadnej mierze nie były optymistyczne. Wszędzie grabież, przemoc i bezprawie. Nawet mord. Czy więc już teraz przedzierać się na zachód? Chyba jeszcze nie. Zbyt wcześnie. Na razie tu jest bezpieczna przystań i….

            Rozpaczliwy, kobiecy krzyk docierający do jego uszu, w mgnieniu oka poderwał go jakby na baczność. Doskoczył do ściany i ostrożnie zajrzał przez okno. W rogu pokoju, obok sieni, klęczał kowal razem z żoną. Naprzeciwko stał ruski sołdat w hełmie i z pepeszą w dłoni. Przez chwilę Henryk słyszał, jak płaczą i o coś proszą czy tłumaczą, a potem tylko krzyk i śmiech stojącej naprzeciw nich postaci w zielonym mundurze. Mierzył w nich lufą, co chwila jednak spoglądając w bok. - A gdzie Rudi? Gdzie Hedwig? - w myślach zadał sobie to pytanie i na pierwszą część już po sekundzie znał odpowiedź. - A, tak… Rudi miał iść wieczorem i sprawdzić stodołę. Bo wstępnie umyślili sobie, że ponad sto kilometrów mogą przecież pokonać śmigłowcem. A później każdy pójdzie w swoją stronę.

            Na razie jednak poszedł wzrokiem za odwracającym się sołdatem i widok który zobaczył, zmroził mu krew w żyłach. Hedwig! Roznegliżowana, leżała na plecach pośrodku pokoju, obok przewróconego stołu. Jeden sołdat od strony głowy trzymał ją za ręce, drugi zaś leżał między jej nogami. Jedną dłonią ściągał spodnie, drugą już miętolił jej pierś.

            Wstrząsnęło Henrykiem. Przypomniał sobie Trudę i zareagował bez zastanawiania się nad konsekwencjami. Instynktownie. Cofnął się z pod okna. Wpadł do kuźni. Rozejrzał się i wzrok jego padł na żelazne pręty stojące pod ścianą. Przeznaczone do przekucia, ale teraz idealnie nadające się do innego celu. Sięgnął po pierwszy z brzegu. Metrowej długości, gruby na prawie dwa centymetry. Znowu rzut oka przez okno. Hedwig jeszcze się szarpie, zaciska nogi, ale widać, że zaraz ulegnie. A pepesze obu gwałcicieli leżą obok na podłodze. Więc teraz!

            Wpadł do sieni, następnie do pokoju i prosto z drzwi, zanim ten zdołał skierować broń w jego stronę, z całej siły zadał cios w głowę, nie wiadomo czemu noszącego jeszcze hełm sołdata. Widział ich już przecież w mieście i większość chodziła w furażerkach. Ale co to w końcu za różnica ? Ważne, że uderzenie spełniło swoje zadanie. Żelazny pręt widocznie zmiażdżył czaszkę, bowiem w ułamku sekundy dolna krawędź hełmu zatrzymała się na poziomie ust, a spod jego okapu trysnęła krew. Ciało stało jeszcze przez jakieś pół sekundy, zanim bezwładnie runęło na ziemię. Teraz dwa szybkie kroki. Tym razem pręt spadł na kark trzymającego ręce Hedwig. Henryk usłyszał tylko trzask łamanych kości i martwy napastnik opadł na dziewczynę. Jeszcze trzeci! Ten spomiędzy nóg! Widział śmierć pierwszego i drugiego. Zerwał się na nogi, plącząc w opuszczonych do kolan spodniach. Zdążył jeszcze chwycić pepeszę, ale żelazny pręt skutecznie wytrącił mu ją z ręki, a następny cios, zadany sztychem, trafił go w sam środek piersi. Siła uderzenia poparta bezwładnością kilogramów żelaza była przerażająca. Moment później koniec pręta wyszedł mu przez plecy, a on sam, z wybałuszonymi oczami i cieknącą z ust krwią opadł na kolana, lecąc w przód, a następnie waląc twarzą o deski podłogi.

            Zapadła cisza. Cała trójka, jeszcze chwilę temu sterroryzowana i wyraźnie zszokowana, w pierwszej chwili nie potrafiła się nawet ruszyć. Przerażeni patrzyli to na Henryka, to na trzy trupy leżące w kałużach krwi.

- No, co? Miałem może spokojnie patrzyć, jak będą was tu bezkarnie gwałcić i mordować?

- Przecież… - Amplerowi przez chwilę zabrakło słów. - Przecież na pewno będą ich szukać!

- Ale nie za pięć minut. Hedwig, wstań i ubierz się - zwrócił się do dziewczyny, ciągle leżącej na podłodze i niezdarnie spychającej z siebie trupa. - Pomóż jej! - ponaglił matkę. - A my zastanowimy się co dalej.

Poczekał jeszcze chwilę, odwracając wzrok od odchodzącej nagiej i zakrwawionej dziewczyny, by zaraz potem wrócić do tematu.

- Skąd oni się tu wzięli? Czego chcieli?

- Przyszli dowiedzieć się o śmigłowiec. Pytali, czy coś dziwnego słyszeliśmy albo widzieliśmy na niebie. Pytali też o sztolnie w górach. Czy czegoś tam nie robiliśmy, albo chociaż słyszeliśmy. Jeden mówił szkolną, ale zrozumiałą niemczyzną. Potem chcieli wódki. A jak zobaczyli żonę, to zaczęli się do niej dobierać. Wtedy przybiegła Hedwig. Mówiłem głupiej, żeby się ukrywała, ale stanęła w obronie matki. Kiedy ją zobaczyli, to powiedzieli, że najpierw młodą, a później starą… I wtedy ty się pojawiłeś.

- No to mieliście więcej szczęścia, niż rozumu.

- Ale co teraz?

- Teraz? Ucieczka byłaby najgłupsza. Bo jak to odkryją i jeszcze może was złapią… Trzeba to zrobić inaczej. Idź do stajni. Szykuj wóz i jednego konia. Spokojniejszego. Wywieziemy trupy do lasu. Po cichu. A potem…

- O kurwa! - bezwiedny okrzyk wchodzącego do sieni Rudiego, odwrócił ich ku niemu.

- Cisza! Musisz nam pomóc.

- Ale co się tu stało?

- Później się dowiesz. Teraz pomożesz wujowi. Pan, panie Ampler, wejdzie jeszcze do żony i córki. Jak zabierzemy stąd ciała, biorą szmaty, mydło, szczotki i co tam jeszcze trzeba. Po cichu i po ciemku muszą wszystko wyczyścić, uprzątnąć i doprowadzić do normalnego stanu. Nie może tu pozostać ani jedna kropla krwi.

- A jak przyjdą inni ruscy? Jutro, pojutrze?

- Zachowujecie się, jak gdyby nigdy nic. Nigdy i nikogo u was nie było. Rudi, jak ze śmigłowcem?

- Nie zapali. Akumulator był słaby i się rozładował. Trzeba go przywieźć do domu. Załatwić prostownik. Naładować i zamontować akumulator z powrotem.

- Trudno. Później będziemy o tym myśleć. A teraz trupy na wóz. I wszystko, co mieli przy sobie.

 

            Godzinę później, już w zupełnych ciemnościach, prowadzeni przez Amplera, dotarli we właściwe miejsce. Zwalili zwłoki na ziemię. Wytyczyli prostokąt dwa na półtora metra. Ostrożnie zdjęli mech i ściółkę. Ziemię z kopanego dołu kładli na wóz. Bo przecież nie powinien zostać żaden ślad.

- To teraz jeszcze musimy ich rozebrać - Henryk wydał krótkie polecenie.

- Rozebrać? A po co? - Ampler był wyraźnie zdziwiony.

- Jak to po co? Nawet gdyby jakimś cudem ktoś ich tu znalazł, to już za miesiąc nie będzie można dokonać identyfikacji. Będą gnić i nikt nie ustali kim byli. Wyobrażasz sobie, jaka zemsta mogłaby spaść na głowy mieszkańców, gdyby poznano, że to ruscy żołnierze?

- Faktycznie - Rudi wtrącił się do rozmowy. -  Przecież zamordowanych przez Stalina i tę całą jego czerwoną bandę, polskich oficerów w Katyniu, identyfikowano po mundurach oraz dokumentach i rzeczach osobistych, jakie pozostały im w kieszeniach. Pisały o tym nasze gazety. A gdyby tak byli nadzy…

- No właśnie. Młody ma rację. Więc trzeba rozebrać.

            Wykonali tę odrażającą i makabryczną pracę, wrzucili zwłoki do dołu. Głęboko, aby nie wygrzebały zwierzęta. Przysypali ziemią. Ubili nogami. Ułożyli mech i ściółkę. Rzucili na wierzch parę suchych gałęzi. Zamaskowane. To teraz jeszcze ubrania, broń, wyposażenie i rzeczy osobiste.

- Można zakopać pod skałką - Ampler szybko podjął decyzję. - Dobre miejsce. I niedaleko.

            Pół godziny później było już po wszystkim. Wkopali się w skalną szczelinę, tam upchnęli to, co pozostało po napastnikach. Przykryli mniejszymi kamieniami, ze skałki zepchnęli kilka większych głazów. Nikt już ich nie odwali. Pora wracać.

 

            W domu było prawie normalnie. Prawie, bo chociaż kobiety umyły podłogę, zlikwidowały ślady krwi, wyczyściły wszystko i doprowadziły do porządku, wciąż jeszcze całe się trzęsły. Trudno. Jak wypiją po dobrym kielichu i porządnie się wyśpią, pewno im minie.

- To co teraz? Też idziemy spać? Bo ja nie usnę - Rudi był prawie równie wstrząśnięty, jak obie gospodynie.

- Teraz ustalamy plan działania. Na okoliczność tego co wiemy i tego, co może nastąpić. Jak już mówiłem - Henryk pewnym głosem przemawiał do obu mężczyzn - nikogo tu nie było. Gdyby pojawili się ruscy, Rudi ucieka do lasu. Z ruskimi będę rozmawiał tylko ja. Wy jesteście na to zbyt wystraszeni. Moglibyście powiedzieć słowo za dużo. Ja z kolei znam polski i mam odpowiednie papiery. To powinno zadziałać. Tych, co tutaj byli, zaczną szukać dopiero jutro koło południa. Rano jeszcze pomyślą, że pewno popili i gdzieś śpią. I jeszcze jedno. Kto ma tu prostownik, aby naładować akumulator śmigłowca?

- Trzy domy dalej, sąsiedzi mają traktor - pospieszył z odpowiedzią Ampler. - Mają też prostownik. Traktora teraz nie używają, bo nie ma paliwa, ale prostownik stoi w garażu.

- Jak się tam dostać?

- Trzeba by się w nocy włamać, ale pies zacznie szczekać. Podniesie alarm.

- Więc trzeba pożyczyć. Panu chyba pożyczy? Chociaż…

- Co?

- Nie ma jak uzasadnić tej pożyczki. Bo niby co i po co chcemy ładować? Chyba, że… Panie Ampler, pan przecież bierze jakieś prochy na sen?

- Owszem. Od utraty ręki nie mogę normalnie spać, miewam różne nocne lęki i koszmary.

- To świetnie. Jednym proszkiem podzieli się pan z psem sąsiada. Szczeka na pana?

- Nie. Przecież mnie zna.

- Tym lepiej. Ile on waży?

- Kto? Pies? Chyba ze dwadzieścia kilo.

- No i w porządku. To dostanie od pana jedną tabletkę. W kawałku mięsa. Macie jeszcze sporo weków w piwnicy. Jak szybko to działa?

- U mnie po pół godzinie.

- To u psa zadziała najpóźniej po dziesięciu minutach. I taki jest nasz aktualny plan!

 

15.05.1945, rano - wysadzona sztolnia w górze Ramenberg.


            Żył! Jako już ostatni z zasypanej ósemki, ale  wciąż jeszcze żył! Jego dwaj towarzysze zmarli już jakiś czas temu, ale on wciąż jeszcze oddychał. Krew jeszcze krążyła w jego żyłach, chociaż oddech był już coraz cięższy i bardziej płytki. Leżał na posadzce, tuż przy wylocie rury, jakby stamtąd rzeczywiście mogło nadejść jakieś ocalenie. Ocalenie, na które czekali  jakiś czas temu, słysząc stukania w tę rurę. Stukania, które słyszeli nie wiadomo już kiedy i które wkrótce ucichły. Jak dawno? Nie miał zielonego pojęcia. Zegarki rozszarpanej wybuchem, spalonej i rzuconej na skalną ścianę piątki, odeszły w niebyt wraz z krańcem życia ich właścicieli. Z trzech pozostałych, jeden został zerwany ze złamanej ręki, i to tak skutecznie, iż mimo usilnych poszukiwań nie został odnaleziony. Zegarek Miszina został rozbity podczas upadku i nie nadawał się do użytku, a jedyny ocalały, we właściwym czasie nie został nakręcony! Stracili więc rachubę czasu i była to strata nie do odrobienia. Cóż z tego, że po jakimś czasie znów zaczął odmierzać czas, kiedy nie było jasne, kiedy ponownie go uruchomili. Po dwóch, czy może nawet po trzech dobach? Stąd też nikt nie wiedział, kiedy właściwie zmarł jego właściciel, a później jeszcze następny z nich, poobijany i poparzony tak samo jak pierwszy. Teraz żył już tylko Miszin, nieświadomy pory dnia i nocy, zanurzony w absolutnej czerni, od której włosy na głowie stawały z przerażenia. Teoretycznie mógł jeszcze tak  trwać przez jakiś czas, jedząc konserwy z plecaków zmarłych towarzyszy, oszczędnie pijąc wodę z ich manierek lub nawet zlizując krople wilgoci spływające tu i ówdzie ze ścian. Mógł, ale poczucie beznadziei i koszmarna ciemność zaczęły pogrążać go w szaleństwie, a słabnące ciało coraz słabiej reagowało na tlący się jeszcze instynkt samozachowawczy. Nie zdawał sobie przy tym sprawy, że pchnięty siłą wybuchu i rzucony na skalne podłoże, odniósł wewnętrzne obrażenia. Pęknięte trzy żebra, nawet przy zwykłym oddychaniu sprawiały coraz większy ból, wewnętrzy krwotok, choć niezbyt duży, też zrobił swoje, a powstałe po wybuchu temperatura i ciśnienie uszkodziły pęcherzyki płucne, prowadząc do powolnego duszenia się. W tych warunkach był to już wyrok śmierci, choć tego Miszin jeszcze nie wiedział. Nie wiedział też i nigdy nie miał się dowiedzieć, że oficjalnie zmarł już trzy dni temu i że przy okazji został odznaczony. Co by mu to zresztą dało? Był już tylko półtrupem, którego rychłą śmierć jakby przeczuwał wielki szczur, nie wiadomo jaką drogą znalazłszy się w podziemiach. Czyżby wyszedł z rury? Chyba nie… Miszin poczuł by, czy też usłyszał jakiś ruch, a nic takiego nie zaszło. Leżał przecież przy jej wylocie i tamtędy szczur raczej nie przyszedł. Chociaż… Diabli go wiedzą. Były przecież okresy, gdy zapadał w sen, a raczej jakieś majaczenia, przypominające mu nagle okropną rodzinną historię zasłyszaną jeszcze w dzieciństwie od ojca, a potraktowaną  wówczas jak okrutną bajkę, którą na całe lata wyparł z pamięci. Ojciec zresztą, jak i matka, zmarli latem 1932 roku w Ukrainie, podczas celowo i  sztucznie wywołanego przez bolszewików tak zwanego „wielkiego głodu”, a mający wówczas zaledwie 9 lat Miszin został dzieckiem ulicy. Jakim cudem wówczas przetrwał, do dzisiaj nie wiedział. Rok później trafił do sierocińca i to prawdopodobnie uratowało mu życie, ale jak widać, nie na długo. W lipcu 1941 roku został zmobilizowany i wcielony do Armii Czerwonej, gdzie uliczna szkoła przetrwania szybko mu się przydała, a przy okazji kilka razy udało mu się wykazać sprytem i niejaką odwagą. Zauważono te cechy i po roku posłano go do pewnej szkoły, z której wyszedł już jako funkcjonariusz wojskowego kontrwywiadu. Co prawda najniższego szczebla, ale jednak! Awansował powoli, chociaż po historii z kwietnia, kiedy to przeżył jako jedyny z grupy i wrócił do swoich, mówiło się nawet o szkole oficerskiej. A teraz wszystko poszło w cholerę i to przez jego własną głupotę! I sam już nie wiedział, czy dziadek Aleksander, którego znał tylko z opowieści oraz starego, rodzinnego zdjęcia i którego zamgloną postać nagle zobaczył przed sobą, naprawdę i w rzeczywistości przyszedł tu do niego. Pojawił się bowiem jakby znikąd, w szerokich, marynarskich spodniach, w „gimnastiorce” w białe i niebieskie pasy oraz z marynarską czapką na głowie. I wtedy nagle Miszin sobie przypomniał…

            Po dwóch latach, w 1907 roku, przybył w jego rodzinne strony pewien marynarz, zwolniony właśnie z japońskiej niewoli. Przyniósł wieści o zmarłym koledze, macie Aleksandrze, z którym pływał na jednym z pancerników w słynnej i tragicznie dla Rosji zakończonej bitwie pod Cuszimą. Rodzina długo nie wiedziała jaki naprawdę był jego los i chociaż od 1905 roku oficjalnie uznawany był za zaginionego, cały ten czas miała jednak cichą nadzieję na jego szczęśliwy powrót. Przybysz szybko i niestety brutalnie rozwiał te wątpliwości, bez skrupułów opowiadając o makabrycznych szczegółach jego końca. Służył w załodze pokładowej, podczas gdy miejsce Aleksandra było w maszynowni. Kiedy toczyła się bitwa i japońskie pociski poczęły na dobre dewastować pancernik, zaczęła się trudna do opanowania panika. I wówczas stało się coś, co do dzisiaj nie zostało w pełni wyjaśnione, ani w jakikolwiek sposób usprawiedliwione. Na okręcie, którego nazwy Miszin już nie pamiętał, kapitan wydał okrutny rozkaz, a kilku oficerów z rewolwerami w dłoniach, bezwzględnie i niezwłocznie go wykonało. Uznano, że mimo wszystko oraz za wszelką cenę, okręt musi utrzymać prędkość i nie może wypaść z szyku. Zamknięto więc z zewnątrz włazy do maszynowni, skazując przebywającą tam obsługę na pewną śmierć i na nic zdały się protesty będących w pobliżu kilkunastu marynarzy oraz rozpaczliwe krzyki spod pokładu. Trafiany co raz ciężkimi, japońskimi pociskami okręt wkrótce zaczął tonąć, a włazów już nikt nie otworzył. Spoczęli więc w żelaznym grobie na dnie morza, 90 metrów pod powierzchnią, przy braku perspektyw nie tylko na jakikolwiek ratunek, ale nawet na szybką i miłosierną śmierć. Ile tam mogli jeszcze przeżyć, w ciemnościach, zimnie, bez tlenu, jedzenia i słodkiej wody? To zależy, jak szybko maszynownia była zalewana. W zależności od szczelności przedziałów, mogło to trwać od kilkunastu minut, do nawet kilku dni. Umierali wiec powoli, miotając się jak szczury, które również podzieliły los ludzi. Widział bowiem kto i kiedy okręt, na którym nie było by szczurów? A przysłowie o szczurach uciekających z tonącego statku? Tam niestety żadnej drogi ucieczki nie było i Miszin nagle poczuł, że historia jakby się powtarza. Przeklęty jest ten jego ród czy co? Dziadek Aleksander zmarł w męczarniach na dnie morza, ojciec i matka z głodu i też w męczarniach, a teraz on sam, w skalnym grobie jak ten szczur.

            - Cholera, co z tymi szczurami? - pomyślał po chwili i mimo ciemności otworzył oczy. Sięgnął ręką pod ścianę, wymacał i zapalił ostatnią już, ledwo działającą latarkę. W jej mdłym świetle zobaczył już nie w majaczeniach, a na jawie, olbrzymiego szczura siedzącego u wejścia do rury i wpatrującego się weń bezczelnym wzrokiem.

- O ty ścierwo! - wyrwało się Miszinowi. - Niedoczekanie twoje! Ostatkiem sił przyciągnął do siebie pepeszę i walnął serią po rurze, nie bacząc, że spłoszone zwierzę już dobrą chwilę temu jakby zapadło się pod ziemię. Przekręcił się jeszcze na bok, ale broń wypadła mu z dłoni, a płuca nagle zaczęły pracować jak szalone, rozpaczliwie walcząc o ostatnie hausty tlenu. Kwadrans później ostatecznie stracił przytomność, powoli i nieodwracalnie odchodząc ze świata żywych.

 

            Godzinę później szczur przyszedł znowu. Obwąchał martwe ciało, a później bez żadnych już przeszkód wgryzł się w chłodniejący w szybkim tempie policzek Miszina.

 

Komentarze