Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 103

 

11.05.1945, popołudnie - Waldenburg, dom kowala Amplera.


Dzisiaj wreszcie zrobili pierwsze rozpoznanie i zaryzykowali wyjście Amplera do miasta.

Amplera, bo po przeżyciach pozornie nieszkodliwej wyprawy po chleb, Henryk do dzisiaj w pełni psychicznie nie doszedł do siebie. No bo niby jak miał się czuć, gdy zupełnie niespodziewanie, nawet dla siebie, musiał zabić i to gołymi rękami? Twarzą w twarz, spojrzeniem w spojrzenie i oddechem w oddech?  Owszem, pozbawił już życia kilku ludzi, ale przecież nie tak, jak  wczoraj. Strzelał w obronie Bomkego w roku 1943 podczas powrotu spod Kurska, a jeszcze zupełnie niedawno w obiekcie „Centrum” do von Drebnitza i jego zabójców. Ale tam i wtedy to było coś innego. Na dystans i poprzez naciśniecie na język spustowy.  A tu… Nie bardzo potrafił sobie z tym poradzić, więc bardziej z ciekawości, niż z jakiejś palącej potrzeby poszedł kowal i zdziwili się obaj po jego ustaleniach. W ratuszu urzęduje jakiś nowy burmistrz. Niemiecki. Do biur wracają też niemieccy urzędnicy. Ampler widział nawet prawdziwego niemieckiego policjanta. Czapka bez niemieckiego orła i swastyki, bez broni, ale jednak policjant! Na murach plakaty po rosyjsku i niemiecku. Podpisał je sowiecki wojenny komendant miasta, niejaki major Teodor Wasiliewicz Pachomow. Przed zakładami i okolicznymi kopalniami stają sowieckie posterunki. Krążą pogłoski, że w Waldenburgu byli już Czesi. Ponoć żądali przyłączenia miasta i okolicznych terenów do odradzającej się Czechosłowacji. Nie wiadomo, co z tego będzie. Mówi się też, że Czesi okrutnie mszczą się na Niemcach osiadłych w „Sudetenlandzie”. A jeszcze to najgorsze… Podobno ruscy bez pardonu i bestialsko wymordowali wszystkich wziętych do niewoli jeńców z dywizji „Horst Wessel”, których kilka oddziałów okrążonych pod Hirschbergiem, poddało się ósmego i dziewiątego maja.

- I co teraz? - spojrzenie Amplera wyrażało niepewność i przeczucie najgorszego.

- Teraz? - Henryk uniósł brew. - Żebym to ja wiedział… Trzeba czekać, aż sytuacja się unormuje i wyjaśni. Jutro czy pojutrze Willi może już iść do matki. W cywilnym ubraniu i nocą, przemknie się swobodnie. To przecież tylko z dziesięć kilometrów. Teren zna bardzo dobrze, a matka pewno spać nie może z rozpaczy i braku wieści. Kobiety też już pewno mogą wrócić do domu. Zaś za parę dni sam jeszcze raz pójdę do miasta i sprawdzę sytuację. Wtedy ustalimy, co dalej.

 

11.05.1945, późne popołudnie - „Riese”, obiekt „Ramenberg”.


            Ekipy, które już od wczesnego ranka szpadlami, kilofami i wszelkimi innymi dostępnymi narzędziami usiłowały pokonać zawał, właśnie przestały mieć nadzieję. Przez kilkanaście godzin wytężonej pracy, na zmiany i nawet z użyciem niewielkich ładunków wybuchowych, posunęły się raptem o niespełna cztery metry. Najłatwiejsze cztery metry, bo później mieli już przed sobą tylko tysiące ton skały i ziemi, niemożliwych do pokonania i wciąż osuwających się w dół. Dokopali się tylko do jakiejś rury, powietrznej czy kanalizacyjnej, o niewielkim przekroju, nie dającej szansy na jakikolwiek pozytywne rozwiązania. A to, że usłyszeli przy niej jakby odległe odgłosy  stukania, i tak nie dało nadziei na odmianę sytuacji.

 

            - Słyszeliście? – Miszin wciąż podtrzymywał nadzieję. - Stukają. Idą po nas! - słabnącymi siłami uderzał kamieniem w rurę, jakby chciał zagłuszyć w sobie i w swoich gasnących już towarzyszach, narastające poczucie nieuniknionej zguby. Nieuniknionej, bo jeszcze jakiś czas temu w odruchu rozpaczy spenetrowali lewą odnogę skalnego chodnika. I też nic! Tak samo znaleźli się pod skalną ścianą, wyglądającą jak porzucony górniczy przodek i tak samo wrócili do punktu wyjścia. Co prawda od jakiegoś czasu zaczęły do nich dolatywać jakieś odgłosy, które zidentyfikowali jako uderzenia w biegnącą pod ścianą stalową rurę, ale jakże były one odległe… A przez tę przeklętą rurę, dającą im zarówno nadzieję, jak i przywodzącą ich do rozpaczy, przecisnął by się od biedy może tylko kot.

           

            - To co, towarzyszu kapitanie? - Jegorow zwrócił się wreszcie do dowódcy kompanii inżynieryjnej, przydzielonej im tylko do tego zadania i od samego początku wypruwającej z siebie przysłowiowe flaki, aby tylko przebić się do uwięzionych. - Nie ma już dla nich ratunku?

- Jak sami widzicie… - kapitan był oszczędny w słowach. - Daliśmy z siebie wszystko, mimo, że na początku nawet nie było wiadomo, czy to jest to miejsce i czy ktoś tam w ogóle przeżył.

- Przeżył. Przecież słyszymy stukanie w tą cholerną rurę!

- Niby tak. Ale to dopiero od dwóch godzin. I mniej więcej też od tego czasu wiemy, że dotarcie do nich jest po prostu niemożliwe.

- A więc?

- Więc zginą w tym skalnym grobie. A z waszych ustaleń wiadomo, że postąpili głupio i wbrew rozkazom. Sami sobie zgotowali ten los.

            Westchnienie kapitana przeważyło. Trzeba było podjąć decyzję, którą Jegorow od pewnego czasu nosił już w sobie i do wydania której, jeszcze przed wyjazdem, został upoważniony przez Rogozina. Trudno. Skoro już nie ma nadziei… Odwrócił się więc, popatrzył raz jeszcze na skalne zbocze i podał tę, chyba najtrudniejszą w swoim życiu, niezbyt formalną i regulaminową, ale w tej sytuacji jedyną właściwą komendę.

- No, dobra, chłopaki. Kończymy. Nic tu już po nas.

 

12.05.1945, południe - zamek Fürstenstein.


- Towarzyszu majorze! Pilna wiadomość! - szyfrant ze sztabu SMIERSZ podał Rogozinowi zalakowaną kopertę.

Rzeczywiście. Rogozin przeczytał i nie wiedział, czy się cieszyć, czy smucić. Wprawdzie był tu już piąty dzień, ale do takich tajemnic jeszcze nie dotarł. A zatrzymany właśnie w Lipsku niemiecki uczony, Manfred von Ardenne, zaczął mówić. I to wcale zbytnio nie naciskany. Z własnej woli!

- No, Głazin, będziemy mieli nowe zadania.

- Jeszcze? Mało mamy już tych, tutaj?

- Jak widać. Bo właśnie przyszły nowe wiadomości. Jeden z zatrzymanych niemieckich uczonych chce współpracować. Mówi o rzeczach, o których tu, w Waldenburgu, nie mamy jeszcze żadnych ustaleń. O jakichś wielkich laboratoriach w podziemiach po kopalni, o jakimś największym na świecie akceleratorze. Oraz o jakichś wirówkach do uranu.

- A co to jest?

- Chuj znajet. Ale wkrótce mają tu przyjechać nasi profesorowie. Fizycy - atomiści. Specjalnym transportem. Też dostali tę wiadomość i są podobno w najwyższym stopniu podekscytowani. Oby coś z tego wyszło, bo jesteśmy jeszcze w ciemnej dupie. Ale najgorsze, że sami na to nie wpadliśmy, a ja za godzinę mam się z tego wszystkiego spowiadać przed generałem.

 

            - No, towarzyszu majorze. Opowiadajcie, do czego już doszliście w tym całym Waldenburgu. Co z naszymi sprawami, do których to zostaliście wyznaczeni? Bo interesuje się nimi sam towarzysz Stalin!

- Tak jest, towarzyszu generale. Przez te kilka dni zabezpieczyliśmy obiekty, zarówno te wcześniej znane, jak i te, które sami odkryliśmy. Na dzień dzisiejszy, takich miejsc jest już dziesięć. Począwszy od zamku, poprzez Waldenburg, a skończywszy na odkryciach w pobliskich górach. Rozpoznaliśmy też obecność wielu innych. Codziennie dochodzą nowe. Do pilnowania najważniejszych ściągnęliśmy oddziały NKWD, bo zwykli, liniowi żołnierze za dużo gadają. A to jest wyjątkowo ważna rzecz. W tej sprawie sam towarzysz Stalin wydał polecenie, aby nie baczyć na formalne kompetencje. Tak więc tu SMIERSZ decyduje o wszystkim, a NKWD musi się podporządkować.

- To wiem. Sam to przekazywałem. Co jeszcze?

- Ściągnęliśmy najlepszych saperów. Rozminowujemy powoli sztolnie. Próby penetracji ujawniły liczne miny pułapki. Są też te ze szklanym korpusem, których żaden nasz wykrywacz min nie wykryje. Zakładane podstępnie, jedna nad drugą. Dwa dni temu, chyba po wybuchu czegoś takiego, w jednej ze sztolni „Ramenberga” zawalił się strop i straciliśmy dziesięciu ludzi.

- Co?!!! Kto im tam pozwolił włazić? Kto wydał taki rozkaz?

- Z poczynionych już ustaleń wynika, że nikt. Grupa została wysłana na rozpoznanie, z zakazem wchodzenia do sztolni. Świadkami jest pozostała część plutonu. Wleźli tam wbrew rozkazom, samowolnie i sami zapłacili za swoją głupotę.

- I na pewno nikt nie przeżył?

- Wygląda na to, że ktoś tam jednak przeżył. Słyszeliśmy stukanie w rurę kanalizacyjną, która ciągnie się wzdłuż zawalonego odcinka. Próbowaliśmy się tam dostać, ściągając na to miejsce całą kompanię inżynieryjną, wspartą oddziałem saperów. Ale, jak szacujemy, będzie to co najmniej sto czterdzieści, albo może i nawet sto pięćdziesiąt metrów. Górotwór usiadł na spągu. Nie jesteśmy w stanie się tam dokopać. Tak więc ten lub ci, co jeszcze tam żyją, umrą powoli w czarnym, skalnym grobie. Z zimna, braku tlenu, wody czy żywności. A może wszystkiego na raz.

- Straszna, powolna śmierć… I naprawdę nic już się dla nich nie da zrobić?

- Z tego co wiem, to nie. Całej góry przecież nie przekopiemy.

- Trudno. Oddali życie za ojczyznę. Z datą dzisiejszą zdjąć z ewidencji i pośmiertnie odznaczyć jakimś tam medalem, ale ponieważ byli niesubordynowani, niezbyt wysokim. Co dalej?

- Wywożone są wszelkie dokumenty z zamku. Przeszukujemy też kilka mniejszych w okolicy. Bierze się wszystko, każdy hitlerowski tekst. Nasi specjaliści będą je odczytywać i segregować na ważne i nieważne. To robota na całe miesiące. Niby tylko papierkowa, ale bardzo potrzebna. Dla chwały ojczyzny i towarzysza Stalina. - Towarzysza Stalina i ojczyzny - Rogozin w myślach poprawił kolejność, ale tego co powiedział, nie można było już cofnąć.

- A co z naszym głównym celem? - generał jakby nie zauważył lapsusu Rogozina. - Co z Heinrichem Reschke? Bo ze wstępnych przesłuchań von Ardenne wynika, że gdybyśmy mieli i jego, to mielibyśmy w dłoni cały program atomowy III Rzeszy.

- To Ardenne tak chętnie mówi? - Rogozin usiłował opóźnić przyznanie się do swojej największej porażki.

- Mówi? To mało powiedziane! Zadeklarował, że jego interesuje tylko nauka. Jeżeli zapewnimy mu odpowiednie warunki, to jak najbardziej zechce z nami współpracować. I postara się doprowadzić do tego swojego akceleratora.

- Jak to, „się postara”? To nie wie gdzie on jest?

- Niestety. Zaprojektował akcelerator na zlecenie Akademii Technicznej SS w Zellendorfie. Zamontował go gdzieś tutaj.

- Gdzieś?

- Na to wygląda. Ponoć przywieziono go nocą. Samochód długo krążył po Waldenburgu i okolicy. Nawet pozdejmowano drogowskazy, a on był tu pierwszy i ostatni raz w życiu. Potem, za jakimś fabrycznym murem, przewieziono go do budynku, gdzie była winda. Jakby przerobiona z kopalnianej. Tam pracował w podziemiach. Tak samo go też wywieziono. Będzie się starał odnaleźć to miejsce.

- Uwierzyliśmy mu?

- Nie do końca. Ale w tym, co mówi, jest chyba szczery. Tak twierdzą nasi najlepsi śledczy. Ale wracajmy do tego Reschke. Gdzie może być?

- To trudna sprawa, towarzyszu generale. Były meldunki od agentury, że pracował gdzieś w tych górach. Być może nawet w górze „Wolfsberg”.

- I co?

- Sprawdzamy ją. Ale i tam trzeba było ściągnąć saperów. Próbował tam wejść Jegorow, ale też stracił człowieka na minie - pułapce.

- To faszystowskie sukinsyny…  A inni nic nie wiedzą?

- Wygląda na to, że obiekty opuszczono zaraz po upadku Berlina. Miedzy drugim, a szóstym czy najpóźniej siódmym maja. Uciekli, jak szczury z tonącego statku, ratując swoje własne dupy. Zostawili tylko miny - pułapki. Część sztolni wysadzono, bo w paru miejscach są ślady. Nie wszystko dało się odkopać. Ale sprawdzamy wszelkie informacje.

- A „Kolibri”?

- Na razie nic…

- Szukać! Co dwa dni meldować. Z całości, na jutro wieczór, zbiorczy raport. I czekać na profesorów. Zapewnić ochronę. Nic złego nie może im się stać. Dla niepoznaki mają przyjechać w mundurach oficerskich. Nawet majorów czy pułkowników. Osoby postronne trzymać od nich z daleka. Nikt nie może się zorientować w charakterze naszej, czy też ich misji. Jasne?

 

14.05.1945, późne popołudnie - Waldenburg.


Dopiero dzisiaj Henryk odważył się ponownie iść do miasta. Poruszał się niespiesznie, zapamiętując układ ulic i punkty charakterystyczne. Trzeba przecież zorientować się w sytuacji, która jakby powoli się normowała. Chociaż nie do końca. Bez trudu można było zobaczyć zniszczenia. Nie ślady walk, a dewastacji i samowoli dokonywanych przez sowieckich żołnierzy. Widział, jak starszej kobiecie, na środku ulicy wydzierają z rąk rower. Jak zatrzymują mężczyzn, sprawdzając, czy na przegubach rąk mają zegarki. I to wcale nie po to, aby spytać o godzinę. Wielu z czerwonoarmistów miało już po kilka na ręku. Ze składu mebli zabierano krzesła. Pełne dwie ciężarówki. Po co komu tyle krzeseł?

            Przechodząc koło jednego z niewielkich domów na przedmieściach, zobaczył też coś, co go naprawdę zdumiało. Trzech pijanych sołdatów, stojąc na balkonie pierwszego pietra, pruło bagnetami poduszki i pierzyny, puszczając z wiatrem wzdłuż ulicy naręcza gęsich piór. Zaraz też usłyszał przeraźliwe kobiece krzyki, zakończone hukiem wystrzału. Po chwili mógł zobaczyć, jak wyszło stamtąd dwóch innych żołnierzy, taszcząc maszynę do szycia. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, aby wiedzieć, co tam zaszło. Durna, wschodnia dzicz! Utwierdził się w tym przekonaniu, niewiele dalej widząc stado kur potopionych w gnojówce. W sytuacji, gdy wszędzie brakowało żywności! I dla ludności cywilnej i dla tych niby „zwycięzców” z komunistycznego raju, wcale nie wyglądających na takich, którym by się przelewało przy wspólnym, kompanijnym kotle. - Komunistycznego raju - przypomniał sobie nagle zasłyszany kiedyś dowcip, rodem z któregoś z berlińskich, nocnych lokali. - Jak to było? Podobno pierwszymi na świecie komunistami byli Adam i Ewa. Nie mieli nawet ubrań, żywili się kradzionymi jabłkami, nie mogli opuścić miejsca w którym przebywali i jeszcze cały czas im się wydawało, że żyją w prawdziwym raju!

            Następnej grupie pijanych sołdatów już zawczasu i przezornie zszedł z drogi. Lepiej się nie narażać. Tego, że co parę ulic patrole legitymują kogo popadnie, zbytnio się nie bał. Przecież ma papiery przymusowego robotnika. Spotkał też paru innych mężczyzn. Wychudzonych, w cywilnych i z reguły za szerokich na nich ubraniach, z licznymi jeszcze elementami obozowych pasiaków. Tym też lepiej było schodzić z drogi. Atakowali bowiem jak stado wilków. Z niedowierzaniem, ale i z obrzydzeniem, w samym środku miasta obok gmachu reprezentacyjnego kina „Capitol” Henryk obserwował, jak biją starszego Niemca, zdzierają mu z nóg i zabierają buty, czemu wtórował głośny śmiech przechodzącego obok sowieckiego patrolu. Co można było zrobić, gdy Niemiec odchodził na bosaka, w dodatku kopnięty jeszcze w dupę na rozpęd? I czy w ogóle w tej sytuacji można było cokolwiek zrobić?

            Na koniec jeszcze jedno uderzyło Henryka. Brak kobiet! Przez dwie godziny chodzenia napotkał tylko trzy lub cztery i to wyłącznie w mocno zaawansowanym wieku. Do tego kilka bawiących się w głębi podwórek małych, zaledwie kilkuletnich dziewczynek. Gdzie podziała się cała reszta? Mógł się tylko domyślać…

 

Komentarze