Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 105

 

15.05.1945, popołudnie - Waldenburg.


Przeprowadził się tu z zamku Fürstenstein, aby być bliżej bieżących spraw, sprawniej kontrolować zmieniającą się sytuację oraz bezpośrednio trzymać rękę na przysłowiowym pulsie.  I jak na złość, od razu pojawił się problem.

Jeszcze wczoraj przekazał zadania dla patroli. Mieli się rozliczać w komendzie miasta, w pomieszczeniach udostępnionych przez majora Pachomowa. Nie dość, że nic nowego nie ustalono, to jeszcze jeden patrol zaginął. Wysłany wieczorem, o 19.00, na dwunastogodzinną służbę, powinien pojawić się o 07.00 rano. Około północy powinni zejść jeszcze na godzinny odpoczynek i posiłek. Nie pojawili się. Wcześniej wszyscy myśleli, że popili i śpią, ale teraz, kiedy już dawno minęło południe… Musiał się stać coś niedobrego i Rogozin był pełen coraz czarniejszych myśli.

- Jakie mieli zadania, Wołkow?

- Takie, jakie przekazaliście, towarzyszu majorze. Mieli patrolować dzielnicę południową, rozpytywać o sztolnie w górach i tego, jak mu tam, „Kolibri”.

- Mieli jakiś pojazd?

- Nie. Podwieźliśmy ich tylko w rejon patrolowania. Mieli chodzić pieszo.

- To biorę paru ludzi i sam udam się na rekonesans. Mamy w tej chwili jakiś samochód do dyspozycji?

- Tu, pod ręką i w tej chwili, tylko motocykl z bocznym wózkiem. Mieści trzech. Ale na miejscu jest jeszcze konny pluton zwiadu. Tak na wszelki wypadek, może dać ze trzech czy czterech ? Bo gdyby to była sprawka „Werwolfu”…

- W porządku. Za pół godziny ruszamy.

 

15.05.1945, popołudnie - Waldenburg, dom kowala Amplera. 


- No, fryce! Wyłazić!

- Dzień dobry! - zgodnie z wcześniej ustalonym planem Henryk wyszedł przed kuźnię i odezwał się po polsku. - Niemców tu teraz nie ma. Swojego wysłałem do lasu po gałęzie.

- A ty kim jesteś? Polak? Dokumenty!

- Polak. A dokumenty mam w sieni. Już daję - cofnął się w głąb domostwa, wyjął papiery z kieszeni wiszącej na ścianie kurtki i chwilę później wyciągnął je przed siebie.

- Mówi tu ktoś po polsku? - Rogozin obrócił się do swoich.

- Ja trochę - zgłosił się jeden ze zwiadowców. - Jesienią ubiegłego roku, przez kilka miesięcy staliśmy obok polskiej jednostki. Pod Warszawą. Tam się poduczyłem od Polaków. Razem wypiliśmy niejeden kanister wódki. Chociaż zajeżdżało benzyną…

- To będziesz tłumaczył na nasze. Kim jesteś? - teraz Rogozin zwrócił się do Henryka.

- Robotnik przymusowy z Poznania. Grzegorz Bereś.

- To Polak, towarzyszu majorze - wtrącił do tłumaczenia zwiadowca. - Żaden Niemiec nie wymówi takiego imienia i nazwiska.

- Sam wiem. Od dawna tu pracujesz?

- Od stycznia. Przymusowo. A teraz to Niemiec robi na przymus. Ale wkrótce wygonię go za Odrę i ja tu będę panem. Przywiozę żonę z Poznania i tu będziemy gospodarzyli.

- I to mi się podoba. Tak po naszemu. Rewolucyjnie! - Rogozin przeglądał dokumenty Henryka, podnosząc je nawet pod słońce, ale nic w nich nie wzbudzało żadnych podejrzeń. - To powtórz, jak się nazywasz?

- Bereś. Grzegorz Bereś.

- No, rzeczywiście chyba żaden Niemiec tego nie wypowie. Ale co ty taki wypasiony, kawał byka, co? Wyglądasz, jak jakiś esesman…

- U kowala dobrze karmili. On wiedział, że do walenia młotem trzeba mieć siłę. Więc trzeba i dobrze zjeść. A w ogóle to dobry człowiek.

- Jeszcze zobaczymy. Ale ja, jakoś ci tak do końca nie wierzę. Zdejmuj koszulę!

- Słucham?

- Co? Głuchy jesteś? Koszulę zdejmuj. I łapy do góry!

            To było coś, czego Henryk absolutnie nie przewidział. Ale mimo nagle wymierzonych w siebie luf, uświadomił sobie, jak bardzo działało to na jego korzyść. Szukali tatuażu SS, z grupą krwi. A on był czysty!

- Zachar! Sprawdź go!

Siedzący na tylnym siodełku żołnierz, zeskoczył na ziemię. Podszedł do Henryka i dokładnie obejrzał mu ramiona. Szczególnie pod lewą pachą.

- W porządku, towarzyszu majorze. Nie ma żadnego tatuażu. Ani nawet żadnej blizny po usuwaniu tego gówna. Więc chyba nie esesman.

- To jeszcze ręce. Pokazuj!

            Półtora tygodnia pracy w kuźni zrobiło swoje. Ale przecież i ponad dwa tygodnie fizycznej pracy przy montażu głowic w „Centrum” też miało znaczenie. Ręce stwardniały. Wżarł się w nie smar, sadza i brud. A i za dawno nie obcinanymi paznokciami wyhodował już czarne obwódki.

- Robotnik, towarzyszu majorze.

- Przecież mówiłem. A ten koń - Henryk pewnym już gestem wskazał na najbliższe zwierzę - zaraz zgubi podkowę. Proszę zejść. Raz, dwa i podkuję go jak należy.

            Nie był to rozkaz, ale ogłupiały żołnierz bez słowa zeskoczył na ziemię. Nie padło też żadne słowo ze strony obserwującego tę scenę Rogozina. Henryk przywiązał więc konia, wyciągnął narzędzia. Sprawnie zdjął starą, odpadającą już podkowę, zestrugał kopyto. Palenisko też było gorące, więc tylko ruszył miechami i po chwili jedną z gotowych już podków przekuł na właściwy rozmiar. Pozornie nie zwracając uwagi na patrzących żołnierzy, schłodził podkowę, dobrał odpowiednie hufnale i nie minęło piętnastu minut, gdy koń stał już podkuty.

- Gotowe. Teraz koń może iść prosto na defiladę zwycięstwa. Nawet w samym Berlinie.

            Uśmiechnęli się. Wrogość i nieufność minęła. Poklepali go po plecach. Dobry Polak! Ale jeszcze pytanie na koniec. Trzech żołnierzy… Widział coś? Słyszał, lub wie?

- Nie. Nie było nikogo.

- A o sztolniach w górach coś wie? Albo o śmigłowcu? Maszynie, która może pionowo fruwać - dodali widząc jego zdziwioną minę.

- Nic nie słyszałem. A o górach mówili, że to wszystko tajne. Nic więcej nie wiem. Nigdzie mnie stąd nie wypuszczali.

- Szkoda. No, trzymaj - Rogozin wyciągnął dokumenty Grzegorza Beresia w stronę Henryka. - Odjazd!

 

15/16.05.1945, noc - Waldenburg.


Nie było czasu do stracenia. Im szybciej, tym lepiej. Bo przecież prostownik był im niezbędny. Najpierw poszedł więc Ampler. Z miską wypełnioną mięsem ze słoja, zaprawionym tabletką nasenną. Pies na niego nie zaszczeka. Przecież go zna.

            Pół godziny później był już z powrotem.

- Śpi ?

- Jak suseł. Zżarł i po kilku minutach padł pod budą. Obudzi się pewno dopiero na południe.

- To idziemy.

 

            Teraz sprawa była już łatwa. Zabrany przez Henryka łom sprawnie poradził sobie ze starą kłódką. Przystanęli chwilę, nasłuchując. Cisza. Więc teraz prostownik pod pachę i z powrotem. Samoróbka, więc ciężki, ważył pewno z piętnaście kilogramów, ale co to było dla Henryka. Wyniósł go ostrożnie, przymknął drzwi garażu, powiesił nawet ukręconą kłódkę. Popatrzył po podwórku. Pies dalej spał pod budą i nic nie wskazywało, aby mógł się obudzić. Wycofali się chyłkiem i wkrótce znów byli u siebie. To teraz jeszcze jedno. Wyciągnęli ręczny wózek i wraz z Rudim pociągnęli go w kierunku śmigłowca. Wyjęli akumulator. Duży i ciężki, jak od jakiejś ciężarówki. Przyciągnęli go do domu, umieścili w komórce koło kuźni, podłączyli pod prostownik i włączyli prąd.

            Nic! Amperomierz ani drgnął! Więc z rychłego odlotu nici. Niech to szlag! Trzeba będzie to cholerstwo rozebrać i naprawić.

 

     16.05.1945, świt - Waldenburg, Komenda Miasta.

 

    Tej nocy Rogozin spał źle. Męczył go jakiś niepokój. Wstał więc wcześnie i nawet zdobyczna, dobra kawa, zupełnie mu dzisiaj nie smakowała. Coś mu chodziło po głowie, ale nie mógł tego określić. Żołnierze patrolu zapadli się jakby pod ziemię. Pewno „Werwolf”. A za pasem wezwanie do generała. Znów, cholera, trzeba się będzie tłumaczyć za nie swoje grzechy.

            Jutro przywiozą też von Ardenne. Dostanie samochód osobowy i uzbrojoną eskortę NKWD na ciężarówkach. A Niemiaszek ma się postarać wskazać, gdzie instalował akcelerator. Może chociaż to zakończy się jakimś sukcesem.

 

16.05.1945, poranek - góra Ramenberg.


            Przyczyną była wódka. I nie była to od wieków znana sytuacja, kiedy to prowadziła do różnego rodzaju nieszczęść czy katastrof. Tym razem było zupełnie inaczej,  choć w pierwszej chwili szeregowiec Iwaszutin miał poczucie, jakby cały świat zwalił mu się nagle na głowę. Pod pretekstem załatwienia grubszej potrzeby fizjologicznej odszedł właśnie na bok i wyciągnął z plecaka manierkę, w której mile bulgotała przezroczysta ciecz, o zawartości co najmniej 40% tak upragnionego i powszechnie uważanego za niezmiernie cenny, alkoholu. A co? Miał się nim dzielić z innymi? Wyszabrował go sam i siłą rzeczy była to tylko i wyłącznie jego własność. Lepiej więc, aby nikt nie widział, jak pociągnie kilka sporych łyków, delektując się mocnym trunkiem oraz zagryzając to kawałkiem chleba i wędzonej słoniny. - Słoniny? - pomyślał przez chwilę i aż uśmiechnął się sam do siebie. - Jakiej tam znów słoniny? To przecież nasze, swojskie, rosyjskie „sało”. A słonina? Usłyszał to dziwne określenie w dzieciństwie, wiele lat temu, w zapadłej wiosce za Bajkałem, gdzie sąsiadami byli Polacy zesłani tam kiedyś jeszcze za cara. Kolegował się z ich synami, nawet zaczął trochę mówić po polsku i na początku święcie był przekonany, że słonina pochodzi ze słonia, tak jak na przykład wołowina pochodzi z wołu, a wieprzowina z wieprza! Dziwiło go tylko, że w rodzinnej wsi słonia nigdy nie widział, a słonina jednak była! Jakim sposobem? Trudno powiedzieć i dopiero po jakimś czasie znalazł rozwiązanie tej fascynującej zagadki. Tak samo jak z mitycznym papieżem, o którym również słyszał od Polaków wyznających przecież wiarę katolicką i w głowie mu się nie mieściło, że jest to głowa kościoła, a nie jakiś gość, który zajmuje się wyrabianiem papieru. Jak było, tak było, ale teraz nagle sytuacja wymknęła mu się z rak. Może nie całkiem sytuacja, ale rzecz jak najbardziej przyziemna. Tłuste od słoniny palce nie zdołały utrzymać chowanej właśnie do plecaka manierki i ta, obijając się o liczne skałki i kamienie, zaczęła staczać się w dół. O do cholery! Stracić takie dobro? Zerwał się więc na równe nogi i pognał w dół. Połyskujący w promieniach słońca obły, aluminiowy kształt zatrzymał się wreszcie z piętnaście metrów  niżej i zastygł u podnóża przy sporym jałowcu, głucho uderzając o coś twardego. Odgłos był inny niż wcześniejsze i Iwaszutin odchylił krzak, zaglądając za kłujące gałęzie. - Co to jest? - zapytał sam siebie i dotknął ręką niewielkiej, płaskiej powierzchni, pomalowanej na ciemnozielony kolor. - Stal? Odrzucił więc parę kamieni u dołu dziwnego miejsca i wreszcie zrozumiał. - Drzwi! Ciężkie, pancerne drzwi, kilkucentymetrowej grubości, jakie już widywał przy wejściach do niemieckich bunkrów. Osadzone na grubych zawiasach, w metalowej ościeżnicy, z zasuwanym od wewnątrz otworem strzelniczym i wystającą na zewnątrz dźwignią, umożliwiającą ich otwarcie.

            - O kurwa! Delegowany do tego obiektu wraz z dwoma plutonami, celem zabezpieczenia pracy rozminowujących sztolnie saperów, nie przypuszczał, że i jemu trafi się tutaj jakaś niespodzianka. A skoro tak, to może warto zgłębić tę tajemnicę, o której jeszcze nikt nie wie? Może za tymi drzwiami jest coś, co warto będzie dyskretnie schować do plecaka, albo też zgłosić i otrzymać jakiś medal? Rozejrzał się jeszcze wokoło i uspokojony tym, że chyba nikt go nie widzi, nacisnął dźwignię. Nic! Może za lekko? Rozstawił szerzej nogi, sprężył się, naparł całym ciałem, ale dźwignia nawet nie drgnęła. - Co jest, do jasnej, ciasnej? Spróbował jeszcze raz, ale z tym samym skutkiem. Trudno. Trzeba wiec będzie zgłosić odkrycie i liczyć na to, że może i dla niego coś skapnie na pierś. Jako odkrywcy tak niecodziennego zjawiska będzie mu się przecież należało!

 

16.05.1945, rano - Waldenburg, Komenda Miasta.


            - Towarzyszu majorze, towarzyszu majorze! - dyżurny nawet nie pukając, wpadł jak burza do pokoju Rogozina.

- No, co jest do cholery? To nie wiecie, jak się zachować wchodząc do przełożonego?

- Przepraszam, towarzyszu majorze, ale sprawa jest pilna i niecodzienna.

- No to wykrztuś to wreszcie!

- Na Ramenbergu znaleźli drzwi!

- Co? Trzeźwi jesteście sierżancie?

- Prawdę mówię. Oto meldunek - dyżurny wyciągnął przed siebie kartkę papieru.

            Wiadomość istotnie była niezwykła i potencjalnie okazać się mogła niezwykle ważna. Ekipa pracująca przy odkrytych wcześniej tunelach, znalazła pancerne drzwi! Zamaskowane niezbyt starannie, tkwiące w skale i broniące dostępu do wnętrza góry. 

- Kto tam jest?

- Tak jak i poprzednio. Lejtienant Jegorow.

- To na co czekasz? Dawać mi tu samochód i ciężarówkę z obstawą. Natychmiast! Za pięć minut ruszamy!

 

Komentarze