27.05.1945, południe - Colonnowska.
Wczorajsze rozumowanie było prawidłowe i Rogozinowi szybko spadł kamień z serca. Było z kim rozmawiać! Co najmniej dziewięć czy dziesięć domostw z powrotem było zamieszkałych i Rogozin bez wahania pchnął furtkę na pierwsze z brzegu podwórko, gdzie w ciepłym, wiosennym słońcu, suszyły się jakieś koszule.
- Hej, wyłazić kto tu mieszka! Prędko!
Nie musiał długo czekać. Mrużąc oczy, z ciemnej sieni wyszła kobieta, a za nią około pięćdziesięcioletni mężczyzna.
- Dokumenty! Szybko! - Rogozin nie bawił się w żadne subtelności. Muszą wiedzieć, kto tu jest panem. Wtedy łatwiej będzie o jakieś informacje.
Podreptali do wnętrza i po chwili pojawili się ponownie, z papierami w rękach.
- Wilhelm Janke… Marianne Janke… Małżeństwo?
- Tak, panie oficerze.
- Od kiedy tu mieszkacie?
- Wróciliśmy tydzień temu. A teraz…
- Nie o to pytam! Od kiedy tu mieszkacie? W Colonnowskiej!
- Ja od urodzenia. A moja żona od dnia naszego ślubu. W 1919 - tym.
- Więc musiałeś znać rodzinę Reschke? Gdzie oni teraz są?
- Ja nic nie wiem, panie oficerze. Zresztą, oni już dawno tu nie mieszkają. Pomarli, a jedyny, który może jeszcze żyć, opuścił miejscowość jeszcze przed wojną.
- Dokładniej i od początku. Musiałeś go dobrze znać. Przecież to mała miejscowość. Może nawet chodziłeś z nim razem do szkoły.
- Tak panie oficerze. Znałem. Ale oni byli ode mnie młodsi o jakieś siedem czy może nawet dziewięć lat. Przynajmniej ten starszy. Dla mnie to zawsze była „gówniarzeria”, więc nie zwracałem na nich zbytniej uwagi.
- Zaraz… Jacy oni? Jaki starszy?
- No, bo było ich dwóch. Dwóch braci. Starszy Heinrich i młodszy Peter. Wychowywał ich dziadek, Gustaw Reschke. Byli sierotami, bo matka zmarła przy porodzie młodszego, a ich ojciec poległ w czasie poprzedniej wojny. Ale jak w 1921 przyszły polskie bunty, albo powstania, jak to oni mówili, to ten młodszy zginął. Podobno zabili go polscy bandyci.
- I co?
- Starszy został tylko z dziadkiem. A jakoś tak rok czy dwa później, jak skończył szkołę średnią, wyjechał na studia. Stary Reschke mówił, że do Monachium.
- Wracał tu jeszcze?
- Oczywiście. Często odwiedzał dziadka. Nawet, jak się przeniósł do Berlina. Został tam podobno jakimś ważnym naukowcem.
- Co było z nim dalej?
- Nie wiemy. Jakoś tak, chyba wiosną 1939 jego dziadek zmarł. Wtedy Heinrich przyjechał tu ostatni raz. Pochował dziadka, wszystko sprzedał i wyjechał na zawsze.
- Nie na zawsze - Marianne sprostowała męża. - Ludzie mówili, że pojawił się tu jeszcze raz. Jesienią ubiegłego roku, na cmentarzu, tuż przed Wszystkimi Świętymi.
- Przed czym?
- Przed Wszystkimi Świętymi. To takie nasze, chrześcijańskie święto poświęcone zmarłym. Obchodzimy je zawsze 1 listopada. Chodzimy wtedy na cmentarz, modlimy się za nich, palimy świeczki na grobach naszych przodków.
- Dobrze. To wiem. A coś więcej? Przyjechał tu konkretnie do kogoś, rozmawiał z kimś z miejscowych?
- My nic o tym nie wiemy. Z daleka widziało go wtedy paru ludzi, którzy przed tym dniem porządkowali groby swoich bliskich. Przyjechał pod cmentarz czarnym samochodem osobowym. Przywiózł go jakiś esesman, a on sam też był w takim mundurze.
- W jakim stopniu?
- Nie wiadomo. Podobno był tylko kilkanaście, góra dwadzieścia minut. Położył wieniec na grobie, zapalił znicz. A później odjechał.
- Kto to widział? Konkretnie!
- Babka od Fiebigów. To ona o tym wszystkim opowiadała.
- Gdzie ją znajdę?
- Nie żyje. Zmarła na mrozie jeszcze w styczniu, podczas ewakuacji. A reszta jej rodziny dotychczas nie powróciła.
- Zostały po rodzinie Reschke jakieś pamiątki? Dokumenty, zdjęcia?
- Chyba nie - Wilhelm ponownie doszedł do głosu. - Rodzinne pamiątki i zdjęcia Heinrich zabrał przecież ze sobą. Wtedy, gdy wszystko tu sprzedawał. Zaś wszelkie oficjalne i urzędowe dokumenty miejscowości ewakuowano razem z nami. Nie wiemy, gdzie są teraz. A z domu, gdzie kiedyś mieszkali, został tylko dach i gołe ściany.
- Jak to gołe? Nikt tam nie mieszka? Nikt się z powrotem nie wprowadził?
- Nikt. A jak wróciliśmy po ewakuacji, to okazało się, że po domu i kuźni została tylko ruina. Ludzie mówią, że przez jakiś czas stacjonowało tam wasze wojsko, które nadzorowało ruch pociągów. Dom obszerny, pokoje gościnne, blisko stacji, więc było im wygodnie.
- Cicho! Pan oficer o to nie pyta - Marianne była bardziej powściągliwa, ale Rogozina zainteresowało nagle zupełnie coś innego, niż dewastacje dokonywane przez jego rodaków.
- Jakiej kuźni? O co chodzi?
- No, tej, która należała do rodziny Reschke, zanim Heinrich wszystko sprzedał. Chociaż od małego lubił tam wszystko robić z dziadkiem.
- Kuć też?
- Kuć ? Panie oficerze, on podkuwał konie jak miał piętnaście lat! A jaki był przy tym zręczny… Wysoki, mocno zbudowany, w sam raz nadawał by się na kowala.
Rogozin zadał jeszcze kilkanaście pytań, ale raczej tylko dla formalności. Już wiedział. Heinrich Reschke, doktor fizyki, mógł jednak podkuć konia. A on sam, właśnie w konia dał się zrobić!
28.05.1945, wieczór - Hirsberg.
Spodziewał się go już od kilku dni, więc nie zaskoczyła go ta wizyta.
- Ma pan przyjść do reichsführera. Teraz - Biegler nie bawił się w żadne uprzejmości.
- W porządku. Założę tylko marynarkę - Henryk również był konkretny. Przymknął drzwi i po chwili obaj przeszli do sąsiedniego domu.
- Witam pana. Jak tam? W porządku?
- Tak. Bez zmian.
- A u nas do przodu. Klaus - Hanke wskazał na Bieglera - nawiązał kontakty z miejscowym Werwolfem. Ich dowódca zapewnia, że tworzenie kanału przerzutowego może potrwać już tylko tydzień czy półtora. Ma kontakty z dowódcami sąsiednich grup. Zorganizują oni przewodników, którzy doprowadzą nas do samej Nissy i przygotują łódkę. A na czas, kiedy będziemy płynąć, zorganizuje akcję zbrojną osiem czy dziesięć kilometrów dalej. To ich odciągnie od naszej przeprawy. Skierują tam swoje siły, a my powinniśmy spokojnie się przemknąć.
- A dalej?
- Na razie nie wiadomo. Jeszcze nie mamy kontaktów na zachód od rzeki. Więc chyba będziemy musieli kombinować na własną rękę. Do styku linii Rosjan i aliantów. A tam… Są różne koncepcje. W zależności od sytuacji. Wciąż przecież przemieszczają się całe masy ludzi. Mnóstwo Niemców idzie do stref alianckich. Mówi się, że z Dolnego Śląska będą wysiedlali na siłę. W takim tłumie można się zgubić bez problemu.
- A ryzyko?
- Jakieś ryzyko jest zawsze. Był nawet pomysł, aby przekupić jakiegoś Amerykanina, który by nas przewiózł samochodem Czerwonego Krzyża. Wciąż jeszcze ewakuują swoich jeńców z kilku miejsc we wschodnich Niemczech. Ale jakby zdradził?
- Więc to odpada?
- Owszem. Jest jednak jeszcze jeden sposób. W oddziale Werwolfu w powiecie przy rzece jest pięciu byłych żołnierzy dywizji „Brandenburg”.
- No i co z tego? Co nam po żołnierzach?
- Spokojnie, panie Alfredzie. To była dywizja dywersantów i sabotażystów. W ostatnich dniach wojny ta piątka wykonywała jakieś tajne zadanie w Kleinschönau i na razie tam pozostali. To znakomicie wyszkoleni ludzie, władający kilkoma językami. Kilku z nich było w Rosji i znają ten język bardzo dobrze. Planują zdobyć rosyjskie mundury, pojazd i na bezczelnego przejechać do linii demarkacyjnej. Ustalić możliwości jej przekroczenia i przejść na drugą stronę. A dalej już podobno przeszkód nie ma. To co? Idzie pan z nami?
Obiecał, że jeszcze się zastanowi. Ale zaniepokoiło go zimne spojrzenie i jakieś dziwne zmieszanie Klausa. Więc kiedy wyszedł z posesji, okrążył swoją willę i już po minucie, cicho i ostrożnie znów był przy domku Hankego. Pod otwartym oknem.
- Ale to nie ma sensu, reichsführer - usłyszał głos Bieglera. - To tylko powiększa ryzyko. Nawet nie wiemy, kim on naprawdę jest. Na pewno chce go pan z nami zabrać?
- Spokojnie. To może być nasze ubezpieczenie w jakiejś krytycznej sytuacji. Gdyby zaczęto się nami nadmiernie interesować, zawsze możemy podrzucić trop na tego naukowca. Zarówno tu, jak i tam.
- Ale co on właściwie robił? Przy czym pracował?
- Nie wiem. Zetknąłem się z nim jesienią ubiegłego roku w Breslau. Był wtedy u mnie z gruppenführerem Sporrenbergiem. Ale pracował nad czymś cholernie ważnym, pod kierownictwem Hansa Kammlera.
- To ten gruppenführer, co nadzorował tajne projekty?
- Ten sam. A kiedy spytałem go nad czym pracuje, nie raczył mi odpowiedzieć. Zasłonił się führerem i tajemnicą Rzeszy. Że niby nikomu nie może jej zdradzić. Nawet mnie.
- A nazwisko? Może ono by nas naprowadziło na jakiś ślad?
- No właśnie. Nie pamiętam. A właściwie to nawet nie wiem. Sporrenberg przedstawił go w momencie, gdy wokół mnie było kilku innych ludzi. Tak naprawdę w pierwszej chwili tylko udawałem, że go słucham. A później nie spytałem powtórnie. Załatwiałem w końcu sprawę z gruppenführerem, a nie z jakimś sturmbannführerem, który się tam przypadkiem przyplątał.
- Czyli nic nie wiemy?
- Nie tak nic. Wiemy, że robił jakieś tajne badania i że jest cholernie ważny. Więc w sytuacji zagrożenia będzie go można wystawić.
- A jak on wtedy zacznie sypać o panu? Przecież pana poznał.
- Owszem. Ale on rozumie, że mówienie o mnie jest piekielnie niebezpieczne. A jeżeli nie będzie wiedział, że go wystawiłem, to nawet gdyby ocalał, nie będzie miał powodu, aby się mścić. Pomyśli, że wpadł przypadkiem i będzie mówił tylko o sobie.
- A na jakich papierach on teraz chodzi?
- Nie wiadomo. Jest bardzo tajemniczy i ostrożny. Tak, jakby był specjalnie szkolony.
- To może go od razu…
- Nie. Nie będziemy ryzykować. Może się jeszcze przydać. Jeżeli kanał przerzutowy zadziała bez zarzutu, to nie powinien być balastem. A jeżeli nie…
- Rozumiem…
- No to tego się trzymajmy. Przynajmniej na razie…
Więcej Henrykowi nie trzeba było. Miał być tylko ubezpieczeniem. A w razie potrzeby i kozłem ofiarnym, skazanym na pożarcie. Więc może to odwrócić? Może to oni powinni stać się jego ubezpieczeniem? Może to na nich skierować w razie czego światła reflektorów? Albo iść indywidualnie. Nie, raczej nie. W grupie jakby bezpieczniej. Więc poczeka jeszcze z tydzień. Zobaczy, co wymyślą i jak się to wszystko ułoży. A gdyby jeszcze pomogli „brandenburczycy”? Połowę drogi miałby z głowy. Z aliantami da sobie radę. A później do Trudy. Jeszcze tylko po drodze musi wpaść do matki Bomkego… Powiadomić ją o śmierci syna. To przykry obowiązek, ale przecież obiecał… Więc trzeba to zrobić. A na razie spać. Może jutro, ze świeżą głową, będzie miał lepsze pomysły.
29.05.1945, wieczór - melina Werwolfu pod Hirschbergiem.
Wolfgang Aust już po raz drugi zobaczył tego cywila. Znowu był w starym tartaku, gdzie mieli punkt kontaktowy. I ponownie dowódca kazał wszystkim wyjść na zewnątrz. Niby na papierosa. Zostawić to tak, jak jest? Nie… Przecież od tego może zależeć życie jego siostry. Bo jeżeli ten rusek z NKWD stwierdzi, że tylko markuje współpracę?
- No, co się tak wleczesz z tyłu?
- Coś mnie przypiliło. Zaraz do was dołączę. Muszę tylko zdjąć spodnie na boku i sobie ulżyć.
- Co, strach ci dupę ściska? - śmiech kumpli przetoczył się wokoło.
Nie zważał na ich kiepskie żarty. Wszedł w krzaki, cicho przebiegł kilkanaście kroków i przypadł do ściany tartaku, przykładając ucho do szpary w deskach. Od razu też usłyszał ściszony głos dowódcy.
- Jak już przed chwilą powiedziałem. Pójdziecie lasem przy zrębie, a później leśnym duktem, zwanym „zachodnim”. Moi ludzie to miejscowi. Zorientuję się, który najlepiej zna te tereny i go wyznaczę.
- Ale czy na pewno będzie bezpiecznie? Bo będziecie przeprowadzać wyjątkowo ważną osobę. Nie możemy sobie pozwolić na żadną niedoróbkę.
- Może pan być spokojny. Dopniemy wszystko na ostatni guzik i zostaniecie powiadomieni.
- To kiedy to będzie?
- Sam nie wiem. Jeszcze parę dni na skoordynowanie trasy i uzgodnienie dalszych przewodników. Łódka już jest. Sygnały i hasła zostały wyznaczone. Pozostały uzgodnienia z „brandenburczykami”. Są cholernie ostrożni.
Więcej nie trzeba było i Wolfgang po cichu wycofał się spod ściany. Już miał plan. Zgłosi się na przewodnika. W ten sposób pozna dokładnie trasę, termin i miejsce, gdzie ta „wyjątkowo ważna osoba” będzie przejmowana przez kogoś następnego. A potem niech Rosjanie ich sobie zwijają. Żeby nie wydać się podejrzanym, poza obszarem jego odpowiedzialności. I może za tę cenę Elfrieda wróci wreszcie do domu?
Komentarze
Prześlij komentarz