Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 113

 

07.06.1945, wczesny ranek - las pod Bad Flinsberg.

 

Spał dłużej niż zamierzał. Obudziły go dopiero pierwsze promienie wschodzącego słońca i ten wilgotny, leśny chłód pełzający po zmarzniętych plecach. No, co jest? Minął już miesiąc od wyjścia z Centrum, klimatycznie jest już prawie lato i dalej tak zimno?

Otrząsnął się z paru świerkowych igieł, wyprostował i obrócił plecami do słońca. Trzeba ruszać! Przynajmniej przez godzinę mając słońce z tyłu, podążać będzie na zachód. A potem… Nie od razu się zorientował, ale po pół minucie już wiedział. Usłyszał jakieś głosy! Trochę niemieckiego i jakby rosyjski. Zwarł się więc w sobie, padł na ziemię, podczołgał na skraj zagajnika i ostrożnie wyjrzał. Pięćdziesiąt metrów od niego, szło przez las trzech ludzi. Karl Hanke z teczką pod pachą i dwóch eskortujących go z pepeszami w dłoniach enkawudzistów!

            Prowadzony już nie wyglądał na dumnego reichsführera. Ani nawet na nikogo, mającego choćby za grosz honoru. Skamlał jak zbity pies, zapewniając, że jest tylko skromnym urzędnikiem idącym do rodziny.

            - A teczka? A złoto i pieniądze? - jeden z Rosjan znośnie mówił po niemiecku. - Jeszcze zobaczymy co z ciebie za „ptica”.

- To tego trzeciego. Nie tego, którego żeście zastrzelili. Tego, co na początku tak szybko uciekł.

- A kto to był?

- Słyszałem, że jakiś bardzo ważny naukowiec i esesman.

- Jaki naukowiec?

- Tego nie wiem. Nie wiem nad czym pracował. Ale chwalił się, że to był tajny projekt, który miał ocalić III Rzeszę. Podobno jakaś cudowna broń. „Wunderwaffe”! Nie mówił jednak, co to jest. Zasłaniał się tajemnicą państwową Rzeszy. Zwolnić mógł z niej jedynie Hitler, Himmler lub gruppenführer Kammler.

            - Co robić? - przemknęło przez myśl Henrykowi. - Przecież nie można tak tego zostawić. Hanke z rozmysłem naprowadza na jego ślad. Chociaż nie wie, na jakich papierach jest teraz, ale… Nie może dalej mleć ozorem, aby jego kosztem ratować tylko własną, nędzną dupę. A to oznacza tylko jedno.

            Podniósł pepeszę do ramienia. Przez chwilę jeszcze nasłuchiwał. W pobliżu nikogo. A, że przy okazji tych dwóch? Cóż, wiedzieli już za dużo. Życie jest brutalne, a oni znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie. Zresztą, nie ma ich co żałować. Widział i w Waldenburgu, i później w Hirschbergu, jak podobni im, grożąc bronią wydzierali z rąk ludziom rowery, kradli zegarki czy nawet buty. Słyszał, jak bez pardonu gwałcili kobiety, nie stroniąc od zabijania cywilów w odwecie za najmniejszy nawet objaw sprzeciwu wobec dotąd wszechobecnej przemocy i bezprawia. Więc tu nie może być litości ani żadnego, najmniejszego nawet ryzyka. Tak jak leżał, przepuścił idących, jednym ruchem przeładował broń i już od tyłu, prosto w plecy, z odległości może piętnastu metrów oddał długą serię. W mgiełkach tryskającej im z pleców i piersi krwi, zwalili się bezwładnie na ziemię, nie czując, nie pojmując, ani nawet nie wiedząc, co właściwie się im przytrafiło.

            Henryk nie czekał. Podbiegł do leżących. Przecież nie może zostawić nikogo żywego. Pomyślał, że znów zachowuje się jak najgorszy bandzior, ale instynkt przetrwania kazał mu sprawdzić, czy naprawdę umarli. Bo gdyby nie, to jeszcze trzeba ich dobić. Najlepiej po cichu. Udusić, albo zmiażdżyć czaszkę uderzeniem kolby. Nic takiego nie musiał jednak robić. Byli martwi. Więc to jedno z głowy. Bo miałby wyrzuty sumienia. Inne wartości moralne wyznawał, w innych był wychowany i wiedział, że w tej chwili zachowuje się jak dzikie zwierzę. Albo człowiek pierwotny. Jak łatwo można zrzucić z siebie wszelkie kanony cywilizacji, walcząc o życie… Rozejrzał się wokoło. Obok trupa Hankego leżała teczka. Otworzył ją z ciekawości. W połowie wypełniona była pieniędzmi, w połowie za przegródką jakimiś płóciennymi woreczkami. Rozwiązał jeden z nich. Zamigotały złote zegarki, bransoletki, pierścionki, obrączki, łańcuszki, a nawet krzyżyki… Pomyślał chwilę. Nie będzie tego brał. Zbędne ryzyko. Poza tym, ma wystarczająco swoich zasobów. Ale zostawić to wszystko sowietom? Nie! Przynajmniej chwilowo, trzeba więc wziąć teczkę. Zrobił parę kroków. Spojrzał jeszcze raz na zabitych enkawudzistów. Nie ma co tak biegać z pepeszą po lesie. Dyskrecja jest lepsza, a jeden z nich miał kaburę przy pasie. Odpiął ją i wyciągnął pistolet. Przyjrzał się uważnie. System nieznany. Jakiś TT. Szybko sprawdził magazynek, wyjął z kabury zapasowy. Przeliczył naboje. Razem szesnaście sztuk. Zawsze to coś, a na pierwszy rzut oka broni nie widać. Magazynek powędrował do więc kieszeni, pistolet wsunął z tyłu za pas. W stosownej chwili wyrzuci. Albo w sytuacji zagrożenia życia użyje. Spojrzał jeszcze na trupa Hankego. A może sprawdzić mu kieszenie? Już w drugiej, wewnętrznej kieszeni marynarki natknął się na jakieś dokumenty. Otworzył je i przeczytał. Ludwig Baumann, młynarz, zamieszkały w Hirschbergu. - No, niezłe papiery - pomyślał - ale lepiej, aby ruscy ich nie dorwali. Kto wie, na jaki trop mogłyby ich jeszcze naprowadzić. Wsunął je więc do teczki, a na koniec wyciągniętą z kieszeni chustką przetarł użytą przez siebie pepeszę, usuwając z niej wszelkie odciski palców. W takich sprawach ostrożności nigdy nie za wiele. A teczka? Odszedł kilkaset kroków, znalazł pofałdowane miejsce. Nożem usunął część mchu, wyrył niewielki dołek. Włożył tam teczkę, przysypał ziemią, przyłożył mchem. Ktoś to kiedyś pewno znajdzie. Miejmy nadzieję, że będzie to Polak. Chwilę wcześniej wyjęte z teczki dokumenty Hankego zakopał osobno,  jakieś sto metrów dalej. A teraz w nogi. Nie za szybko. Lekkim truchtem, aby się zbytnio nie zmęczyć. Nie wyeksploatować organizmu. W worku na plecach ma co prawda butelkę wody, bochenek chleba i kilka konserw, ale czy wiadomo na ile to będzie musiało mu wystarczyć?

            Ruszył więc dalej na zachód, przez chwilę jedną myśl mając w głowie. Kto by to pomyślał, że przyjdzie mu zabić ostatniego reichsführera III Rzeszy! A w dodatku nigdy i nikomu przyznać się do tego nie może. Nikt już więc nie pozna tajemnicy śmierci Karla Hankego. Uśmiechnął się jeszcze sam do siebie, skonstatowawszy, że pewno na ten temat powstaną różne wersje, teorie spiskowe, albo nawet żyjące własnym życiem najbardziej fantastyczne legendy. Ale to już będzie nie jego sprawa.

 

07.06.1945, wieczór - Waldenburg /Borowieck/.


            Rozłożoną na stole mapę, Rogozin oglądał chyba już po raz dwudziesty. W dużej skali, obejmowała wielki obszar. Przyjrzał się jej jeszcze raz. Zaznaczona przez niego sieć o średnicy stu kilometrów, na południu rozciągała się od czeskiej Pragi, do Drezna na zachodzie i do Poznania na północy. Dziesiątki miast, setki, a może nawet tysiące wiosek. I wciąż to dziwne przeczucie, a właściwie już pewność, że ten Bereś nie był tym, za kogo się podawał. Tylko co z tego, skoro posterunki nikogo takiego dotychczas nie wychwyciły? Wysłał też zapytania do wszystkich nowo utworzonych więzień, aresztów i obozów filtracyjnych NKWD. Tam też nikogo takiego nie było. W Poznaniu również nic. Nie dotarł. Gdyby się tam pojawił, zatrzymało by się, szczegółowo sprawdziło jego zeznania, skonfrontowało z dokumentami, sąsiadami, świadkami. A tak… Wielkie gówno! Chociaż, niezależnie od wytycznych dotyczących Grzegorza Beresia, identyczne zadania wysunął w kierunku sprawdzenia i zatrzymania Heinricha Reschke. I też nic. Porażka.

            Przysunął do siebie butelkę wódki. Nalał i wypił pół szklanki, zagryzając kawałkiem chleba z tuszonką. Aż się wstrząsnął, przypomniawszy sobie ostatnią rozmowę z generałem, który nie omieszkał przypomnieć mu pasma błędów i niepowodzeń. Job twoju mat! Jego pozycja się chwieje. Najpierw, jeszcze w styczniu, zawalił sprawę na cmentarzu w Colonnowskiej, gdzie znajdował się grobowiec rodziny Reschke. Zabili esesmana, który był przy cmentarzu, wcześniej mieszkańca, który mógł coś wiedzieć, nie zapobiegli zabójstwu jego wnuczki i samobójstwu córki. I nie dowiedzieli się, o co w tym wszystkim chodziło. A, że było to coś cholernie ważnego, to pewne. Później, już w kwietniu, wybito mu grupę zwiadowczą. Co prawda spełniła swój cel. Powrócił jeden, który potwierdził obecność Heinricha Reschke w obrębie Wolfsberga. Tyle, że jak dotąd nie odnaleziono tam żadnego tajnego, zamaskowanego wejścia. Spenetrowano już cztery stojące otworem sztolnie i podziemne korytarze, gdzie na minach zginęło kilku żołnierzy, a kilku zasypało żywcem. Na Ramenbergu dodatkowo stracił jeszcze całą dziesiątkę. Ale we wnętrzu, jak dotąd, nie znaleziono żadnego tajnego obiektu. I żadnego wejścia do ewentualnych innych wyrobisk czy pomieszczeń.

Niech to szlag! Nic też nie wyszło z obecności Manfreda von Ardenne. Albo nie był w stanie, albo  nie chciał pokazać lokalizacji i wejścia do podziemi, gdzie zamontował gigantyczny akcelerator. Chyba jednak nie był w stanie, bo jego opowieść o pobycie tutaj brzmiała nad wyraz wiarygodnie.

            A na dodatek ten Reschke… Jeszcze w kwietniu był w okolicach  Wolfsberga. Co się tak naprawdę z nim stało? Że był u kowala to właściwie pewne. A jeszcze to dziwne i tajemnicze zaginiecie trzech żołnierzy, po których nie pozostał żaden, najmniejszy nawet ślad? No przecież nie zdezerterowali! To nie był już rok 1941, 1942 czy nawet 1943, gdy takie rzeczy zdarzały się jeszcze dość często. Coś musiało się im przytrafić. Tylko  co? O „Kolibri”, którego nie zdołał wytropić, generał też wspomniał. I to wszystko w okolicy, gdzie przebywał ten Polak, albo i nie Polak, który tak nagle i niespodziewanie po prostu zniknął.

            Rogozin czuł, jak wszystko rozłazi mu się w rękach, niknie w mroku. A kto za to wszystko jest odpowiedzialny? Oczywiście on! A na koniec ten dzisiejszy meldunek od NKWD z Hirschberga. Miał być przerzucany na zachód ktoś wyjątkowo ważny. Ktoś, kto nie miał prawa wpaść im w ręce. I wygląda na to, że nie wpadł, a przy okazji strzałami w plecy prawdopodobnie ukatrupił jednego ze schwytanych Niemców i co najmniej dwóch naszych żołnierzy. Rogozin jeszcze przed południem pchnął łącznika do Hirschberga, aby przywiózł zdjęcia zabitych. I znowu nic. Jakiś trzydziestoparoletni cywil bez znaków szczególnych zastrzelony w zasadzce bezpośrednio przy polanie, jakiś drugi cywil w średnim wieku, łysy, z wąsem i w okularach, chociaż z esesmańskim tatuażem pod pachą. Żaden z nich nie przypominał mu jednak kogokolwiek poszukiwanego, żaden z nich nie był też Heinrichem Reschke. Ujęty żywcem przewodnik nie miał pojęcia, kogo tak naprawdę ma przeprowadzać i Rogozin w ciemno założył, że to akurat jest prawda. Znał Aleksiejewa z tamtejszej placówki i wiele już słyszał o jego metodach pracy… Ale nie to było ważne. Był tam jeszcze ktoś trzeci. Ktoś, kto rozpłynął się w ciemnościach nocy i wszystko wskazuje na to, że to właśnie on zabił tego starszego cywila i dwóch eskortujących go żołnierzy NKWD, a przedtem skręcił kark jeszcze jednemu. A kim tak naprawdę był ten cywil, którego zabito strzelając mu w plecy? I dlaczego został zabity? Przypadek? Mało prawdopodobne. Więc może to ten, co miał im nie wpaść w łapy? Tak ważny, że trzeba było go zabić i prawdopodobnie jeszcze ogołocić z wszelkich dokumentów? Ale co on mógł wiedzieć albo też kim mógł być? Same zagadki.

            Rogozin wiedział też, że zabójca zabrał pistolet TT. Odszukali już w kartotekach jego numer i jeżeli gdziekolwiek się pojawi, to… Nie dokończył tej myśli, bo przypomniał sobie jeszcze jedno. Zeznanie żołnierza, który ocalał na początku akcji. Wstawał właśnie na nogi, gdy zderzył się z jednym z uciekających. Jakby z szarżującym bykiem czy jakimś nosorożcem. Odrzucony w bok, przeleciał w powietrzu dobre cztery metry. Z kim się tak zderzył? Z Grzegorzem Beresiem? A może jednak z Heinrichem Reschke, o którym było wiadomo, że jest wysoki, barczysty i mocno zbudowany? Rozpatrując te warianty Rogozin wypił jeszcze jedną szklankę i wreszcie zamroczony, zasnął na kanapie.

 

08.06.1945, późny wieczór - Nysa Łużycka.


            Już od kilkunastu minut Henryk leżał w krzakach, obserwując okolicę. Trzeba czekać do ciemnej nocy. Rzeka niezbyt wielka. Dużych opadów ostatnio nie było, więc chyba da się ją przejść po dnie. Niby dobrze pływał, ale przecież mógłby zmoczyć pieniądze i ostatnie pół bochenka chleba, które oszczędzał na czarną godzinę. Trzeba więc czekać. Przypomniał sobie, jak to wczoraj dotarł w pobliże jakiejś wioski i od razu się zorientował, że zboczył z założonej trasy, a ludzkie osady lepiej tu ominąć. To tereny byłego „Sudetenlandu”. Pozrywano wszelkie niemieckie napisy, drogowskazy były tylko po czesku, malowane często w sposób odręczny. Słyszał już w Hirschbergu, co działo się nieopodal, na południu. Czesi odreagowywali kompleksy, upokorzenia i poczucie niższości towarzyszące im od 1938 roku. I to zarówno na Niemcach, jak i na Polakach. - Na Polakach? - zastanowił się przez chwilę. - Chyba za to Zaolzie z 1939 roku… Jeszcze w Waldenburgu słyszał od ludzi, że przyjeżdżały tam jakieś czeskie delegacje, domagając się od Rosjan włączenia miasta do Czech. I podobno dopiero 28 maja podjęto decyzję, że miasto przejmą jednak władze polskie. Podobno też właśnie wtedy zmieniono jego nazwę na  Borowieck. Z czym to się niby miało kojarzyć? Z jakimś borem, lasem, którego wkoło było pełno? Czy było to tylko proste tłumaczenie z niemieckiego na polski? Nie wiedział, ale na razie, tu i teraz, nie zamierzał sobie tym łamać głowy. Tylko jedno było pewne. Trzeba szybko i bezpiecznie sforsować Nysę. Bo po tamtej stronie już prawdziwe, pokonane  Niemcy. I jako Polak, tam dopiero może być panem sytuacji.

            Rozejrzał się jeszcze raz. Zapadała ciemność. Wcześniej, jeszcze za widoku znalazł miejsce, gdzie rzeka była szerzej rozlana. Jaśniały tam mielizny i było raptem jakieś dwadzieścia metrów do pokonania. Wsłuchał się raz jeszcze w ciszę, raz jeszcze się rozejrzał. Pora. I nagle, gdzieś daleko, szczeknięcie psa. Patrol? Jeżeli tak, to raczej idzie przy brzegu. A on leży tylko z pięćdziesiąt metrów dalej, więc lepiej jednak nie ryzykować. Wycofał się cicho z pół kilometra. Trzeba przeczekać. Nie miał zegarka, więc policzył do tysiąca ośmiuset. To było dobre pół godziny. Ponownie więc ruszył do rzeki. Zatrzymał się, nasłuchując. Cisza. Nikogo. Jeżeli z drugiej strony nie natknie się na jakiś patrol, przejdzie. A jeżeli się natknie? Dla pewności przeładował pistolet. Zdjął buty, spodnie, kurtkę oraz noszony pod spodem pasiak więźnia. Zwinął to w rulon, położył na lewym ramieniu. Trzymając broń w prawej dłoni wszedł do wody. Zimna i coraz głębsza. Gdy sięgnęła mu do piersi, pomyślał, że to pływanie jednak go nie minie, ale nagle stopy wyczuły podnoszący się grunt. Ostrożnie wyszedł na drugą stronę. Odszedł kilkadziesiąt metrów od brzegu i szybko się ubrał. Nagle, po drugiej stronie rzeki usłyszał głośne szczekanie psa i głosy nawołujące po polsku. - Paradoks - pomyślał. - Kompletne pomieszanie rzeczywistości. Robię w tej chwili wszystko, aby nie wpaść w ręce własnych rodaków! Chociaż jestem i czuję się Polakiem, pracowałem i nadal chcę pracować dla Polski, to nigdy nie miałem polskiego obywatelstwa. W dodatku teraz idę do Niemki i jednocześnie muszę uważać, aby nie wpaść w  polskie ręce, a tym bardziej w ręce naszych rzekomych sojuszników, sowietów! Dla Polaków jestem Niemcem, dla Rosjan też Niemcem, ale po ucieczce z Waldenburga, być może i Polakiem. Jakież pokręcone to moje życie… Ale na razie, trzeba stąd jak najszybciej odejść. Noce krótkie, więc do świtu tylko kilka godzin. A na dzień, trzeba się będzie gdzieś schować.

 

            Świt zastał go w stodole. Błogosławił te drewniane budowle, proste, prymitywne ale solidne, niemieckim zwyczajem często stawiane wprost na polach oddalonych od wsi. Przekroił chleb na pół, otworzył konserwę. Przedostatnią. Nasycił głód. Reszta na wieczór. To jeszcze picie. Idąc od Nysy napotkał niewielki strumyk. Wyglądało na to, że woda w nim krystalicznie czysta. Napełnił butelkę, zatrzasnął porcelankę z gumką. Teraz było jak znalazł. Wyśpi się, poczeka do wieczora i ruszy w dalszą drogę. Przez krótką noc jest w stanie przejść jakieś dwadzieścia pięć kilometrów. Ale jutro już musi wejść do jakiejś wsi. Najlepiej do domostwa na skraju. I zażądać jedzenia oraz picia. Na teraz i na zapas. Jako Polak. Chyba nie odmówią. A zresztą… Niechby tylko spróbowali!

 

Komentarze