Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 114

 

           10.06.1945, południe - 3 kilometry na wschód od Oppach.


            Tym razem szedł już szosą. W tobołku miał świeży, z rana upieczony chleb, trochę białego sera zawiniętego w szmatkę oraz kilogram mięsa, zawekowanego w dwóch słoikach. - Dobry, niemiecki zwyczaj - rozmyślał, przypomniawszy sobie niby pokorne, a w gruncie rzeczy nienawistne spojrzenia starszego małżeństwa, do którego zaszedł nad ranem. A teraz szedł śmiało drogą na zachód. Był chyba ponad trzydzieści pięć kilometrów od Nysy i nie spodziewał się tu żadnych niemiłych niespodzianek. W każdym razie takich, które zagrażałyby jego życiu, więc nie bawił się już w ukrywanie. Widział co prawda, jak przechodzący Niemcy zdejmowali czapki z głów na widok przejeżdżającego rosyjskiego samochodu czy motocykla, ale on, jako rzeczywisty i formalny - co potwierdzały posiadane przez niego dokumenty - Polak, przecież nie mógł się tak zachowywać. Wcale go więc nie zdziwiło, gdy już czwarty czy piaty motocykl zawrócił. Dwóch żołnierzy zatrzymało się w poprzek drogi i kierujący wykrzyczał zapożyczone z niemieckiego, chociaż zaciągane z rosyjska dwa słowa.

            - Ausweis! - a po chwili, widząc jakby niezdecydowanie wędrowca - „papiren”!

Nie było co oponować. Wyjął więc Henryk swoje dokumenty i podał siedzącemu z tyłu żołnierzowi, który już wcześniej wyciągnął po nie rękę.

- Grzegorz Bereś - żołnierz po cichu i z trudem przesylabizował łacińskie litery. - Paliak?

- Tak, Polak - odpowiedział Henryk po polsku.

- A ty kuda idiosz? Polsza tam! - żołnierz pokazał na wschód.

- Ale ja idę po żonę. „Germańcy” - ten wyraz słyszał już wcześniej - zabrali ją na roboty. Tak, jak i mnie - uchylił poły kurtki, pokazując obozowy pasiak. - Ona u bauera, za Wiesbaden. Teraz idę po nią, a później razem do Polski.

- Pa żienu?

- Tak, po żonę.  A później do Polski - powtórzył.

- No to idi. A wodka u tiebia jest?

- Nie, nie mam.

- Pakażi mieszok!

Ściągnął Henryk węzełek z pleców. Rozwiązał. I tak, jak się spodziewał, zainteresowanie wzbudziła tylko butelka. Śmiać mu się chciało, gdy kierowca złapał ja skwapliwie, otworzył i natychmiast powąchał.

- Ech, wada. No idi! - machniecie ręką wzmocniło przekaz, a rzucone mu pod nogi dokumenty zakończyły tę upokarzającą kontrolę.

 

10.06.1945, późny wieczór - Bautzen.


            Co nie dawało spać starszynie Grigoriewowi? Nie wiedział. Przekręcał się na materacu, próbując się ułożyć to na lewym, to na prawym boku, ale sen nie przychodził. Co za licho? Błądził myślami po wydarzeniach dnia, aż wreszcie stanął mu przed oczami ten Polak, którego wraz z Czernyszewem zatrzymali w południe. Jak on właściwie się nazywał? Grigorij jakiś tam. Tak jakoś śpiewnie. Miękko. Obracał to w głowie, aż nagle, jak piorun z jasnego nieba, przeszyła go myśl. Zna to nazwisko! Jeszcze nie może sobie przypomnieć skąd, ale zna. Przewinęło się w jakichś poleceniach, może tydzień temu, może półtora. Ale kto by to wszystko spamiętał, gdy poleceń jest bez liku. Nie, nie da się tak dalej leżeć. Wstał i poszedł na dyżurkę kompanii. Poprosił o książkę służby. Niby po to, aby przeczytać rozkaz dzienny na jutro. Dobrze przecież jest wiedzieć, czym od samego rana ma się zajmować jego drużyna. Ale nie to tak naprawdę go interesowało. Przewracał kartki do tyłu, aż wreszcie znalazł.

            Jest! Data sprzed dziesięciu dni. Zatrzymać Grzegorza Beresia. Prawdopodobnie może to być ukrywający się esesman, a jednocześnie  zbrodniarz wojenny i to w dodatku na fałszywych papierach. W przypadku zatrzymania niezwłocznie odstawić do Oddziału SMIERSZ I Frontu Ukraińskiego, z jednoczesnym powiadomieniem majora Walerego Rogozina w Waldenburgu.

            O kurwa! Miał go w ręku i wypuścił takiego ptaszka. I co teraz? Jak się przyzna, ukażą bez litości. Pewno zdegradują, odbiorą medale i wyślą do karnej kompanii. Przecież słyszy się, że to one w pierwszej kolejności będą kierowane na Daleki Wschód. Na wojnę z Japońcem. A tam karne kompanie pójdą wprost na miny i karabiny maszynowe.  Więc lepiej milczeć. Gęba na kłódkę. Czernyszew nie czytał papierów tego Beresia, a on sam tylko mruczał sobie pod nosem czytając nazwisko. W końcu to nie cyrylica, a przecież nikt go nie uczył łacińskiego alfabetu. Więc po trzykroć lepiej milczeć. Bo jakby co, można zapłacić głową.

 

11.06.1945, rano - Bautzen.


            Wbrew wieczornemu postanowieniu, starszyna Grigoriew obudził się z nowym postanowieniem. Trzeba spróbować złapać ptaszka. Tak, jakby napatoczył się pierwszy raz. Nic nie mówić Czernyszewowi, a na patrol zabrać innego kierowcę. A więc do dzieła! Szybko przemyślał sytuację. Jako, że Bereś szedł pieszo, pokonywał dziennie dwadzieścia pięć do trzydziestu, no, może do trzydziestu paru kilometrów. Widział go w południe, około trzech kilometrów od Oppach. Do wieczora mógł więc przejść jeszcze jakieś trzynaście do szesnastu. Nie więcej. Szedł drogą na Dresden. Jeżeli więc nie zszedł gdzieś ze szlaku, albo nie załapał się na jakiś środek transportu, to go dopadnie. Będzie miał zasługę. I będzie się czym pochwalić.

 

11.06.1945, przed południem - 15 kilometrów na zachód od Oppach.

 

Henryk dalej szedł pieszo. Wiedział, że rower to obiekt pożądania wszystkich Rosjan i chociaż mógł go wziąć z ostatniego gospodarstwa w którym nocował, szybko dał sobie z tym spokój. Lepiej, by nikt się nim specjalnie nie interesował. Pokonywał trasę idąc lewym jej skrajem. Obserwował przecież już wcześniej, jak pijani Rosjanie jeździli całą szerokością drogi, od rowu do rowu. Widział więc jadących z przeciwka, profilaktycznie schodząc czasami nawet i na pobocze, za plecami zaś pozostawiając dla nich  całą szerokość jezdni.

            Usłyszawszy silnik z tyłu, obejrzał się przez ramię. Motocykl. Jedzie prosto, więc kierujący chyba trzeźwy. I nagle ogarnął go niepokój. Wysokie dotychczas obroty silnika wyraźnie spadały. Czyżby znowu jakaś kontrola? Kilka sekund później motocykl go wyprzedził i pięć metrów przed nim zatrzymał się w poprzek. Jeden rzut oka wystarczył. Na tylnym siodełku był ten sam żołnierz co wczoraj. Ale teraz ma już tryumfującą minę i przekłada pepeszę z prawej strony na lewą. W jego stronę!

            Nie! Nie da się ująć! A już na pewno nie tym razem! Wyszarpnął więc pistolet zza pasa, przeładował. I zanim żołnierz przełożył  broń, szybki celny strzał wykwitł czerwienią na jego piersi. Przez sekundę niedowierzającym wzrokiem popatrzył jeszcze na Henryka, po czym już bezwładnie osunął się na plecy kierowcy. Ten nie miał zaś czasu na jakąkolwiek reakcję. Przerażony, gmerał jeszcze przy pasku przerzuconej przez plecy pepeszy, gdy drugi strzał położył go na bok, wraz z motocyklem.

            Zapadła chwila ciszy. Bo i Henryk stał przez chwilę, zszokowany zarówno sytuacją, jak i własną, instynktowną reakcją. Po chwili jednak wróciła mu zdolność myślenia. Rozejrzał się. Nikogo. Ale na jak długo? Trzeba działać. Za minutę, może już być za późno. Ściągnął więc w przydrożne krzaki jedne i drugie zwłoki. Niedaleko, może z pięć metrów, ale na jakiś czas powinno to wystarczyć. Teraz motocykl. Leży, ze zgaszonym silnikiem. A może by go tak użyć? Uczono go takiej jazdy i to w ekstremalnych warunkach. Postawił więc maszynę do pionu, przekręcił kluczyk w stacyjce, kopnął w dźwignię rozrusznika. Raz, drugi, trzeci. Silnik zapalił, ale zaraz zgasł. Co jest? Już chciał go zepchnąć do rowu, gdy to zobaczył. Kranik, na rurce doprowadzającej paliwo z baku do gaźnika, był przekręcony. Widocznie przewracając się na bok, skrzydełko kranika przesunęło się w pozycję „zamknięte”. Jeden szybki ruch ręki, przesunięcie skrzydełka o 90 stopni i ponowne kopniecie w rozrusznik przywróciło motocykl do życia. Ruszył przed siebie i od razu zaczął się zastanawiać. Przecież nie może tak jechać w nieskończoność. W końcu to droga na Drezno. Dość ruchliwa.  Zaraz ktoś zobaczy cywila na wojskowym motocyklu i zacznie się zastanawiać. Więc trzeba zjechać gdzieś w bok.

            Minutę później skręcił w prawo i wąską, leśną drogą popędził na północ. Teraz poczuł się pewniej. Przyzwyczaił się już do lasu. Jak jakiś leśny człowiek, któremu gęstwina daje poczucie bezpieczeństwa. Ale gdzie ta droga właściwie prowadzi? Diabli wiedzą. Najważniejsze, że w bok od drogi, gdzie pozostawił dwa trupy. Bo jak nic będzie pościg i obława. Na razie jednak droga stawała się podmokła. Przejechał jeszcze z kilometr i wreszcie stanął na łączce, przy śródleśnym jeziorku. To było to i decyzja Henryka była natychmiastowa. Gdzie, jak nie w takim miejscu zgubić trop? A właściwie maszynę, która umożliwiła mu skuteczną ucieczkę, ale która teraz może go zgubić? Jest już z pięć kilometrów od głównej drogi i tu nikt nie powinien nic znaleźć. Przeszedł chwilę po brzegu. Nie było jakiejś skarpy, z której można by zrzucić motocykl. - No tak… - pomyślał. - Nikt nie mówił, że życie jest łatwe. Rozebrał się więc i pociągnął motocykl do wody. Od razu wpadł w muł do połowy łydki i po chwili już wiedział, że znalazł właściwe miejsce. Pociągnął go jeszcze kilka metrów i gdy woda sięgała mu już za pas, położył motocykl w mule. - Wystarczy, bo jeszcze z nim utonę - pomyślał znów, obserwując, jak parę bąbelków wypłynęło na powierzchnię. Wyrwał nogi z dna, wsparł się jeszcze o zatopiony, metalowy kształt i skoczył w kierunku brzegu. Zadeptał ślad opon przy wodzie, poprostował dłonią trawę. Lepiej nie zostawiać śladów. Opłukał się w miejscu, gdzie było mniej błotniście i włożył ubranie. - A pistolet? - zastanowił się przez chwilę. - Wyrzucić? Bo teraz, jakby go z nim złapali, to marny będzie jego los. Przecież wyjął go z kabury jednego z dwóch żołnierzy NKWD zabitych serią w plecy pod Bad Flinsberg, nie licząc oczywiście Hankego. A teraz jeszcze zostawił za sobą dwóch następnych… Więc lepiej nie ryzykować. Do wody z nim, wraz z zapasowym magazynkiem. Przecież został mu jeszcze Walther 6.35 mm w kieszeni z tyłu, pod szerokim pasem. Wprawdzie nieco uwiera go w nerki, ale jakoś się już przyzwyczaił. A lepiej pamiętać nauki Bomkego. - Johann… - zamyślił się przez chwilę. - W końcu obiecał, że powiadomi jego matkę. Adres miał wykuty na pamięć. Więc teraz jednak najpierw tam. Bo jeżeli ktoś skojarzy jego dotychczasową trasę, najpierw na wschód, a później na zachód od Nysy? Przecież biegnie prawie jak z bicza strzelił. Cały czas na zachód. Więc teraz niech będzie zmiana na północny zachód. Kierunek Hannover. Spełni obowiązek, którym obarczył go umierający. - Przyjaciel? Nie potrafił właściwym słowem określić ich wzajemnego stosunku, ale chyba tak. Więc niech się spełni. Truda musi jeszcze trochę poczekać. Ale już tylko trochę.

 

12.06.1945, popołudnie - Waldenburg /Borowieck/. 


            Przeżywana przez Rogozina gorycz porażki nie mijała. Trafił na trop Beresia, a właściwie Heinricha Reschke, ale trop się urwał, a on nawet nie mógł się do tego przyznać. Przecież to przez jego łatwowierność i brak rewolucyjnej czujności poszukiwany przez wszystkie możliwe służby ptaszek ulotnił się w niewiadomym kierunku. On sam niby zabezpieczył zamek Fürstenstein, ale znalezione w zamku papiery, według wstępnych ustaleń niewiele są warte. Albo i są, ale z uwagi na ważny interes państwowy nikt nigdy mu tego nie powie. W końcu, przecież nie musi tego wiedzieć. On jest od czarnej roboty, a nie od tych najwyższych spraw, którymi zajmować się będzie kierownictwo w Moskwie. Wracając zaś na ziemię, zabezpieczył obiekt Wolfsberg oraz jeszcze kilka podobnych i też nic. Żadnych wartościowych znalezisk nie było. Zdążyli ewakuować, czy też informacje były nieprawdziwe? A jeżeli ewakuowali, to gdzie? Do tych już co najmniej kilku odstrzelonych sztolni, które zdołali zlokalizować? Bo w ogóle, całe te góry podziurawione były jak szwajcarski ser. Sztolnie, szyby, kopalnie i diabli wiedzą co jeszcze. Nawet niedawno odkryli przecież nowy szyb, obiecujący rozwiązanie jakiejś tajemnicy. I co się wkrótce okazało? Był pełen rozkładających się zwłok. I u każdego przestrzelona czaszka. Kto to był? Wszystkie trupy nagie. A i pod samym zamkiem na dzień dobry znaleziono kilkunastu zabitych. W więźniarskich pasiakach, ale dobrze odżywieni. Sami Żydzi, co natychmiast stwierdzono po braku napletków. Kim byli? Kto i z jakiego powodu ich zlikwidował? Umieją Niemiaszki strzec swoich tajemnic. A on, jak tak dalej pójdzie, w końcu wyląduje w jakimś zapyziałym obozie filtracyjnym, gdzie będzie segregował wracających do „rodiny” byłych jeńców. Swoich! Często rodowitych Rosjan! I będzie decydował. Do kopalni ołowiu, obozu pracy  w tajdze za kręgiem polarnym, czy na rozwałkę. Bo przecież sowiecki żołnierz nie miał prawa się poddawać.

            Więc i on się nie podda. Będzie drążył wszystkie tajemnice, aż może w końcu coś z tego wyjdzie. Bo inaczej, marny będzie jego los.

 

            13.06.1945, rano - Leipzig.


            Przyjechał tu z Dresden. Jeździły już nieliczne pociągi i takim właśnie, załadowanym do granic możliwości, dotarł tu wczoraj wieczorem. Biletów jeszcze nie sprzedawano, nie było też żadnego rozkładu jazdy. Nocował na dworcu, nie chcąc narażać się na kontrole w mieście. Zresztą, co mógłby tam zobaczyć? Ale najważniejsze, że udało się przejechać około stu kilometrów i Henryk był pełen dobrych myśli. To cholernie dużo, ale przecież trzeba dalej. Na Magdeburg. A stamtąd jeszcze jakieś czterdzieści kilometrów do linii demarkacyjnej. Tymczasem jednak warto wmieszać się w jakąś większą grupę ludzi. Wszystkich przecież nie skontrolują. Co prawda z reguły wybierają co młodszych mężczyzn, ale przecież on do tych młodszych raczej już nie należy. W dodatku ma autentyczne papiery Polaka i dobrą legendę. Powinno się więc udać.

 

14.06.1945, rano - Waldenburg /Borowieck/. 


            Codziennie rano Rogozin przeglądał meldunki ze strefy, gdzie zaciągnął sieć. I jak na razie nic! Przerzucił następne papiery i aż szerzej otworzył oczy. - O psiakrew! Dwóch żołnierzy zabitych na patrolu koło Bautzen. Pewno robota Werwolfu. Ale zaraz… Obaj otrzymali tylko po jednym strzale. A broni im nie zabrano. Jeden przeszyty pociskiem na wylot. Drugi niby też, ale pocisk po przejściu przez ciało zatrzymał się w ożebrowaniu lufy przewieszonej przez plecy pepeszy. I był to pocisk kalibru 7.62 mm. Od rosyjskiej broni!

            Pomyślał przez chwilę i już wiedział. Nie była to więc seria, a przecież większość pepesz nie strzelała ogniem pojedynczym. Pistolet maszynowy Sudajewa ogniem pojedynczym w ogóle nie strzela. Więc co? Po sekundzie już wiedział. Pistolet TT! Zrabowany zabitemu enkawudziście pod Bad Flinsberg. Tam, gdzie zginęło tych trzech. A teraz jeszcze dwóch następnych. Więc zabójca będzie pewnie ten sam. Ale czy to na pewno będzie poszukiwany Heinrich Reschke vel Grzegorz Bereś? A może jednak nie on? Przecież Bereś, to postać autentyczna, nie żadna lipa. Więc znów dylemat. Czy doktor fizyki może być aż tak sprawnym i bezwzględnym zabójcą? A gdyby jednak? Mapa i miejsca zabójstw jednoznacznie wskazują kierunek jego przemieszczania się. Trzeba więc wysłać rozkazy na linię demarkacyjną. Jeżeli tylko nie zmienił papierów, to jest szansa. Polecenie będzie krótkie i konkretne. Zatrzymać Grzegorza Beresia. Za wszelką cenę. I wyjątkowo skrupulatnie kontrolować wszystkich wysokich, mocno zbudowanych blondynów.

 

Komentarze