Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 112

 

            30.05.1945, popołudnie - Waldenburg /Borowieck/.


Wypił na uspokojenie jedną szklaneczkę i zaraz wlał sobie drugą. Niedobrze. Już pięć dni trwał kocioł w Poznaniu i nic.

Beresia nie ma. Jeżeli był oczywiście tym „prawdziwym” Beresiem, a nie Heinrichem Reschke. Chociaż, mógł tam jeszcze nie dotrzeć. Przecież dotychczas praktycznie nie działała jakakolwiek zorganizowana komunikacja. Rogozin sam był świadkiem, jak z Waldenburga odjeżdżał jeden z pierwszych pociągów. Ludzie, ryzykując zdrowiem i życiem, jechali na stopniach, na dachach, a nawet na zderzakach wagonów! A może to jednak nie był Bereś? Może sam kocioł nie wystarczy?

            Rogozin wypił drugą szklaneczkę i postanowił działać. Wziął mapę, cyrkiel i na południe, zachód oraz północ zakreślił wokół Waldenburga półkole o średnicy stu kilometrów. Podświadomie czuł, że to spóźnione działanie, ale wewnętrzny głos obowiązku nie dawał mu spokoju. Trzeba powiadomić wszystkie jednostki stacjonujące w tym obszarze o obowiązku zatrzymania Grzegorza Beresia. Powód będzie prosty. Wystarczy choćby taki, że jest to prawdopodobnie ukrywający się pod fałszywym nazwiskiem nazistowski zbrodniarz wojenny.

            Popatrzył na butelkę i nalał sobie trzecią szklaneczkę. Pewno nic z tego nie będzie, ale pętlę zawsze można przygotować. Nigdy nie wiadomo, jaki zwierz, choćby najbardziej ostrożny, wsadzi w nią głowę. A później, w razie powodzenia, zaciśnie się tę pętlę na szyi zatrzymanego.

 

01.06.1945, południe - Hirschberg.


Henryk jeszcze raz przemyślał sytuację. Iść na zachód indywidualnie, czy czekać na kanał przerzutowy? Kusiło go, aby iść indywidualnie, ale intuicja ostrzegała. Przypomniał sobie spojrzenie ruskiego majora z Waldenburga. Sprawdzanie pachy i dłoni. I to pytanie, które brzmiało jak wystrzał! Czyś ty czasem nie esesman? A potem to sprawdzanie dokumentów. Pod światło. A na koniec powtarzanie imienia i nazwiska. Na pewno je zapamiętał. Wspomniał też swoją fotografię, którą jeszcze w „Centrum” przywiózł mu do rozpoznania standartenführer Knoll. Wiadomo, że ruscy go szukali. Czy powiążą Grzegorza Beresia z Heinrichem Reschke? Mogą! Zwłaszcza w okolicy, gdzie zagadkowo zaginęło trzech ich żołnierzy i gdzie ukryty był „Kolibri”. Papiery ma niby dobre, ale tu jednak lepiej ich już nie pokazywać. Unikać kontroli za wszelką cenę. Bo naprawdę dobre, będą one dopiero w strefie amerykańskiej czy angielskiej. Pewnie i we francuskiej, bo i oni mieli swoją, a Koblencja prawdopodobnie jest na ich terenie. A więc i Truda, jeżeli w ogóle tam dotarła.

            Rozmarzył się. Truda… Tak już mu jej brakowało. Nie tylko w sensie fizycznym. Zdał sobie sprawę, że to jedyna jego bratnia dusza na całym świecie. I czeka. Dopadła go tęsknota. Oczami wyobraźni już widział, jak wybiega go witać…

            Otrząsnął się po chwili. Jest przecież dopiero na początku drogi. Więc lepiej nie myśleć za dużo. Nie rozpamiętywać. Nie rozmiękczać się. Teraz przede wszystkim trzeba się skoncentrować. Bo wiele jeszcze przed nim. Na razie, na  trasę przerzutową ma kontakt poprzez Hankego, oczekując na ponoć bliski już sygnał. Więc będzie czekał. I zobaczy, co z tego w końcu wyniknie.

 

            06.06.1945, południe - mieszkanie konspiracyjne NKWD, Hirschberg.


Spotkali się jak zwykle i tym razem Wolfgang miał wreszcie konkretne informacje.

- Będą iść dzisiaj w nocy. Ja ruszam z tartaku.

- Więc otoczymy ten tartak i…

- Nie! Tam ich nie będzie. Stamtąd wyruszę tylko ja. O 22.00. Będę szedł tak zwanym „zachodnim duktem”.

- Gdzie to jest? - Aleksiejew z raportówki wyciągnął mapę. - Pokaż!

- O tu - Wolfgang Aust pociągnął palcem. - Oni dołączą gdzieś po trasie, ale nie powiedziano mi gdzie. Ze względów bezpieczeństwa.

- A dalej?

- Tu mam ich przekazać - pokazał niewielką polankę w środku lasu, kilka kilometrów przed Bad Flinsberg. - Będzie tam czekał następny przewodnik. Od trzeciej nad ranem. Musimy tam dojść bez odpoczynku. I będzie to najdłuższy odcinek.

- Dobrze. A swoją drogą, to dość dziwne, że powiedziano ci już teraz, a nie dopiero w ostatniej chwili… Tacy są ciebie pewni?

- Powiedziano mi godzinę temu. Chyba dlatego, że w ostatniej chwili zawsze coś może wypaść. A tak, można się odpowiednio przygotować. Dowódca kazał mi się nawet przespać po południu. Na zapas.

- W porządku. Więc zgarniemy ich już po przekazaniu. Po pięciu godzinach marszu, do tego w lesie, będą musieli nieco odpocząć. Ty od razu idziesz w drogę powrotną. Żeby cię tam nie było, jak już wkroczymy do akcji.

- Ale potem zwolnicie Elfriedę?

- Tak, jak ci obiecałem. Ale jeszcze nie teraz. Przecież i tak, dalej będziesz musiał dla nas pracować.

- Jak to?

- A tak to. Mówiłem ci już na początku. Nie masz wyjścia. Ja zresztą też nie. Gdybym ją teraz puścił, to jaką mam gwarancję, że następnej nocy i całą rodziną nie zwiejecie w siną dal? A przecież mogłoby wam to przyjść do głowy. Więc twoja siostra dalej będzie moim zabezpieczeniem. A ty, będziesz musiał jeszcze wiele się starać, aby odkupić swoje winy. I pamiętaj. Gdybyśmy puścili przeciek, że pracujesz dla nas… A jeszcze teraz, gdyby poszła wiadomość, że to ty wydałeś trasę przerzutową? Więc jakbyś chciał nam fikać, to wiesz, co wtedy się stanie? Wiesz, co zrobią z tobą twoi rodacy?

 

                                                 Rozdział III

 

                                             Krwawa droga.

 

06/07.06.1945, noc - las, 3 kilometry przed Bad Flinsberg.


Mieli już w nogach ponad cztery godziny forsownego marszu i powoli ich tempo słabło coraz bardziej. Tylko przewodnik, około dwudziestoletni członek Werwolfu, szedł tak, jak gdyby był to jego codzienny spacer. Kontrastowało to szczególnie z tempem Hankego, który zamiast plecaka czy worka, taszczył ciężką, mocno wypchaną złotem i pieniędzmi teczkę. Była to jego słodka tajemnica, o której nie wspomniał nawet Bieglerowi. Po co bez potrzeby kusić człowieka? Żeby w najmniej oczekiwanej chwili dostać nożem w plecy? Przekładał więc teczkę z ręki do ręki, pocieszając się w myślach, jak ułatwi mu ona jego dalsze życie.

            Henryk szedł ostatni. Tuż przed nim dyszał, zmęczony szybkim marszem Biegler. On też w wyraźny sposób nie cieszył się dobrą kondycją. - Jak i ja - pomyślał Henryk - ale czy w końcu było w tym coś dziwnego? Od miesiąca ukrywali się, ograniczając aktywność na zewnątrz do niezbędnego minimum. Dobrze chociaż, że Hanke nie zabrał tej swojej sekretarki. Dopiero byśmy ładnie wyglądali. Tym bardziej, że od jakiegoś czasu zmysły Henryka w niewytłumaczalny sposób się wyostrzyły. Czy może wpływ na to miało zrazu niezauważalne, ale jakby coraz większe zdenerwowanie przewodnika? Na początku szedł pewnie, ale teraz nagle zaczął się czegoś bać. Przystawał coraz częściej, rozglądał się po lesie. A niby co chciał zobaczyć w tych iście egipskich ciemnościach? Przecież podobno znał te tereny jak własną kieszeń. Czy Hanke i Biegler to zauważyli? Chyba nie. Z każdym kilometrem sapali ciężej i gdyby nie to, że było coraz bliżej odpoczynku, dawno już chyba przeklęli by ten cały marsz.

            Przeszli jeszcze około kilometra, gdy ciemny las powoli zaczął rzednąć. Dochodzili do niewielkiej polany, gdzie według przewodnika miał na nich czekać ktoś inny. Oraz kilka minut błogiego leżenia na mchu przed następnym etapem. Bo przecież jeszcze przed świtem mieli minąć Bad Flinsberg. Doszli wreszcie do polany, gdzie przewodnik, jakby z wahaniem, wydał z siebie krótki gwizd. Odpowiedziały mu dwa podobne i z krzaków, opodal stojącego na środku niewielkiego drzewa, podniósł się mężczyzna w średnim wieku.

- No, niezłe macie tempo. Spodziewałem się was dopiero za jakieś pół godziny.

- Robota, to robota - głos ich przewodnika zabrzmiał dziwnie oschle i rzeczowo. - Wykonałem swoje i wracam. Teraz ty za nich odpowiadasz - odwrócił się na pięcie i odszedł bez jednego chociażby słowa pożegnania, zostawiając ich nowego opiekuna z otwartymi ze zdziwienia ustami.

            O ile wcześniej w głowie Henryka pobrzmiewały jakieś rzadkie i nieokreślone dzwonki alarmowe, to teraz jakby włączyła się syrena strażacka. Spojrzał za oddalającym się i już ginącym w ciemnościach przewodnikiem. A kiedy ten prawie zaczął biec, instynktownie przysiadł i wsunął się w krzaki na skraju. Zaledwie zdążył tam zniknąć, gdy nagle, jak grom z jasnego nieba uderzył w nich głośny okrzyk.

            - „Stoj”! „Ruki w wierch”!

            Zareagował instynktownie. Rzucił się w kierunku, z którego przyszli. Kątem oka zdążył jeszcze zauważyć, jak jego towarzysze w ślad za nowym przewodnikiem pobiegli gdzieś w bok. Padły serie strzałów, ale zaraz później nawykły do rozkazywania głos wykrzyczał jakąś komendę i natychmiast ucichły. Mimo, że Henryk nie znał rosyjskiego, zrozumiał sens tego zwrotu. Mają ich brać żywcem. A więc zdrada! Wiedzieli o ich marszu i urządzili tu zasadzkę!

            W tempie sprintera przebiegł jeszcze kilkadziesiąt metrów i niespodziewanie wpadł na podnoszącego się z ziemi żołnierza. Nie było szans, aby go ominąć i całym ciężarem oraz rozpędem swojego prawie stukilogramowego ciała wyrżnął w prostującą się sylwetkę. Zderzenie było miażdżące. Żołnierz w powietrzu przeleciał kilka metrów w bok i z głośnym jękiem runął na ziemię. Henryk nawet się nie obejrzał. Skręcił w młodnik, przemknął miedzy rzędami młodych drzewek i pognał przed siebie oddalając się od tupotu licznych nóg. Jasny gwint! Przecież tu był w zasadzce dobry pluton! I to wszystko na nich. Ale tak naprawdę na kogo? Na niego, czy na Hankego? I kto zdradził? Przewodnik? Chyba tak, ale to już było mniej ważne. Najważniejsze, że głosy pogoni jakby się oddalają. Pognali pewno za tamtymi. Czyżby naprawdę nie zauważyli go w tych krzakach? 

            Zwolnił tempo. Wytężył wzrok. Łatwo przecież wpaść w jakąś dziurę lub na jakieś drzewo. Pomyślał przez chwilę już spokojniej. Do Hirschbergu wrócić nie można. Kto wie, czy tam też już na nich nie czekają. Więc trzeba iść dalej. Dużym kołem obejść miejsce zasadzki. Co najmniej z pięć czy nawet sześć kilometrów.

            Idąc szybkim krokiem i rzadszym już lasem, rozważał jeszcze tę myśl, gdy niespodziewanie ponownie usłyszał „ruki w wierch”. Zza pnia dębu, dosłownie o trzy kroki od niego wysuwał się kolejny sowiecki żołnierz. Tu znów zadziałał instynkt, wsparty przebytym kiedyś szkoleniem. Jak futbolista kopnął prawą nogą w kierującą się ku niemu lufę pepeszy. Z uwagi na dystans, prawie w zwarciu, walnął lewym łokciem w twarz przeciwnika. Osunął się żołnierz na ziemię, spadła mu czapka z niebieskim otokiem. W ciemnościach nie było widać koloru, ale nie to było ważne. Robotę trzeba było dokończyć. - Robotę? - pomyślał przez chwilę. - Czyżbym stawał się już jakimś pieprzonym bandziorem? Zwykłym mordercą? Zimnym zabójcą? Nie, to nie to. Tu motywy są inne. Bo gdyby tak wróg za minutę odzyskał przytomność? Wszczął alarm? Dałbym radę uratować wolność, a może nawet i życie? Szarpnął więc Henryk za głowę leżącego, jednocześnie przekręcając ją w bok. Chrupnęło coś w karku i nastała cisza.

            Dopiero teraz zorientował się, że mogło być ich więcej. Złapał leżącą na ziemi pepeszę, oparł się o pień. Niespodziewana walka, chociaż krótka, załomotała mu krwią w skroniach. Dyszał ciężko, serce waliło jak oszalałe. A przecież to było tylko kilka sekund. Postał tak jeszcze chwilę, rozglądając się wokoło. Cisza. Nikogo nie widać, ani nie słychać. Co właściwie ten żołnierz robił w lesie? W dodatku sam. Zgubił się i zabłądził w ciemnościach? Pozostawał w jakimś ubezpieczeniu czy odwodzie? A może wcześniej w jakiś sposób sygnalizował ich marsz? Nieważne. Nie ma to już żadnego znaczenia i trzeba jak najszybciej opuścić to miejsce.

            Z pepeszą w ręku skręcił w bok i nagle zdał sobie sprawę, że nie wie gdzie iść. Korony drzew zasłaniały niebo, zresztą od dłuższego czasu i tak dość mocno zachmurzone. Więc na razie nie zobaczy Gwiazdy Polarnej. Trzeba będzie nieco poczekać. Bo wkrótce jaśniejące niebo pokaże mu wschód. A tymczasem trzeba iść tak, jak dotychczas. Oddalić się od miejsca zasadzki i niespodziewanej walki.

            Przeszedł jeszcze kilometr czy półtora i zapadł w gęsty zagajnik. Tu trzeba odpocząć. Sprawdził teren na kilkadziesiąt metrów wokoło, ułożył się na mchu pod schodzącymi prawie do ziemi gałęziami świerku i zmęczony zasnął.

 

Komentarze