Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 115

 

14.06.1945, rano - Magdeburg.


Obudził się na dworcu. Poprzedniego dnia, już po południu udało mu się dojechać z Leipzig. Jechał prawie cały dzień, bo pociąg często zatrzymywał się i czekał nie wiadomo na co. Kilka razy po prostu w polu. Zaraz za Leipzig wsiadła też grupa około piętnastu pijanych i po cywilnemu ubranych Rosjan. Jak można się było zorientować, wracali do „rodiny”. Tylko dlaczego wsiedli akurat do tego pociągu? Przecież to nie był ten kierunek. W pociągu też pili ostro, nie wiadomo czy z tęsknoty za ojczyzną, czy z rozpaczy, że muszą tam wracać. Zaczepiali mężczyzn, kobiety, awanturowali się, szukali wódki. I ciągle dało się słyszeć ten sam ich refren. „Uri!”, „uri!”. Dopiero po chwili okazało się , że chodziło im o zegarki. Szarpali Niemców, zaglądali do ich bagaży. I tylko Henryk im się postawił. Jest Polakiem, a nie Niemcem. Odpuścili więc, widząc pusty nadgarstek, jego zdecydowany opór i potężną posturę, a na koniec, zamroczeni alkoholem pospali się jak susły.

Henryk też drzemał w czasie jazdy, ale nagle gwałtownie się obudził. Czyjeś ręce obmacywały mu kieszenie, czyjeś inne usiłowały delikatnie wyciągnąć spod jego kolan, przyciśnięty lewą nogą worek. Z całej siły kopnął więc prawą, odrzucając intruza. Drugi sam odskoczył, ale po ich spojrzeniach Henryk już wiedział. Ręce złodzieja przejechały nie tylko po jego kieszeniach. Przejechały też po materiale pod kieszenią, gdzie zaszyte miał obrączki i sygnety, zabrane jeszcze z „Riese”, z obiektu „Centrum”. Nie było tu wątpliwości. Wyczuli coś cennego i już nie odpuszczą. Pytanie tylko czy cała zgraja, czy też tylko tych dwóch? Spojrzał za okno, ocenił  sytuację. Pociąg jechał dość wolno, ale czy warto skakać? Nie… Zbyt wielkie ryzyko. Bo przecież oni też by mogli wyskoczyć i to nawet całkiem bezpiecznie. Po prostu zerwali by hamulec bezpieczeństwa. Byłby wtedy sam przeciw wszystkim i nikt by mu nie pomógł. W tej sytuacji lepiej jednak zostać. Reszta na razie śpi, śniąc alkoholowe wizje. Więc może tylko tych dwóch… Ostentacyjnie otworzył worek, wyciągnął nóż. Odkroił kawał chleba, otworzył słoik z mięsem. Trzeba coś zjeść, aby mieć energię na czuwanie. I na nadchodzące, nieuniknione starcie. Dopił resztę wody z butelki, włożył ją do kieszeni. W razie czego jedno uderzenie w cokolwiek twardego i ma w ręku groźną, ostrą broń. Do tego nóż Bomkego i ukryty w pasie z tyłu Walther. Ale akurat jego trudno będzie wyjąć. Trzeba więc czekać. Tymczasem z pod przymrużonych powiek obserwował złodziei. Jacyś kryminaliści. Wytatuowani, pewno jeszcze z przedwojennego półświatka. Słyszał kiedyś o gangach Moskwy, Leningradu czy Odessy. Zamykano ich w łagrach, gdzie tworzyli własne, często praktycznie niezależne od władz obozowych przestępcze struktury. A w 1941 masowo wysyłano ich na front. Część w ramach kompanii karnych, część w ramach tak zwanych „czarnych dywizji”, gdzie umundurowaniem były obozowe kufajki. Słabo walczyli, masowo dezerterowali. Wielu przeszło na stronę niemiecką. A teraz pewnie spotkał właśnie takich. Szeptali coś między sobą, prawdopodobnie się naradzając. Tylko kiedy i jak zaatakują?

 

Wieczór zastał ich w Magdeburgu, gdzie oznajmiono, że pociąg wraca do Leipzig. I pijana grupa, widząc na peronie trzyosobowy patrol z pepeszami na plecach, postanowiła jechać z powrotem. Nie cała! Dwóch wysiadło za Henrykiem. Osaczali go i wiedział, ze jest tylko kwestią czasu, jak znajdzie się z nimi oko w oko. Co robić? Wyjść w miasto? Ale po co? Przecież jest godzina policyjna i to już od 17.00. Dopiero niedawno Henryk zorientował się, skąd taka wczesna pora. W Moskwie była już 19.00, a Rosjanie i tu posługiwali się czasem moskiewskim. Lepiej więc już zostać na dworcu, nawet gdyby kontrolowano dokumenty. A dzień może być mądrzejszy od nocy.

 

Rano wyszedł przed dworzec. Stała tam rosyjska żołnierka z czerwoną i żółtą chorągiewką, wymachując nimi na jakiś pieszy oddział, który właśnie miał się ładować do stojącego przy ostatnim peronie eszelonu. I też wszyscy mieli broń przy sobie. Za dużo tego. Pistoletu użyć tu nie może. Raczej nóż, a właściwie sztylet, jeszcze po Bomkem. Oni pewno mają swoje, być może większe. Więc co? Popatrzył wokoło i dwieście metrów dalej zobaczył zbombardowany budynek. Obok leżały stosy cegieł, niektóre już oczyszczone i porządnie poukładane. Pewno przygotowane do odbudowy. I nagle myśl! To jest to! Akurat coś dla niego. Zgodnie z teorią Alberta Einsteina. E = mc do kwadratu! Teraz tylko pytanie. Ile waży taka cegła? Nie wiedział. Może dwa, a może nawet trzy czy cztery kilogramy. Twarda, kanciasta, rzucona pełną mocą jego atletycznego ramienia będzie jak kopnięcie konia. A jak jeszcze trafi kantem? Obejrzał się. Bandyci wyszli za nim. Pozornie obojętni, czujnie go obserwowali. - Już niedługo - pomyślał podniesiony na duchu - po czym przyjrzał się im jeszcze raz. Dopiero teraz wychwycił jakieś wypukłości pod marynarkami obu przeciwników. Broń palna czy noże? To drugie na pewno.

Rozejrzał się jeszcze raz i ruszył przed siebie. Z dala widział bramę, w którą postanowił wpaść i wyciągnąć Walthera. Na wszelki wypadek przełoży go do kieszeni spodni. Jak w „Centrum”, kiedy to w ten sposób uratował życie. Ale to ostateczność, bo jeżeli przeciwnicy mają pistolety, to też raczej nie będą strzelać. Żadnego huku, który mógłby im ściągnąć na głowy uzbrojone patrole. Szedł więc ulicą, jakby miał iść prosto. I nagły skręt w bramę! Pięć sekund zajęło mu wyjęcie Walthera, przeładowanie go i umieszczenie w kieszeni spodni. A teraz cegły. Leżało ich tu jeszcze sporo, zwalonych na kupę. Złapał dwie i skręcił w boczny korytarz, który kiedyś był klatką schodową prowadzącą na pietra. Ledwo stanął za załomem muru, od razu ich zobaczył. Wpadli za nim, obaj z nożami w dłoniach. A właściwie nie nożami, a niemieckimi bagnetami od mauzera. Jednym pchnięciem takiego ostrza można przebić człowieka! Cofnął się więc pół kroku i czekał. W pierwszej chwili widocznie zgubili trop, bowiem jeden pobiegł dalej, ale kroki drugiego wyraźnie skierowały się w jego stronę. I nie przeszedł ich nawet kilkunastu, gdy nagle, zza załomu, dwa metry przed nim wyrosła barczysta postać Henryka, a rzucona pełnym zamachem cegła, z mocą tarana zmiażdżyła mu twarz, rozłupując czaszkę na pół. Trysnęło krwawo i napastnik nie wydając nawet jęku, runął na stertę gruzu. Jakiś krzyk dobiegł Henryka z drugiej strony bramy. Nie zrozumiał o co chodzi, ale wyczuł zagrożenie. Podniósł jeszcze jedną cegłę i sekundę później rzucił we wbiegającą w przestrzeń korytarza postać. Tym razem cegła trafiła w klatkę piersiową napastnika, odbierając mu oddech i rzucając go na kolana. Bagnet wypadł mu z ręki, szeroko otwarte usta usiłowały złapać powietrze. Oczy bandziora ze zdumieniem patrzyły na podchodzącą ku niemu postać i leżące opodal zwłoki kompana. Klęcząc, sięgnął jeszcze za połę marynarki i to natychmiast przesądziło o jego losie. Następna, starannie mierzona i rzucona już z bezpośredniej odległości cegła, rozpłatała mu czaszkę tak, jak i jego poprzednikowi. Z martwej ręki, wyciąganej właśnie spod marynarki, wypadł pistolet Parabellum. - W ostatniej chwili - pomyślał Henryk. - W ostatniej… Los się na mnie uwziął, czy co? Śmierć idzie za mną krok w krok! Na razie jeszcze żyję, ale co dalej? I kto tu jeszcze będzie usiłował mnie pojmać, zabić czy ograbić?

Rozejrzał się szybko. Nikogo. Ale skoro na ulicy przed domem są już starannie ułożone cegły, to pewnie wkrótce pojawią się tu ci, którzy mają kontynuować rozpoczętą pracę. Trupów nie ma po co, ani jak ukryć. Na pewno znajdą je zaraz po przyjściu. Więc nic tu po nim. Trzeba wiać. Ruszył do wyjścia, ale przypomniał sobie coś jeszcze. Bezpieczeństwo i logistyka. Wyciągnął Walthera z kieszeni. Wyjął magazynek. Odciągnął zamek, wyciągając nabój z komory. Nie pozwolił mu jednak opaść na ziemię. Zręcznym ruchem lewej dłoni złapał go na wysokości uda. Wepchnął do magazynka i dołączył magazynek do broni. I jeszcze strzał kontrolny. Niczym to nie groziło, bo komora nabojowa była przecież pusta. To teraz już można schować broń. Pozostała tylko - jak ją nazwał w myśli - logistyka. Prędko sprawdził kieszenie i torby obu zabitych. Jakieś dokumenty pisane cyrylicą, których nie potrafił odczytać. W przewieszonych przez plecy torbach trochę ciemnego chleba, trzy konserwy, kilka cebul i pęczek przywiędniętych rzodkiewek. - Skąd oni mieli rzodkiewki? Chyba ukradli z jakiegoś ogródka. To wszystko się przyda. Bo nikt nie wie, gdzie i kiedy znów uda się zdobyć coś do jedzenia.

Ostrożnie wyjrzał z bramy. Nikt nie kierował się do zburzonej kamienicy, więc pozornie spokojnie wyszedł na ulicę, z najwyższym trudem starając się nie przyspieszać kroku. Już nie zaryzykował powrotu na dworzec. Z ulicznej pompy napełnił butelkę wodą i pomaszerował przed siebie, czując na plecach ciepłe promienie wschodzącego słońca.

 

14.06.1945, wieczór - sowiecko - angielska linia demarkacyjna na drodze Magdeburg – Hannover.

 

Te trzydzieści parę kilometrów pokonał w podobnej sobie grupie kilkudziesięciu wędrowców. Idąc wytrwale od samego rana, a w południe posiliwszy się całą zdobyczną konserwą i dużym kawałem chleba, zdołał dojść do posterunku kontrolnego już przed siedemnastą. Długi, czerwcowy dzień zwiastował jeszcze co najmniej cztery godziny dobrej widoczności i z oddali można było spokojnie poobserwować przemieszczanie się tego exodusu. Ale nie tylko przemieszczanie. Po obu stronach szlabanu, już tworzącego namiastkę granicy, panowały inne zwyczaje. Po tamtej stronie Anglicy. Sztywni, ale raczej uprzejmi. Od czasu do czasu gestem wskazującego palca przywoływali co młodszego mężczyznę, wzywając go do okazania dokumentów. Henryk zaobserwował też dwa przypadki, gdy polecili zdjąć koszulę i oglądali ramiona delikwenta. Nic innego ich nie interesowało. - Szukają tatuażu SS - przemknęło mu przez głowę. - Jak to dobrze, że mnie to ominęło.

Gorzej było z Rosjanami. Też wzywali co młodszych i postawniejszych, ale ich działania nie ograniczały się do praktyk stosowanych po drugiej stronie. Po pierwsze, wymagali przepustek. Przetrząsali też kieszenie, tobołki i inne pakunki niesione przez wędrowców. Kilku kazano zdejmować nie tylko koszule, ale również buty, a w przeciągu godziny zatrzymali i załadowali na chronioną przez funkcjonariuszy NKWD ciężarówkę co najmniej pięciu innych, których dokumenty podarto i rzucono na ziemię.

- Niedobrze - pomyślał Henryk. - Jeżeli wezmą mnie do takiej kontroli, to przepadłem na amen. Wycofał się więc z jakąś grupą wracającą z zachodu i po pół godzinie marszu trafił do niewielkiej wioski. Tam odbił w bok. Samotnie przeszedł za ostatnie zabudowania i zobaczył przydrożną kapliczkę. Dziwne nieco, że ocalała, bo przecież naziści zaciekle zwalczali wszelkie przejawy tradycyjnej religijności. Z tyłu kapliczki były krzaki gęsto rosnącego bzu. Nie będąc pewien, czy nikt go nie widzi, zszedł w ich kierunku, po drodze ostentacyjnie odpinając i zsuwając spodnie do połowy tyłka. No co, każdego może przypilić! Przecież nie będzie się wypróżniał na środku drogi. Wszedł w gęstwinę i przez dwie minuty obserwował otoczenie. Nikt się nim nie zainteresował. A więc do dzieła. Odpruł nożem część podszewki kurtki. Odciął. Zawinął w to Walthera, kilka pochodzących jeszcze z „Centrum” obrączek i sygnetów oraz plik banknotów. Pozostawił sobie tylko kilkaset marek i nóż Bomkego. Przyjrzał mu się jeszcze raz. Przeszlifowany na sztylet, ale bez żadnych znaków szczególnych. Żadnych napisów, grawerek czy swastyk. Anonimowy, wiec można go zostawić. Nie powinien wzbudzać szczególnych podejrzeń. Przecież trzeba czymś kroić chleb czy otworzyć konserwę. Przypomniał sobie jeszcze, jak to Bomke opowiadał mu o nim. Kupił go jako nóż myśliwski, ale sam go przeszlifował, zmieniając jego przeznaczenie. Opowiadał też, jak to matka wyrzekała, że traci pieniądze na takie głupstwa. Głupstwa? A jeżeli będzie to dla niej jedyna wojenna pamiątka po synu?

Otrząsnął się. Jeszcze raz przejrzał kieszenie. Niczego trefnego. Więc teraz przy pomocy noża trzeba zakopać zawiniątko w krzakach. Zrobić jakiś znak na korze najbliżej rosnącego drzewa. Może tu kiedyś jeszcze wróci. Zapamiętać nazwę wsi i usytuowanie depozytu względem kapliczki. Dziesięć kroków prostopadle do drogi. A wiejskiej, położonej na uboczu kapliczki nikt przecież nie będzie przenosił.

No, gotowe. Czysty. Papiery w porządku. Ale jest już zbyt późno. Godzina policyjna. Aby nie kusić sowietów nie miał zegarka i teraz tylko po wysokości słońca nad horyzontem orientował się w przybliżonym czasie. Więc na dzisiaj trzeba sobie odpuścić. Nałamał gałęzi, wymościł nimi niewielkie zagłębienie terenu i poszedł spać.

 

15.06.1945, rano - przejście na linii demarkacyjnej. 


Przez szlaban przechodził około dziewiątej. Nie było na co czekać, bo chętnych było sporo. Wcześniej też zorientował się, że raczej żaden esesman nie będzie ryzykował takiego przejścia. Ci przemieszczali się po cichu, w tajemnicy przeprowadzani przez Werwolf lub wyrosłych nagle i jak spod ziemi miejscowych, domorosłych przewodników, biorących za te usługi ciężkie pieniądze. Ale pozory trzeba było zachowywać. Toteż Henryk nawet nie był zdziwiony, gdy jeden ze stojących przed szlabanem w czapce zsuniętej na tył głowy sowiecki żołnierz, wskazał na niego palcem.

- Nu, Giermaniec, propusk! Dokumienty! - dodał, widząc na twarzy kontrolowanego jakiś dziwny brak zrozumienia.

- Proszę. Ale ja jestem Polakiem - odparł w ojczystym języku, wyciągając z kieszeni papiery Grzegorza Beresia. - A przepustki są tylko dla Niemców - bezczelnie walił dalej pewnym siebie głosem. 

- Paliak? To gdie ty idiosz? Polsza tam - żołnierz wskazał na wschód.

- Wiem. Ale ja idę po żonę. Pa żienu - dodał widząc zastanowienie na twarzy rozmówcy. - Ana rabotała u Germańca - ciągnął dalej w tym dziwnym, mieszanym, polsko - rosyjskim języku. - Zabrali ją przymusowo. Na roboty. Teraz idę po nią. A później razem do Polski.

- A, do Polszy… Panimaju  - Rosjanin zdawał się rozumieć co się do niego mówi i za chwilę Henryk znalazł tego potwierdzenie. - Grzegorz Bereś - przeczytał żołnierz. - Takie miękkie zakończenie nazwiska - dodał po polsku. - Mieszkałem we Lwowie. Od października 1939 do czerwca 1941. Obok mieszkali Polacy. I matka na swojego synka wołała „Franuś”. No to idź, Grigorij. Szukaj tej swojej żony - żołnierz oddał dokumenty, spojrzał na podchodzącą grupę i wskazał na następnego mężczyznę.

            Udało się! I to nawet bez kontroli. Chyba ze względu na papiery i język, którym się posługiwał. - Mogłem sobie zostawić chociaż więcej pieniędzy - pomyślał po chwili, ale szybko odrzucił tę myśl. Mógł przecież trafić na kogoś innego, a różnica była by taka, jak między krzesłem do siedzenia a krzesłem elektrycznym. Więc nie ma co żałować. Było, minęło.

 

            Po stronie angielskiej nie był powtórnie zatrzymywany. Widocznie obserwowali kogo kontrolują Rosjanie i nie dublowali tych czynności. To teraz będzie tylko z górki. Najpierw leżący około pięćdziesięciu kilometrów dalej Hannover i przykra, ale obowiązkowa wizyta u matki Bomkego. A potem już tylko Truda!

 

Komentarze