Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 124

 

            13.07.1945, rano - Poczdam.


            Mimo nieprzespanej, spędzonej na doraźnych kontrolach połowy nocy, zwyciężyło poczucie obowiązku i major Rogozin z ciężkim westchnieniem udał się do kancelarii, gdzie do wglądu otrzymał teczkę z bieżącą korespondencją.

Niby już przesianą przez szefa sztabu, który odrzucił nieistotne, organizacyjne duperele, niby z parafkami generała, który oczywiście zapoznał się z meldunkami jako pierwszy, ale dla porządku i oni musieli to wszystko przeczytać. Znów więc miał przed sobą raporty z bieżącego sprawdzania przeznaczonej dla niego do zabezpieczenia trasy przejazdu towarzysza Stalina, spisy osób podejrzanych, zatrzymanych, czy też profilaktycznie i tymczasowo wysiedlonych z mieszkań. Dane dotyczące działalności zakładów i sklepów w pobliżu trasy. Meldunki agentury. Zarówno spośród swoich, jak i różnymi metodami zwerbowanych do współpracy Niemców. Dane dotyczące przybyłych już na miejsce angielskich i amerykańskich wojsk ochrony konferencji oraz ich sztabów czy siedzib. Spisy dyplomatów.

            I nagle ten jeden meldunek. Z przejścia w linii demarkacyjnej na trasie Magdeburg - Hannover. Kto go podpisał? Niejaki lejtienant Kriuczkow. Data? Przedwczorajsza. Przejechał tam wtedy amerykański konwój dyplomatyczny. Jeep, samochód osobowy i ciężarówka z jakimś sprzętem. A dyplomata nazywał się James Morgan. Rogozin nie pamiętał tego nazwiska i szybko sprawdził spisy dyplomatów akredytowanych jako uczestnicy konferencji. Nie było takiego! No to co jest kurwa grane? Jeszcze raz wczytał się w meldunek. Podobno dyplomata miał się spotkać z marszałkiem Żukowem. Wieczorem, tego dnia, kiedy przekraczał przejście, więc łatwo będzie to sprawdzić. Rogozin sięgnął więc do telefonu, wykręcił stosowny numer w sztabie armii i poprosił o połączenie z majorem Grigorienką.

- Siergiej? - raczej stwierdził niż zapytał, słysząc w słuchawce znajomy głos.

- Czołem Walery! Jaki znów masz interes?

- Słuchaj! Czy możesz mi sprawdzić, z jakimi dyplomatami jedenastego lipca spotykał się marszałek Żukow?

- Co? Chcesz mi powiedzieć, że masz zamiar kontrolować samego marszałka? Wiesz, czym to grozi?

- Nie żartuj. Chodzi mi nie o niego, a o pewnego dyplomatę. Amerykanina.

- No, jeśli tak, to zaraz. Tylko spojrzę w księgę - w słuchawce dał się słyszeć szelest przewracanych kartek i po chwili Rogozin usłyszał to, co już niejasno przeczuwał. W tym dniu marszałek nie przyjmował żadnych dyplomatów.

- Jesteś pewien? Jedenastego lipca, po południu.

- Ani po południu, ani w ogóle. Tego dnia nie było żadnego.

- Cholera! A możesz mi sprawdzić, czy do misji amerykańskiej w Berlinie tego dnia dotarł jakiś konwój dyplomatyczny? To ważne!

- Sprawdzę i oddzwonię, chociaż ustalenie tego zajmie mi nieco czasu. A ty, za te informacje jesteś mi winien co najmniej gruziński koniak.

- Będziesz go miał. Tylko mi to sprawdź.

 

            Czterdzieści minut później Rogozin poczuł pustkę w głowie i rozpacz w sercu. Konwoju też nie było. Ale przecież ktoś kurwa przyjechał! Nalał więc sobie szklankę wódki, chwilę poszukał w służbowej książce telefonicznej i wykręcił jeszcze jeden numer. Do placówki w Magdeburgu.

 

13.07.1945, południe - Bremen, amerykańska enklawa na terenie brytyjskiej strefy okupacyjnej, siedziba placówki wywiadu Armii Stanów Zjednoczonych.


- Więc mówi pan majorze, bomba atomowa? - pułkownik był nieco znudzony, a jego głos pełen niedowierzania. - Jestem w wojsku już prawie trzydzieści lat i nigdy o czymś takim nie słyszałem. A ty, John? - zwrócił się do obecnego w pokoju porucznika.

- Ja też nie słyszałem. A może coś się panu pomyliło, majorze?

- Nic mi się nie pomyliło - Orawa był coraz bardziej zirytowany. - A jeżeli panowie nie zadziałacie jak trzeba, złożę raport na piśmie. W dwóch egzemplarzach, a w kancelarii każę sobie na kopii pokwitować odbiór. Z datą i godziną. I jeżeli to o czym mówię pierdolnie, ja będę czysty. Wy natomiast, za karygodne zaniedbanie obowiązków służbowych zdegradowani do stopni szeregowców, w najlepszym razie do końca swoich dni będziecie oglądać świat w kratkę, w zawszonej celi najgorszego wojskowego więzienia w całych Stanach.

- Spokojnie majorze, spokojnie. Wykonam zaraz pewien telefon. Wysoko. Nawet bardzo wysoko. Ale jeżeli robi pan ze mnie durnia, to…

- Nie robię. Bo jeszcze większego zrobiłbym z siebie.

 

Nim zdążył wypalić drugiego papierosa, poczuł się jak król. Bo teraz nagle pułkownik i porucznik prawie przy nim tańczyli. - Może koniak, może whisky, czy może kawę? A może jest pan głodny? Jeśli tak, zaraz zamówimy dla pana obiad. Spokojnie zdąży pan zjeść, zanim przyjedzie tu pewien generał. A jakby nawet przyjechał nieco wcześniej, to po prostu na pana zaczeka…

 

13.07.1945, popołudnie - Poczdam.


- To wszystko?

- Tak jest, towarzyszu majorze - Kriuczkow cały czas stał przed Rogozinem na baczność. - Nic więcej nie jestem w stanie powiedzieć.

- To teraz marsz do kancelarii. Dostaniecie tam papier, pióro i pełen kałamarz atramentu. Za dwie godziny chcę mieć na piśmie to wszystko, co mi tutaj opowiedzieliście. Ze szczegółami i bez pomijania czegokolwiek. Może chociaż w ten sposób ocalicie swoją głowę. Odmaszerować!

 

            Która to już dzisiaj szklanka wódki? Trzecia? Rogozin wiedział, że powinien zachować trzeźwy umysł, ale nie mógł się powstrzymać. Niejasne przeczucie nadchodzącego nieszczęścia było tak wyraźne, że aż drżały mu ręce i tylko mocny alkohol sprawiał, że drżenie ustawało. - Chyba naprawdę jestem znerwicowany - pomyślał. - Od lat w służbach specjalnych, od czerwca 1941 na pierwszej linii. A wcześniej jeszcze, w latach 1937 - 1938 podczas wojny domowej w Hiszpanii, przez pewien czas pod rozkazami samego towarzysza Orłowa. Tym akurat się nie chwalił, bo wiadomo… Zaufany towarzysz Orłow zdradził i uciekł na Zachód. Czasami więc sam sobie się dziwił, że jeszcze żyje, albo nie dorobił się jakiegoś zawału. A teraz trafił na sprawę, która go przerosła. Tak samo, jak z tym Reschke. Job twoju mat! Czyżby w tak krótkim czasie czekała go już druga porażka? Łapczywie wypił kilka haustów i aż się zakrztusił. Spokój! Zachować spokój. W kancelarii Kriuczkow pisze wyjaśnienie. Jeżeli coś pójdzie źle, to ta jego pisanina zamieni się dla niego w wyrok śmierci. Bo to właśnie on nie dopełnił obowiązków. On przepuścił konwój, który - jak wszystko na to wskazuje - był jakąś zagrywką. Czyją? Diabli wiedzą. W jakim celu? Też nic nie wiadomo i nie ma jak się dowiedzieć. A na domiar złego jeszcze jedna myśl dręczyła Rogozina. Ten niby Morgan. Kriuczkow widział go przez szybę i to krótko, ale coś tam zapamiętał. Twarz jak maska, rysy grubo ciosane. Resztę maskował garnitur, koszula i cylinder na głowie. Ale jedno było charakterystyczne. Jak to Kriuczkow określił? Byczy kark! Od początku to określenie nie dawało spokoju Rogozinowi i wreszcie coś przebiło się do jego świadomości. Przecież tak opisywano Martina Bormanna! Prawą rękę Hitlera, który zniknął w ostatnich chwilach agonii Berlina. Wprawdzie przy jakichś zwłokach znaleziono jego notatnik, ale zanim zorientowano się, czyje to są zapiski, zwłoki jakby w magiczny sposób zniknęły i mimo starannych poszukiwań, już ich nie odnaleziono.

            Co do tej sprawy, Rogozin miał swoją teorię. Notatnik podrzucono, a później zwłoki celowo usunięto, aby mistyfikacja nie wyszła na jaw. Więc jednak Bormann pewno żyje. Ale czy jest to możliwe, aby bezczelnie podszywał się pod amerykańskiego dyplomatę? I po co by to robił? A co było w ciężarówce? Oraz najważniejsze. Gdzie ten konwój teraz jest? W jakim celu przedostał się do ich strefy i to na tydzień przed planowanym spotkaniem wielkiej trójki? Czyżby…

            Tu nagle wyobraźnia podsunęła Rogozinowi obraz bezwładnie  leżących, zakrwawionych zwłok Stalina i mimo woli wszystkie włosy na głowie stanęły mu dęba.

 

13.07.1945, późny wieczór - Poczdam.


            Amerykańska ciężarówka, w widoczny sposób pochodząca z dostaw „Lend - Lease”, bo w rosyjskich barwach i takim też oznakowaniu, niespiesznie przejechała ostatnie skrzyżowanie i zwolniła przed bramą w murze z czerwonej cegły. Widać już na nią czekano, bo dwóch ludzi , każdy ciągnąc za swoją część wrót, otworzyło bramę w niecałe pięć sekund. Kierujący dodał gazu i ciężarówka wtoczyła się na fabryczny dziedziniec. Ta część zakładów w widoczny sposób była nieczynna, po zniszczeniach jeszcze z okresu kwietniowych walk. Jeden z ludzi już zamykał bramę, drugi ramieniem wskazał otwarte wrota na wpół zburzonego magazynu.

            Tam jednak, gdzie zaparkowano pojazd, ściany i dach były całe. Dopiero w drugiej części, oddzielonej stosem starych skrzyń tworzących jakby barykadę, hulał wiatr. Silnik zgasł i wreszcie przyjezdni usłyszeli głos.

- Można wysiadać!

            Nareszcie! Bormann głęboko odetchnął i wyskoczył spod plandeki. Udało się! Jeszcze wczoraj wieczorem dotarli do pewnej żwirowni pod miastem, gdzie przeistoczyli się w Rosjan. Zrzucili amerykańskie mundury, a on sam pozbył się sztywnego garnituru i znienawidzonego cylindra. - Wyglądałem w nim jak ostatni debil - pomyślał. Otworzyli tam zaplombowaną dotąd plandekę ciężarówki, wyciągnęli rosyjskie mundury i broń. Dokumenty też mieli dobre. Kompania zaopatrzeniowa, przydzielona do grupy „trofiejnej”, zabezpieczającej dobra przeznaczone do wywiezienia z Niemiec. Mogli więc poruszać się gdzie tylko chcieli i przewozić co chcieli. Wyciągnęli też kilka pojemników z farbą i w ciągu pół godziny przemalowali ciężarówkę. Teraz z przodu, tyłu i na drzwiach szoferki widniały czerwone gwiazdy. Jakiś numer z przodu na kawałku dykty i z tyłu na burcie, zwyczajem podpatrzonym u sowietów. No i jeszcze pozbyli się jeepa oraz  osobówki. Po cichu. Wystarczyło podprowadzić pojazdy pod stromy brzeg glinianki i tam trochę popchnąć, a w ciągu kilkunastu sekund pogrążyły się w bulgocącej, głębokiej i mętnej wodzie. Gotowe. Nawet sam diabeł ich tu nie znajdzie. Wyspali się, odpoczęli i zdrowo podjedli, bowiem właściciel żwirowni, stary bojownik i znajomy Bormanna, niczego im nie żałował. A wieczorem ruszyli do ostatniego etapu podróży i właśnie dotarli gdzie trzeba. Nie było już tylu patroli co w dzień, a i kto by kontrolował własną ciężarówkę?

            Puściły więc nerwy. Stali teraz, palili papierosy, mówili jeden przez drugiego i klepali się po plecach. Tylko Bormann dalej był czujny.

- No, dobra! Dość już tego. Robota nie jest skończona. Wystawić dwóch wartowników. Mają obserwować i meldować o wszystkim. Wy dwaj - wskazał ręką - bierzcie się za swoją robotę. Dojście do samochodu trzeba zaminować, tak, aby nikt niepowołany nie mógł go nawet dotknąć. Zresztą, sami lepiej wiecie jak robić miny - pułapki. Bomba zostaje na samochodzie i odpalona będzie ze skrzyni ładunkowej. Oszczędzi nam to pracy i wyeliminuje możliwość chociażby przypadkowego uszkodzenia przy jej przemieszczaniu. Ty - skinął na ostatniego - pilnuj tych dwóch, co nas wpuścili. Nie mogą stąd wyjść, chyba, że dopiero razem z nami.

- Oni to wiedzą, reichsleiter!

- Nie szkodzi. Tej roboty nie można spieprzyć, więc musimy wziąć pod uwagę każdą okoliczność.

- A jak będą chcieli do toalety, czy co?

- Szczać i srać macie tu, za skrzynkami. Woda do picia i umycia się jest w tamtym kranie z umywalką, a suchy prowiant na ciężarówce. Trudno. Te parę dni musimy wytrzymać. Jutro lub pojutrze dotrzeć ma tu jeszcze dwóch ludzi prowadzonych przez łącznika. Podadzą hasło. „Blitz”! Dostali je już po tej stronie linii demarkacyjnej. Wcześniej, powinien być sam łącznik, też posługujący się tym hasłem. Coś jeszcze?

- A czynna część fabryki? Nikt stamtąd tu nie przyjdzie?

- Nie powinien. Może jeszcze nie zauważyliście, ale od tamtej części oddziela nas mur, a brama w nim zamknięta jest na stałe. Więc nikt stamtąd nie powinien się tu szwendać.

- Ale to dziwne…

- Nie tak bardzo. Mur postawiono w końcu lat dwudziestych, od razu po wybuchu wielkiego kryzysu. Produkcja totalnie się wtedy załamała, a części, urządzenia i gotowe produkty znajdujące się jeszcze w magazynach, były przez robotników masowo rozkradane. Rozebrano wtedy dwa niepotrzebne już magazyny i z odzyskanych cegieł wybudowano ten mur, żeby uniemożliwić tu dostęp.

- Ale to było wtedy. A teraz? Nie będą potrzebowali tych magazynów?

- Na razie nie. Ruscy już w połowie maja zaczęli szabrować fabrykę. Wywieźli co nowsze i cenniejsze maszyny czy urządzenia. Niby w ramach reparacji wojennych. Więc teraz, choć fabryka formalnie częściowo jest już czynna, to tak naprawdę jeszcze niczego nie produkuje, a jej zdolności do wytwarzania czegokolwiek dopiero są odtwarzane. Jasne?

- Jasne, herr reichsleiter!

 

13/14.07.1945, późny wieczór, noc - Hannover, Magdeburg.


Poderwani alarmem, dwaj będący akurat pod ręką agenci operacyjni amerykańskiego wywiadu wojskowego, mieli nietęgie miny. - To co tak naprawdę mamy zrobić? - starszy z nich pragnął upewnić się jeszcze raz.

- Jak to co? Już powiedziałem! Za pół godziny dostaniecie jeepa i dwa komplety dobrych, niemieckich dokumentów. Jedziecie na linię demarkacyjną, o, tu - przełożony wskazał palcem punkt na mapie -  gdzie będzie na was czekał nasz przewodnik. Przeprowadzi was przez tak zwaną „zieloną granicę” do sowieckiej strefy, gdzie wasza już głowa, jak szybko i sprawnie dostać się do Magdeburga. Macie na to jedynie parę godzin, bo rano ten pociąg nie ma prawa odjechać. Najlepiej będzie zabrać jakiś pojazd od Niemca i to pierwszego lepszego.

- Czyli ukraść…

- Możesz to i tak nazwać. W końcu, przecież nie takie akcje już wykonywaliście i to jeszcze podczas działań wojennych, na tyłach wroga.

- Ale to, co tu słyszymy, jest kompletnie nieprzygotowane. Wszystko na wariata i bez żadnego planu!

- Trudno. Sytuacja jest cholernie niebezpieczna, nagła i nadzwyczajna, to i nasze, tak naprawdę wymuszone nią działania, muszą być niestandardowe. Na żadne inne nie mamy już czasu. Oczekuję waszego powrotu najpóźniej do jutra wieczora. Złamcie kark - zakończył tradycyjnym, mającym zapewnić im szczęście zwrotem, po czym znacząco spojrzał na zegarek. - Do roboty!

 

 Pierwsza część operacji przebiegała bez przeszkód. Przeprowadzeni do sowieckiej strefy, już w pierwszej wiosce ukradli z miejscowej remizy wóz strażacki, który bez przeszkód pozwolił im dotrzeć aż na przedmieścia Magdeburga. A co? Nawet gdyby po drodze spotkali jakąś kontrolę, po prostu włączą syrenę i popędzą dalej. Przecież, do cholery, chyba nikt nie będzie zatrzymywał pojazdu jadącego do pożaru! Szybko przedostali się w pobliże dworca i zlustrowali okolicę. Jest! Podczepione do lokomotywy siedem wagonów czerniało w mroku nocy, nie pozwalając jednak dostrzec jakichkolwiek tabliczek, mogących stanowić informację o trasie jego kursowania. Sytuację utrudniało też dwóch niemieckich kolejarzy, z których jeden utrzymywał maszynę pod parą, zaś drugi wokoło chodził z olejarką, smarując w niej odpowiednie punkty.

- I co teraz? Wkrótce zacznie robić się jasno!

- Jeszcze mamy jakieś pół godziny. Jak nie będzie innego wyjścia, trzeba będzie ich ogłuszyć.

 

Nie było takiej potrzeby. Kwadrans później, dwie przyczajone w żywopłocie okalającym stację sylwetki, wykorzystując sprawdzanie wagonów przez  jednego z maszynistów i widoczną aż stamtąd drzemkę drugiego, wyszły wreszcie zza bezpiecznej osłony i pochyleni jak sprinterzy, biegiem pokonali dystans około trzydziestu metrów, dzielący ich od stojącego w torach postojowych pociągu. Przypadli przy szynach, wczołgali się pod wagon połączony z lokomotywą i spojrzeli po sobie.

- To na pewno ten pociąg? - zapytał jeszcze młodszy z nich.

- A widzisz tu jakiś inny? - starszy czasem miał już dość niepotrzebnych pytań młodszego kolegi.

- No, nie…

- To co się głupio pytasz? Tnij!   

 

Komentarze