Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 126

 

            15.07.1945, późny wieczór - Poczdam. 


            - Stoj! Ruki w wierch! - okrzyk poparty szczęknięciem zamka pepeszy, zatrzymał idącego pod ścianą cywila w miejscu. - Co? Nie wiesz, że jest godzina policyjna? - niemiecki, którym posługiwał się dowódca patrolu był słaby, ale w pełni zrozumiały. - Dokumenty!

            Stojący cywil jakby z wahaniem opuścił lewą rękę. Rozpiął marynarkę i powoli odciągnął na bok najpierw jedną a potem drugą połę. Tak, aby widzieli, że nie ma przy sobie żadnej broni. Dwoma palcami sięgnął następnie do zewnętrznej kieszeni i wyciągnął niewielki papierek w celofanowej okładce. Nie bał się tej kontroli. Już od prawie miesiąca pracownicy elektrowni, wodociągów, kolei, piekarni, aptek i szpitali mieli stałe, nocne przepustki. A on również taką posiadał.

- Nazwisko!

- Erhard. Joachim Erhard. Jestem pracownikiem piekarni. Idę do pracy na nocną zmianę.

- To co się tak czaisz, zamiast iść środkiem?

- Tak sobie szedłem. Myślałem już o pracy.

- O pracy? No to idź już do tej swojej piekarni. Ale prosto! I bez żadnego szwendania się.

- Oczywiście, panie oficerze.

- No! - dowódca wyciągnął rękę i oddał dokumenty, po czym patrol ruszył dalej niespiesznym krokiem.

            Człowiek legitymujący się jako Joachim Erhard również poszedł w swoją stronę. Tyle, że nie do piekarni, gdzie oficjalnie był zatrudniony. Przeszedł jeszcze przez dwie ulice i znalazł się przy wysokim, ceglanym murze. Minutę później dotarł do bramy i zapukał w nią pięć razy. Dwa razy szybko, trzeci raz po sekundowej przerwie i ponownie dwa razy szybko. Widać czekano już na niego, bo prawa część bramy natychmiast uchyliła się na pół metra. Erhard podał hasło, wślizgnął się w powstałą szparę i chwilę później, razem ze swym odźwiernym, szybkim truchtem ruszyli ku leżącemu pięćdziesiąt metrów dalej magazynowi.

 

            Kapral Robinson z elitarnej kompanii piechoty morskiej zobaczył ich pierwszy. Cudowna rzecz ten noktowizor! Trącił łokciem siedzącego obok i rzucił krótki komunikat.

- Miedzy bramą a zburzonym magazynem!

Jego towarzysz sięgnął po lornetkę. Ledwo, ledwo, ale też zobaczył. Dwie męskie postacie, skulone i przyczajone, przemykały do budynku. Minęły zamknięte wrota i skręciły ku bocznej ścianie. Chwilę później przeskoczyły przez zwaloną część muru i zniknęły w środku.

- Widziałeś to? - Robinson nie odrywał oka od noktowizora.

- Tak. Niezbyt dobrze, bo ciemno, ale tak.

- To co? Powiadamiamy porucznika.

- Jasne. Może coś nam z tego skapnie - partner Robinsona sięgnął po „walkie-talkie” i rzucił krótkie hasło. - „Tu dama trefl. Mamy dwa walety”.

 

            Porucznik, który dotarł do nich dwadzieścia parę minut później, przyprowadził jeszcze jednego człowieka. Mówiącego po angielsku, ale w oczywisty sposób będącego cudzoziemcem.

- Świetnie chłopaki. To jest to, na co czekaliśmy. A teraz musicie wysilić mózgownice. To który to magazyn?

- Ten z prawej, na wpół zburzony.

- A jak wyglądali ci dwaj? Skąd i gdzie się pojawili? Było w nich coś charakterystycznego? Robinson, ty miałeś noktowizor!

- Tak jest! Ale widziałem ich prawie cały czas od tyłu. Kiedy ruszyli spod bramy. Zauważyłem jej ruch. Ktoś ją otwierał. Nie wiem, jak się tam znalazł. Pewno był już wcześniej, lecz poprzednia zmiana go nie zauważyła. Później widziałem ich sylwetki. Bokiem byli tylko przez chwilę. Jak przechodzili przez murek do środka.

- Ja też ich tak widziałem - dodał partner Robinsona. - Ale gorzej, bo tylko przez zwykłą lornetkę. A było już ciemno.

- A sylwetki? Jakie były? - angielski włączającego się do rozmowy cudzoziemca był nieco sztuczny i z nienajlepszym akcentem.

- Normalne. Biegli przyczajeni i rozglądali się . To wszystko.

- A jakieś szczegóły ubioru? Może jakieś charakterystyczne kurtki czy czapki? Mieli coś w rękach?

- Nie. Byli bez czapek. Chyba mieli jakieś kurtki czy marynarki. I puste ręce.

- A wzrost? Nie było tam przypadkiem wysokiego, barczystego, krótko ostrzyżonego faceta?

- Krótko, to obaj byli ostrzyżeni. Ale żeby któryś był wysoki i barczysty? Nie, obaj byli przeciętni.

- Ja też tak widziałem przez lornetkę.

- Czyli, wygląda na to, że jeszcze nie dotarł - dziwny cudzoziemiec zwrócił się do porucznika.

- Chyba jeszcze nie. To teraz do generała. A wy - zwrócił się do obserwatorów - miejcie ten magazyn na oku. Zaraz też przyślę wam wsparcie. Z drugim „Vampirem”. I o wszystkim natychmiast meldować!

 

15/16.07.1945, noc - Poczdam, siedziba wywiadu USA.


            - To co robimy, panowie? Jakieś propozycje? - generał rozejrzał się po swoich trzech współpracownikach, dwóch dowódcach kompanii i wreszcie skierował swój wzrok na Orawę. Może najpierw pan, majorze?

- Myślę, że co nagle, to po diable. Praktycznie mamy jeszcze dwadzieścia cztery godziny. Bezpieczne dwadzieścia cztery. Teraz nie ma co szaleć. Noc, ciemno, nie wiemy co i kto jest w środku. Ten, który przyszedł do magazynu, według ostatniego meldunku już wyszedł z terenu fabryki. Dosłownie po kilku minutach. Nie zdążyliśmy ściągnąć ludzi, aby go śledzić lub zatrzymać. Ale jego twarz, w noktowizorach, widziało dwóch naszych obserwatorów. Dokładnie. Więc jutro od wczesnego ranka, oczywiście w cywilnych ubraniach, powinni warować w pobliżu bramy. Trzeba też zapewnić im stosowne dokumenty oraz wsparcie. Jeżeli przechwycimy klienta, który prawdopodobnie może być łącznikiem, musimy wydusić z niego wszystko i natychmiast. Nawet gdyby przyszło żywcem go kroić i sypać solą, musi nam wszystko powiedzieć. Bo sprawa jest zbyt poważna. A potem będziemy działać według uzyskanych informacji.

- No dobrze. To zrozumiałe. A jak będzie z tym pana agentem? Tym wysokim i barczystym?

- Jemu włos z głowy spaść nie może. Jest zbyt cenny. Z podtekstu rozmowy wynikało, że prawdopodobnie siedział w centrum atomowego programu III Rzeszy. A teraz znalazł się w newralgicznym punkcie i w razie naszego niepowodzenia tylko on może pokrzyżować im szyki. Dlatego ja też muszę być wśród ludzi biorących udział w akcji zatrzymywania. Jeżeli trafimy na niego, to od razu będziemy wiedzieli wszystko. A w każdym razie wszystko to, o czym on będzie wiedział.

- To też jasne. A jeżeli nie doczekamy się nikogo? Ani łącznika, ani tego pańskiego człowieka?

- To powinniśmy prowadzić obserwację jeszcze do wieczora. Operacyjną, optyczną i fotograficzną… Jaka tylko będzie możliwa. A w nocy trzeba będzie uderzyć. Innego wyjścia już nie będzie. Bo przecież pojutrze…

- Tak! To chyba jedyne co możemy i powinniśmy zrobić. Jakieś inne opcje? - generał znów się rozejrzał.

- A co, jeżeli w sprawę wmieszają się ruscy? - dowódca komandosów głośno zadał pytanie, które podskórnie nurtowało wszystkich od początku. - Coś wywęszą, dostaną jakąś informację lub nawet przypadkiem wpakują się na naszych ludzi? Co wtedy?

- Mamy już koncepcję. Major wcześniej ją przedstawił. Będę tam na miejscu. Oczywiście incognito i pod przykrywką, ale w przypadku zaistnienia takiej potrzeby, w minutę zobaczą mnie w pełnym stroju służbowym. Amerykańskiego generała w mundurze i z immunitetem dyplomatycznym w kieszeni nie będą mogli, ot tak sobie, po prostu zignorować. W razie czego będę twierdził, że w zakładach są sabotażyści z Werwolfu, przygotowujący zamach na naszego prezydenta. Z tyłu zakładów biegnie też linia wysokiego napięcia, ważna dla sieci energetycznej miasta. Przy okazji chcą ją wysadzić, aby zademonstrować swoją siłę i obecność. Powiemy, że to my uzyskaliśmy informację, my mamy rozpoznanie, my ściągnęliśmy siły i środki, zamach dotyczy naszego przywódcy i w związku z tym to całkowicie nasza sprawa. Oni zaś, niech się zajmą swoim „Wujkiem Joe”. To im lepiej wyjdzie na zdrowie.

- A ostatnia rzecz… - dowódca spadochroniarzy drążył temat. - Jeżeli już zlikwidujemy lub wyłapiemy obecnych w tym magazynie, to co dalej z ładunkiem?

- Likwidacja, to ostatnie, czego byśmy chcieli. Starajcie się brać ich żywcem. Bo dobrze by było, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Więc likwidacja tylko w ostateczności. A co do ładunku… Nie ruszać! Nie dopuszczać nikogo. Nawet, gdyby pojawił się tam sam Stalin, pod ramię z Żukowem. Jedyną osobą, która zdecyduje co z ładunkiem, będę ja. A przy okazji… Już zorganizowaliśmy stosowną ekipę. Kilku wybitnych fizyków, konstruktorów broni i najlepszych, doświadczonych saperów. Właśnie lecą ze Stanów. W tej chwili - generał spojrzał na zegarek - ich samolot jest gdzieś nad środkowym Atlantykiem. U nas powinni być koło południa. To na razie wszystko.

 

16.07.1945, rano - Poczdam.


            Rogozin już wiedział. Albo przynajmniej przeczuwał. Coś dziwnego działo się w dzielnicy przemysłowej. Nie był to jego rejon i mógłby się tym zbytnio nie przejmować, ale przecież jakby co, łatwo można zostać kozłem ofiarnym. To nic, że za tamten rejon odpowiadał major Komarow. Już wczoraj dała mu do myślenia aktywność Amerykanów w tamtej okolicy. A dzisiaj, po wcześniejszym rozliczeniu nocnych patroli, pułkownik będący zastępcą dowódcy zabezpieczenia zapoznał ich z nowymi meldunkami. Amerykanie stale gdzieś wyjeżdżali i przyjeżdżali. I dziwnym trafem cel ich wyjazdów z reguły koncentrował się w jednej dzielnicy miasta. To nie mogło być przypadkiem i Rogozin postanowił osobiście zbadać teren. Iść z tym do generała było jeszcze za wcześnie. Natychmiast by zapytał o konkrety. A przecież on miał tylko cień, albo nawet cień cienia, za którym można było  podążać. I pewne niejasne przeczucie.

 

            Nie musieli się zbytnio spieszyć. Wyspali się do siódmej, umyli, ogolili, zjedli śniadanie.

- To co, panowie? Gotowi? - łącznik popatrzył na nich z uwagą.

- Jak widać.

- Świetnie. Tu macie po bilecie na tramwaj. Stąd, to kawałek drogi.

- Więc pojedziemy tramwajem?

- Tak. Przecież nie będziemy pięciu kilometrów dymali przez miasto na piechotę. Poza tym, Rosjanie jadących tramwajem praktycznie nie kontrolują. Pojedziemy więc we trzech, ale udajemy, że się nie znamy. Nie rozmawiamy i każdy siada na innej ławce. Tu macie dzisiejsze gazety. Możecie je czytać. Teraz wielu ludzi w tramwajach to robi. Wysiadacie tam gdzie ja i idziecie za mną. Doprowadzę was na samo miejsce. Tam ostatecznie dowiecie się, co, gdzie  i kiedy macie robić.

- A ty naprawdę nie wiesz tego, co i gdzie?

- Nie wiem. Wiem tylko, że macie coś wykonać. Ale co, to już nie moja sprawa.

- I słusznie. Czasem lepiej jest zbyt wiele nie wiedzieć.

 

            Rogozin nie chciał angażować w to kogokolwiek innego. Bo jeżeli się pomyli? Jeżeli się wygłupi? W wyobraźni już słyszał szydercze śmiechy za plecami. To ten, który ma zwidy. Nie zdecydował się więc nawet na szofera. Sam wsiadł za kierownicę i jego służbowe auto ruszyło ku dzielnicy przemysłowej.

 

            Tramwaj nadjechał punktualnie. O dziwo, bo przecież jeszcze miesiąc temu żaden nie jeździł. Wyremontowano już sieć elektryczną, wstępnie połatano tabor i szyny. Wsiedli więc i rozeszli się po wagonie. Sześć przystanków. Wysiąść mieli na siódmym. Większość miejsc była już niestety zajęta i Henryk zdecydował się stanąć przy drzwiach. Popatrzył jeszcze na Modera i łącznika. - Niech sobie siedzą - pomyślał. - Ja postoję. To tylko kilka przystanków. Z ciekawością popatrzył przez okno. Nigdy tu nie był. Miasto, przynajmniej przy trasie którą jechali, nie było bardzo zniszczone, a przy nielicznych, zburzonych i zrujnowanych budynkach pracowały grupki kobiet, oczyszczając i składając cegły w regularne sześciany. Miały się przydać tym, co po nich przyjdą. Murarzom.

 

            Tą część rozpoznania Rogozin robił już pieszo. Przeszedł jedną, drugą i nawet trzecią ulicę. Niby nic. Czynszowe kamienice, domy wyglądające na typowe osiedle fabryczne. Dalej mur. Prowadził do głównej bramy, nad którą, na gęsto postrzelanej blasze widniał duży napis. „Rheinmetall - Borsig”. Rogozin wiedział, że wcześniej między innymi produkowano tu  znane i cenione lokomotywy, ale później także broń i amunicję. A teraz? Rozglądał się wokoło. Część zakładów w widoczny sposób chyba już pracowała. Za drugim, nieco niższym murem, była część jeszcze nieczynna. Widniały tam ściany i dachy jakichś hal czy magazynów. To chyba nie stanowiło obiektu zainteresowania Amerykanów. Chociaż, kto ich tam wie. Rywalizowali z nimi na wszystkich możliwych polach. Więc może jednak chodzi o fabrykę? Ale chyba przecież nie o to, co się tam teraz produkuje? Co prawda, mógł po prostu wejść na teren i zażądać odpowiedzi, ale na razie nie chciał zwracać na siebie niczyjej uwagi. No, cóż… Trzeba będzie pogadać z majorem Komarowem. I wspólnie się zastanowić, co z tego wszystkiego wynika.

 

            Minęli już szósty przystanek i Henryk widział, jak ich przewodnik wstaje z siedzenia. Czyli, wysiadają na następnym. Tak, jak było wcześniej ustalone. Przysunął się jeszcze bliżej drzwi i stanął przy samej szybie. A więc zaraz…

 

            Właśnie wracał do samochodu. Co miał zobaczyć, już zobaczył. A przynajmniej tak mu się wydawało. Przystanął przy krawężniku, aby przepuścić zwalniający przed zakrętem tramwaj. Zamyślonym wzrokiem spojrzał na pojazd i nagle jego serce skoczyło jak oszalałe. Wytrzeszczył oczy, ale nic nie chciało się zmienić. Dwa metry od niego, za szybą tramwaju zobaczył twarz. Twarz, która już śniła mu się po nocach. Twarz znana wcześniej z fotografii, a później i z osobistego kontaktu, z Waldenburga. Teraz co prawda ogolona, z włosami krótko przystrzyżonymi, ale niewątpliwie ta sama! Nie! Nie mógł się mylić. Dwa metry przed sobą, Rogozin widział Heinricha Reschke!

 

Komentarze