Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 128

 

                                       Rozdział VI

 

                                         Eksplozja.

 

            16.07.1945, wczesne popołudnie - Poczdam.


- Towarzyszu generale! Major Rogozin melduje się na rozmowę!

- Siadajcie majorze. Trochę to niecodzienne, że nie zwracacie się do mnie z oficjalnym raportem, ale słucham. Macie piętnaście minut - generał spojrzał na zegarek. - A ja mam nadzieję, że poświęconego wam czasu nie będę żałował.

- Towarzyszu generale! Będę więc mówił zwięźle. Coś dzieje się z fabryką w dzielnicy przemysłowej.

- Jaką znów fabryką?

- „Rheinmetall – Borsig”. Była mocno zniszczona. Potem nasi prowadzili tam jeszcze akcję reparacyjną. Na chwilę obecną odtwarzane są tam jakieś możliwości produkcyjne, ale większa część jest jeszcze nieczynna.

- I co w związku z tym?

- W nocy, z czternastego na piętnasty, w jej najbliższej okolicy nasze patrole wychwyciły grupę Amerykanów. Nie dowiedzieliśmy się, co tam robili. Zasłonili się immunitetem i pracą na rzecz bezpieczeństwa ich prezydenta.

- To wiem. Czytałem meldunki. Dalej.

- W porozumieniu z majorem Komarowem zintensyfikowałem działalność agentury wcześniej tam uplasowanej, ale i doraźnie pozyskanej pod kątem zabezpieczenia wizyty towarzysza Stalina. Zadaniowałem ją też na aktywność Amerykanów i Angoli.

- Słusznie. I…?

- Z informacji, które uzyskałem dziś rano wynika, że dzieje się u nich coś nadzwyczajnego. Wiecie już towarzyszu generale, że ściągnęli dwie elitarne kompanie szturmowe. Podobno poprzedniej nocy przyjechał do nich jakiś generał. Nie wiemy, kto to jest. Ale wokół ich obozowiska jest ruch. Wyjeżdżają po nocy, a teraz także i w dzień. I to w miejsca, gdzie raczej nie można się spodziewać ich prezydenta.

- Pod tę fabrykę?

- Tak jest. Chociaż może nie pod nią samą, ale w jej najbliższe okolice. Co prawda, jak już mówiłem jest to teren majora Komarowa, ale wiem, że on nie zdobył żadnych konkretnych informacji. Wobec tego sam zrobiłem rozpoznanie.

- A wyniki?

- Towarzyszu generale - Rogozin aż nabrał powietrza do płuc, aby wypalić najważniejsze. - Tam ewidentnie dzieje się coś dziwnego. Amerykanie wyraźnie są tą fabryką zainteresowani, a dziś rano… 

- Co dziś rano?

- W przejeżdżającym nieopodal fabryki tramwaju zobaczyłem twarz. Twarz człowieka ze zdjęcia, które dostaliśmy pół roku temu!

- Jakiego znowu zdjęcia?

- Tego niemieckiego specjalisty od badań atomowych, który…

- Co?!!! Chcecie mi powiedzieć, że…

- Tak. Nie mam wątpliwości. To była twarz doktora fizyki, a zarazem sturmbannführera i funkcjonariusza SD, Heinricha Reschke!

- Zatrzymaliście go ?

- Niestety nie - Rogozin już wcześniej postanowił nie opowiadać o swojej upokarzającej porażce. Bezpośrednich świadków tego nie było, więc kontynuował bez zająknięcia. - Tramwaj jechał ulicą ze sporą prędkością. Próbowałem do niego wskoczyć, ale się nie udało. Upadłem, a tramwaj pojechał dalej. Gdy się w końcu zatrzymał, wszyscy pasażerowie uciekli. W pobliżu nie było akurat żadnego naszego patrolu.

- Spieprzyliście sprawę Rogozin - generał momentalnie znalazł kozła ofiarnego. - Ale jeszcze możecie ocalić swoją głowę. Wnioski?

- Jeżeli w jej pobliżu pojawił się Heinrich Reschke, a Amerykanie nagle zaczęli się interesować tą fabryką, to może jest tam…

- No, dokończcie…

- Coś związanego z atomem!

- Ale chyba nie bomba?

- Nie możemy tego wykluczyć. Z informacji uzyskanych przez naszą agenturę wynika, że to właśnie Reschke był co najmniej współautorem wybuchów na Rugii w październiku ubiegłego roku i w Ohrdruf w marcu tego roku. Potem był w kompleksie Riese. Do dzisiaj nie wiemy co tak naprawdę tam robił. A teraz nagle pojawił się tutaj. Tuż przed wizytą towarzysza Stalina…

- No to nie mamy innego wyjścia. Ewentualne zagrożenie trzeba zlikwidować natychmiast i to za wszelką cenę. Dzwonię po „WuCze” do marszałka Żukowa. Jest w Berlinie skoszarowana kompania SMIERSZ-u. To ponad dwustu ludzi. W trybie alarmowym powinni tu być za dwie, najpóźniej dwie i pół godziny. Wy już nigdzie nie odchodźcie. Zaraz załatwimy ze sztabu co najmniej trzy egzemplarze planu miasta. Może też mają jakieś plany fabryki. Jeżeli nie, dam polecenie aby ściągnąć je z ratusza. W tych ich archiwach, muszą coś mieć. Za dwie godziny chcę widzieć na moim biurku plan uderzenia na fabrykę. Oprócz tego, w pogotowiu mamy jeszcze jakieś własne siły? Bo NKWD nie chciałbym do tego mieszać…

- Z naszych ludzi aktualnie wolnych od zabezpieczeń i będących na miejscu, uzbiera się jakąś setkę. W każdej chwili można ich użyć.

- Wystarczy. Zajmie się tym mój adiutant. A wy, do roboty! Z uwzględnieniem sił i środków, jakimi będziemy dysponowali. Uderzenie na fabrykę - generał ponownie spojrzał na zegarek - najpóźniej o godzinie 16.00. Jako dowódcę wyznaczam was. Więc jeżeli coś spieprzycie albo się wygłupiliście, wy będziecie odpowiedzialni. I jeszcze jedno…

- Tak?

- Powielimy zdjęcie tego Reschke. W trzystu, a jak trzeba będzie, to i w pięciuset egzemplarzach. Dodamy do tego aktualny rysopis, który sporządzicie tu i teraz. Damy to zdjęcie wszystkim patrolom na mieście. Wyznaczymy zadania dotyczące schwytania tego ptaszka. Schwytania żywcem, a nie zabicia! Za schwytanie będzie nagroda. Jaka, to ustalimy później.

- Podamy jakieś dodatkowe informacje dotyczące poszukiwanego?

- Można. Ale nic związanego z naszym prawdziwym zainteresowaniem. Napisze się na przykład, że to aktywny, miejscowy dowódca Werwolfu, sprawca sabotażu i winny śmierci kilku naszych żołnierzy. To powinno wystarczyć, aby gorliwie go szukali.

- Dodatkowo, proponuję wystawić posterunki blokadowo - filtracyjne wokół całego miasta. Jeżeli nasz ptaszek jest jeszcze tutaj, to nie powinien się nam wyślizgnąć.

- Brawo Rogozin, brawo! Zaraz zarządzę stosowne działania. I chociaż to zabrzmi nie po marksistowsku, módlcie się, aby to wszystko nam wypaliło.

 

Kapral Robinson znów spojrzał na zegarek. Piętnasta pięćdziesiąt sześć. Nareszcie. Rano musiał kręcić się koło fabryki, a teraz jeszcze obserwacja stała. Wystarczy więc tego dobrego. Jeszcze niespełna pięć minut i ktoś powinien go zmienić. Przeciągnął się w głębi pokoju. Już prawie koniec. Jeszcze raz sięgnął po lornetkę, gdy nagle gdzieś z tyłu usłyszał narastający odgłos pracy co najmniej kilku ciężkich silników. Co jest, do cholery?

            Głuchy pomruk powoli narastał, a później nagle zaczął cichnąć. Jakiś konwój? Zatrzymali się? Trzy minuty później zidentyfikował tupot wielu biegnących. Nie dało się tego odgłosu pomylić z jakimkolwiek innym.

            Odgłos żołnierskich butów na ulicach jest charakterystyczny. Z tym, że nie był to odgłos podgumowanych, amerykańskich podeszew. Był to suchy, trzaskający odgłos sowieckich, wysokich butów. Robinson więc wysunął się trochę, ryzykując, że go zobaczą. Nie musiał się jednak obawiać. Kordon zaciskający się wokół fabryki nie interesował się niczym innym. Robinson raz jeszcze spojrzał i ocenił fachowym okiem. W polu jego widzenia, przy murze części magazynowej około sześćdziesięciu ludzi i samochód pancerny. Z boków, do pozostałej części fabryki dobiegają inni. A więc natychmiast należy powiadomić kogo trzeba. Złapał za przycisk radiostacji i ściszonym głosem nadał kodowaną wiadomość.

 

            Gotowi? Kolejno meldować! - Rogozin siedział w samochodzie przy radiostacji oczekując na odzew. Kolejno zgłaszały się grupy szturmowe i po piątej zapadła cisza. A więc stało się! Teraz już tylko wóz, albo przewóz!

            - Naprzód! - prawie wycharczał do mikrofonu i strach ścisnął mu gardło. A jeżeli wszystko spieprzy? Jeżeli tam nic nie ma? Nie, musi coś być! To niemożliwe, aby w jednym miejscu i czasie było tak wiele zbiegów okoliczności. W dodatku najbardziej liczną i najsilniejszą grupę szturmową skierował na najmniejszą, jeszcze nieczynną część fabryki. Tą, w której sam by umieścił jakąś tajną działalność czy instalację. Więc musi! Musi się udać!

 

            Nagły, narastający ryk silnika, a później trzask taranowanych przez samochód pancerny wrót, poderwały ich na równe nogi.

- Melduj! - krzyk Bormanna ledwo przebił się przez hałas.

- Samochód pancerny wywalił bramę - nadbiegający obserwator nawet nie usiłował użyć zwyczajowego zwrotu „reichsleiter”. - Wbiegają ruscy. Mnóstwo! Trzeba stąd spieprzać!

- Do kanału! Szybko! - głos dowodzącego grupą „brandenburczyków” momentalnie wszedł na wysokie tony.

            Rzucili się do włazu. Nie było to trudne, bowiem od kiedy odgruzowali tunel, pokrywa była cały czas otwarta. Prawie skakali jeden przez drugiego i w rekordowe piętnaście sekund cała ósemka była już na dole. Byli by pewno szybciej, ale zgodnie z wcześniej otrzymanymi od Bormanna instrukcjami, przed wejściem do kanału saper zrobił jeszcze jedną rzecz. Sięgnął pod plandekę ciężarówki i wyciągnął stamtąd coś przypominającego cegłę, z wystającymi z niej jakby dwoma ołówkami. Czerwonym i zielonym. Myślał przez sekundę i wybrał zielony. Zgiął go nieco w połowie długości i słysząc chrzęst szkła, wsunął z powrotem na ciężarówkę, grzebiąc przedmiot w grubej warstwie trocin, tuż przy leżącej tam bombie. Trzy sekundy później był już w kanale.

- Zamknąć!

- Co?

- Klapę baranie! - głos Bormanna drgał od furii i tłumionej paniki.

Saper stanął. Wspiął się po kilku stalowych klamrach, złapał za łańcuch i pociągnął do siebie. Z głośnym, metalicznym hukiem klapa opadła na swoje miejsce. Kilkoma ruchami zaplątał łańcuch na ostatniej klamrze i pognał za resztą.

- Naprzód!

Parli ku części, gdzie zlokalizowane były transformatory wysokiego napięcia. Wiedzieli, że tunel kończył się jakby w ogródku z siatki otaczającej niebezpieczną strefę, a przewidujący Bormann już wczoraj polecił umieścić tam nożyce do przecinania drutu. Nie było więc żadnego ociągania się. Pierwszy z „brandenburczyków” wyskoczył z kanału z nożycami w rękach. Za wielkim transformatorem nie był widoczny dla atakujących i po dwudziestu dwóch  sekundach siatka jakby sama odwinęła się na bok.

- Gotowe!

Wyskakiwali z kanału jeden za drugim, rzucając się do zbawczego rozcięcia. A dalej były już krzaki, przylegające do jakichś ogródków działkowych.

- Teraz wy prowadzicie! Musimy stąd odbiec chociaż z kilometr - Bormann zwrócił się do dwóch miejscowych. Tych, którzy na początku otwierali im bramę, i chcąc nie chcąc, pozostali z nimi.

Nie było żadnego wahania. Przebiegli przez ogródki odprowadzani nielicznymi, zdziwionymi spojrzeniami działkowiczów i ponownie zapadli w krzaki.

- To teraz konkretnie gdzie? - jeden z miejscowych obejrzał się na Bormanna.

- Później się dowiesz. Na razie tam - odpowiedź była krótka, enigmatyczna i poparta gestem wskazującym właściwy kierunek.

- To w takim razie teraz nieco w prawo - drugi z miejscowych przejął inicjatywę i posłusznie podążyli za nim. - Jeszcze z pół kilometra i sam diabeł nas nie znajdzie.

- A psy? – zaniepokoił się nagle któryś z biegnących.

- Jest tu taki niewielki ciek wodny. Przejdziemy nim ze dwieście metrów. Nie ma innego wyjścia.

            Rzeczywiście nie było. Brodząc po kolana w wodzie pokonali wskazany odcinek.

- Tu dalej jest kanał. Burzowy. Jak przejdziemy i ten, będziemy już całkiem bezpieczni.

- Będziemy śmierdzieli jak jakieś skunsy - Bormann był wyraźnie zdegustowany.

- Lepiej śmierdzieć niż umrzeć, reichsleiter. Naprzód!

 

            Towarzyszu dowódco! Tutaj, tutaj! - głos strzelca Prochorowa zabrzmiał tryumfem. - Jest ciężarówka. I widać ślady, że ktoś tu był!

Istotnie. W ocalałej części zrujnowanego magazynu, w pobliżu stosu drewnianych skrzyń, stała ciężarówka. Amerykańska, ale z rosyjskim numerem wskazującym na przynależność do frontu marszałka Koniewa i czerwonymi gwiazdami na drzwiczkach.

- Nie wchodzić! Nie dotykać! Odizolować teren! Wy Klimow - lejtienant zwrócił się do najbliższego żołnierza - biegiem do majora. Zameldować o ciężarówce i poprosić o dalsze dyspozycje. Ja tymczasowo zostaję tutaj, aby ktoś czegoś nie spieprzył.

 

Rogozin był w kropce. Minutę temu zameldowano mu o świeżo odkrytej centralce, umożliwiającej wysadzenie zakładów w powietrze. W zamkniętych od początku maja i aktualnie nieużywanych pomieszczeniach Straży Przemysłowej, za ścianą z dykty, ujawniono szklaną taflę. Za nią widniały uchwyty oznaczone symbolami poszczególnych budynków. Wystarczyło tylko zbić szybę i pociągnąć… Jak to się stało, że pod koniec wojny nikt tego nie wysadził? I że do tej pory nikt tego wcześniej nie odkrył? Cholera jasna! To już robota raczej dla plutonu, a nie dla pojedynczego patrolu saperskiego. A teraz jeszcze jakaś stojąca w zburzonym magazynie ciężarówka. Co ważniejsze? Rogozin miał niejasne przeczucie, że to drugie, ale czy na pewno? I czy jedno ma coś wspólnego z drugim, czy też może są to dwa oddzielne i niezależne od siebie zagadnienia? Pierwsze, wiadomo. Jest kurewsko niebezpieczne. A to drugie? Trudno. Niech pomęczą się przy tym saperzy. Zobaczymy, co z tego wszystkiego wyjdzie. Ale jedno jest już pewne. W oczach generała będzie na plus. Bo gdyby nawet ciężarówka nic nie znaczyła, to odkrycie zaminowania zakładów i to na dzień przed przyjazdem towarzysza Stalina, to duży sukces. Nawet bardzo duży.

 

Komentarze