Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 131

 

            Rozmowa nie była zbyt długa. Ci, których miał przyprowadzić, podobno ciągle byli u niego. Cali, zdrowi i bezpieczni.

- W porządku. Dobrze się sprawiłeś - „brandenburczyk” nie szczędził pochwał. - To teraz jeszcze jedno zadanie. Wracaj do tej swojej roboty, a później do nich. Przyprowadzisz ich tu jutro, w samo południe. Jasne?

- Oczywiście. Wezmę z piekarni kurs na tę dzielnicę. Nie powinno być problemów.

- I tak trzymaj. Rozejrzyjmy się jednak, czy na ulicy jest bezpiecznie.

            Podeszli do okna. I był to ostatni krok, jaki łącznik zrobił w swym życiu. „Brandenburczyk” wyszarpnął bagnet zza marynarki i wprawnym ruchem po samą rękojeść wbił mu go w plecy, od dołu do góry, pod lewą łopatkę. Długie ostrze sięgnęło serca i to natychmiast zadecydowało. Okropny ból i rozlewająca się wewnątrz krew, w ciągu dwóch sekund pozbawiły łącznika przytomności. Głupio osądzony i niewinnie skazany, poleciał w przód i waląc twarzą o parapet, osunął się na podłogę.  

- Fertig! Pozbyliśmy się zdrajcy. To teraz wracam do reichsleitera. Bo pewno trzeba jeszcze będzie iść po tamtych.

- A co z nim? - Schaube wskazał na leżącego pod oknem trupa. - Zapaprze mi cały dywan. A i parapet będę musiał sprzątać - wskazał krwawą smugę na białej, olejnej farbie.

- Spokojnie. Nie wyciągam ostrza, więc krwawił będzie niewiele - „brandenburczyk” złapał trupa za rękę i przewrócił go z boku na brzuch. - A teraz już prawie wcale. Trupa sprzątniesz w nocy. Wywieź go nad rzekę i wrzuć do wody. Niech sobie popłynie gdzieś dalej. Zresztą, nie masz innego wyjścia.

- Nie masz, nie masz… - Schaube był jednak cały czas zdegustowany. - Nie był to dobry pomysł. Pospieszyłeś się z tym zabijaniem. Trzeba było go jeszcze wysłać po tych dwóch. Wyznaczyć jakieś neutralne miejsce odbioru. Wszystko było by bardziej proste.

- Trudno. Tego już nie cofniesz. Ja teraz idę do reichsleitera i zastanowimy się co dalej.

 

            - Więc już po zdrajcy. A ci dwaj?

- Według łącznika, są cali i zdrowi. Czekają w lokalu konspiracyjnym. Ale czy naprawdę musimy ich tu ściągać, reichsleiter?

- Teraz jeszcze bardziej. Zwłaszcza młodszego z nich. To warunek dla powodzenia naszego planu numer dwa.

- A mamy taki plan?

- Mamy. Ale on będzie realizowany już gdzie indziej. We właściwym czasie dowiesz się gdzie i kiedy, bo i ty jesteś przewidziany do jego realizacji. A teraz myśl o tych dwóch. Bo skoro łącznik zdradził, to są trzy możliwości. Mógł ich wydać i zostali już aresztowani, a w mieszkaniu zorganizowano  kocioł. Albo też ich wydał i specjalnie ich jeszcze nie ruszali, a mieszkanie jest tylko obserwowane. Może być również tak, że wydać ich nie zdążył, czy też z jakiegoś powodu jeszcze nie chciał.

- Myśli pan, że mógł prowadzić jakąś swoją prywatną grę, reichsleiter?

- Tego też nie możemy wykluczyć. W związku z tym weźmiesz jednego ze swoich ludzi. Udasz się na miejsce. Do wieczora ustalicie, czy mieszkanie jest pod obserwacją. Wiem, że macie na to swoje sposoby. Jeżeli na zewnątrz będzie czysto, zastanowimy się jak sprawdzić, czy wewnątrz są nasi i czy nie urządzono tam na nas jakiejś zasadzki.

- To drugie akurat jest proste. Jeżeli stwierdzimy, że nie ma obserwacji, po prostu tam wejdę i sprawdzę. A mój człowiek będzie mnie ubezpieczał na zewnątrz.

- Tak po prostu?

- No, może nie tak bardzo. Widział pan to? - „brandenburczyk” sięgnął do kieszeni i wyjął dwa jajowate granaty ręczne.

- Co się wygłupiasz, do cholery? - Bormann prawie, że spanikował. - Po diabła to wyciągasz ?

- Przepraszam, reichsleiter. Chciałem tylko zademonstrować. To F - 1. Ruski granat obronny - jeden z nich podsunął Bormannowi pod nos. - Piekielnie skuteczny i śmiercionośny. Kopia francuskiego granatu o tej samej nazwie, jeszcze z okresu poprzedniej wojny. Oba zostały przeze mnie specjalnie spreparowane.

- To znaczy?

- Usunąłem z nich materiał wybuchowy. Co będzie, jak wejdę na mieszkanie i mnie opadną?

- Obezwładnią cię. A ty nie będziesz się miał czym bronić.

- Błąd. Reichsleiter widzi, że marynarka, którą mam na sobie jest jakby nieco zbyt duża? I, że ma zbyt długie rękawy?

- To co?

- Proste. Wejdę do przedpokoju trzymając granaty w obu dłoniach. Z wyciągniętymi z zapalników zawleczkami. Nie będzie tego widać, bo rękawy są ciut za długie, a ja podkurczę dłonie. Gdyby był tam kocioł, to oczywiście rzucą się na mnie.

- I…?

- Upuszczę oba granaty na podłogę. Odskoczą łyżki zabezpieczające granaty przed wybuchem. Co wtedy zrobią?

- Uciekną?

- Jak najbardziej. Gdyby był tylko jeden granat, to ktoś mógłby zaryzykować, aby spróbować go podnieść i wyrzucić do sąsiedniego pokoju czy przez najbliższe okno, albo też kopnąć gdzieś dalej. Ale dwa na raz? Będą spierdalać jak zające przed wilkiem. Do najbliższego pokoju, do kuchni czy nawet do sracza. A ja mam wtedy trzy do czterech sekund, aby wyjąć pistolet i spokojnie ich powystrzelać.

- Nie wiedziałem, że macie takie metody…

- Lata doświadczenia, reichsleiter.

- Więc dobrze. Jeżeli wszystko pójdzie po naszej myśli, dziś w nocy przyprowadzisz tych dwóch do Fritza Schaubego. Będę tam na was czekał. A teraz słuchaj uważnie. Adres, sposób pukania do drzwi, hasło i obowiązujący na Poczdam odzew są następujące…

 

17/18.07.1945, noc - Poczdam.

 

            Przemykająca ciemnymi ulicami grupka czterech mężczyzn już po raz trzeci w ciągu pięciu minut biegiem musiała kryć się w najbliższej bramie. I nikt się nie zdziwił, gdy prowadzący, który godzinę temu przedstawił się Moderowi i Henrykowi jako hauptsturmführer Dietrich, doszedł do wniosku, jaki i pozostałym zaświtał już w głowie.

- Nie da się przejść przez to pierdolone miasto. Za duże ryzyko. W najgorszej berlińskiej dzielnicy nigdy nie było tylu kurew, co tutaj ruskich patroli. Musimy zawrócić.

- Ale chyba nie na mieszkanie z którego wyszliśmy?

- Pewnie, że nie.

- Wiec co robimy? - Henryk był już wyraźnie zaniepokojony.

- Przez centrum nie przejdziemy. Zaraz byśmy się na coś wpieprzyli. Zresztą, coś tu jest nie tak. Ruscy urządzają sobie jakieś polowanie. Idąc do was widziałem kilka patroli zatrzymujących wysokich mężczyzn w średnim wieku. Takich jak pan. Więc z kimś o tak trefnym wyglądzie, nie można ryzykować. Musimy się cofnąć na przedmieścia, aż do granic miasta. Tam powinno być już czysto.

            Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Kryjąc się na wszelkie możliwe sposoby przedarli się poza miasto, ale ilość kilometrów do przebycia zwiększyła się prawie do dystansu półmaratonu. W dodatku nieznany teren w istotny sposób spowalniał ich marsz. Zmęczeni, przestawali już patrzeć przed siebie, aby tylko dojść do celu. I gdy wreszcie myśleli, że droga jest prosta, trafili na głęboki rów melioracyjny z wartko płynącą w nim metrowej głębokości wodą. Skręcili więc w prawo, gdy nagle zdarzyło się to…

 

            Posterunek blokadowy składał się z trzech żołnierzy dysponujących motocyklem z bocznym wózkiem. Mieli na wyposażeniu po pepeszy z trzema zapasowymi magazynkami i po dwa obronne granaty. W bocznym wózku był jeszcze zamontowany ręczny karabin maszynowy Diegtiariowa. Z taką siłą ognia można było poczuć się bezpiecznie, a służba w tym punkcie po prostu wiała nudą. Chyba z uwagi na obowiązującą godzinę policyjną od czterech godzin nie było tu już żadnego ruchu, więc dowódca, sierżant Kupałow pozwolił nawet spać na zmianę. Nie było to trudne, bowiem ciepła, lipcowa noc, wprost zachęcała do wyciągnięcia się na trawie. Czuwał więc tylko jeden, siedzący przy karabinie maszynowym, ale i temu opadała czasem głowa. Wreszcie, czując drętwiejący na twardym siedzeniu tyłek i potrzebę rozprostowania nóg, postanowił przeciągnąć się koło motocykla. Zrobił właśnie kilka kroków, gdy jego wzrok zarejestrował jakiś ruch. Jaki? Nie wiedział, ale lepiej było nie ryzykować. Przeszedł więc trzy kroki w bok i butem trącił śpiącego kolegę.

- Co, już zmiana?

- Nie. Ale bądź cicho i spojrzyj tam, gdzie ja.

- No, patrzę. I co mam zobaczyć?

- Nic nie widzisz? Jakby jakiś ruch?

- Gdzie?

- Ciszej. Ktoś tam idzie. A teraz jakby dwóch. Albo i trzech. Prosto na nas.

- O kurwa! Budzę dowódcę. A ty do kaemu.

            Dziesięć sekund później byli już w gotowości bojowej. Powoli rozróżniali cztery sylwetki idące wprost na nich i gotowi byli ich zaskoczyć. Motocykl stał pod krzakiem dzikiej róży i praktycznie nie było go widać. Dwóch leżących w wysokiej trawie z pepeszami w dłoniach, też nie sposób było zauważyć. Była więc szansa, że wstaną z bronią gotową do strzału dosłownie cztery czy pięć metrów przed tajemniczymi wędrowcami i bez trudu zgarną całe to podejrzane to towarzystwo. Wykażą się czujnością i zasłużą na jakieś nagrody. A gdyby jeszcze okazało się, że zatrzymali tego „werwolfowca” ze zdjęcia…

            I tak by się też pewnie stało, gdyby idąca prosto na nich grupka nagle nie przystanęła. Z odległości około czterdziestu metrów nie słychać było ich konwersacji, ale Kupałow wyraźnie widział, jak nagle zmienili kierunek i pod kątem prostym szybkim marszem ruszyli w bok. Zobaczyli ich? Chyba nie, ale jeszcze parę sekund i znajdą się za kępą drzew, za którą już nic nie będzie widać. Nie mógł do tego dopuścić i niewiele myśląc, po prostu wykrzyczał komendę.

- Ognia!

           

            Nagły huk serii wystrzeliwanych z broni maszynowej, błyskawicznie rzucił ich na ziemię. Z tym, że tylko trzech zrobiło to świadomie. Idący jako drugi, podkomendny Dietricha nie otrzymał takiej szansy. Pociski wystrzelone z erkaemu, lecąc z prędkością naddźwiękową, w ułamku sekundy pokonały dystans i dosłownie na strzępy rozerwały mu lewe ramię oraz klatkę piersiową. Zwalił się więc ciężko na kolana, a będąc na skraju pochyłości osunął w rów i znacząc krwawy ślad, po chwili zniknął pod wodą.

- Czołganiem przez pełzanie, kierunek drzewa, naprzód! - rozkaz Dietricha wydany jak podczas normalnych ćwiczeń na poligonie zapanował nad pozostałą dwójką. - Głowy i dupy nisko, bo zaraz wam je odstrzelą - rzucając te słowa sunął jak wąż w kierunku zbawczej kępy. Kilkanaście sekund później, mimo lawiny ognia i świstu przelatujących o centymetry nad nimi pocisków, znaleźli schronienie za grubymi pniami.

- Gdzie Karl?

- Kto?

- Mój kumpel. Szedł tuż za mną.

- Nie żyje. Widziałem jak dostał, zwalił się w rów i zniknął pod wodą - Moder ciężko dyszał i w widoczny sposób wciąż nie mógł się otrząsnąć z tego, co się stało.

- Na pewno?

- Ja też to widziałem - Henryk potwierdził słowa Modera. - Spieprzajmy stąd, póki czas!

- Dobra. To teraz przygotujcie się na długi bieg. Po życie, albo po śmierć. Za mną!

- Zaraz! - Moder nagle uniósł rękę w górę, wstrzymując ich ruch. - Może niech najpierw przestaną strzelać. Przecież tu wciąż koło nas gwiżdżą ich pociski!

- Spokojnie, dziadek - Dietrich nie miał za grosz szacunku dla siwych już włosów i nobliwej postury Modera. - Te pociski, które gwizd właśnie słyszysz, już przeleciały obok nas i niczym ci nie zagrażają. Są z tyłu, może nawet o kilkaset metrów dalej. Bój się tych, których jeszcze nie słychać, bo to one niosą śmierć. Ale teraz dość już tych gadek. Jeżeli chcecie żyć, to ruszajcie te swoje dupy. Naprzód!

               

- Fritz, do cholery! Nie kręć się jak gówno w przeręblu, tylko stój i patrz przez okno. Dawno powinni już tu być - Bormann był coraz bardziej zdenerwowany. - Dochodzi trzecia, a ich ciągle nie ma. Otworzyłeś z tyłu drzwi na ogród?

- Oczywiście. Jakby co, musimy mieć przecież drogę ucieczki. A klucz jest w drzwiach od zewnątrz. Jak je zamkniemy, to trochę minie, zanim ktoś się zorientuje, że tamtędy też można było się ulotnić. 

- Nie kracz. Chociaż…

- Zaraz… Chyba idą!

 

            Minutę później Dietrich stanął w drzwiach i wcale nie wyglądał na szczęśliwego. Nieludzko zmęczony, w ubraniu umazanym błotem i zielonymi smugami od czołgania się po trawie, sprawiał wrażenie bardziej ducha, niż niezłomnego esesmana i weterana wszystkich frontów.

- Co tak długo? Już myślałem, że coś żeście spieprzyli - Bormann nie zamierzał się nad nim litować.

- Nie dało się przejść przez centrum. Patrol na patrolu. Musieliśmy okrążyć miasto jakimiś polami i lasami. Po drodze wpadliśmy na jeszcze inny ruski patrol czy też jakąś pieprzoną zasadzkę. Diabli wiedzą, co to naprawdę było. Straciłem tam Karla.

- Mam nadzieję, że nie wpadł ruskim w łapy?

- Zginął. Widziało to tych dwóch, po których poszedłem.

- A właśnie. Gdzie oni?

- Czekają za żywopłotem. Ja wszedłem pierwszy, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. A oni tam chyba umierają na zawał serca, bo na koniec zafundowałem im dziesięciokilometrowy marszobieg.

- Dobra. To wołaj ich tutaj.

 

Komentarze