Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 129

 

            Opanowany dotąd generał walił trzcinką po biurku.

- Spieprzyliśmy sprawę. Byliśmy zbyt ostrożni. Trzeba było uderzać wcześniej. No, czemu milczycie? - zwrócił się w końcu do obecnych w biurze.

- Nie można było inaczej, panie generale. To jednak strefa sowiecka, a my skazani byliśmy na uderzenie punktowe. Tylko jedno i to ze stuprocentową pewnością. A do tego potrzebne jest pełne i kompleksowe w tych warunkach rozpoznanie.

- A oni się nie patyczkowali. Otoczyli zakład, wpadli do środka i wszystko wskazuje na to, że już mają tę cholerną bombę. Bez żadnego wysiłku. A my co? Nawet nie wiem, na jakim etapie nasi naukowcy i konstruktorzy są w tym względzie.

            Zapadła cisza. Bo i co mądrego można tu było powiedzieć? Po chwili jednak głos zabrał Orawa.

- A czy były jakieś strzały na terenie zakładów? Jakiś wybuch? Z tego co wiemy, to nie. A obserwatorzy? Meldują o jakichś wyprowadzanych ludziach, wynoszonych zwłokach czy przedmiotach?

- Wyprowadzono tylko pracowników z czynnej części zakładów. W części, gdzie jest interesujący nas magazyn, panuje cisza.

- A może tam jednak nie było tej bomby? - jeden z zastępców wyraził swą myśl.

- A jeżeli jednak była? A „Wujek Joe” zagrozi nią za tydzień czy półtora?

- Panowie! - major Orawa uniósł rękę, gestem prosząc o ciszę. - Na razie „Wujek Joe” niczym nam nie zagrozi, bo gdyby nawet bomba znalazła się w ich rękach, to najpierw muszą ją zbadać, a następnie skopiować i to w większej ilości. A to, może im zająć nawet dwa czy trzy lata, więc ta gra nie jest jeszcze skończona. A na razie… Zdobyć bombę, a bezpiecznie ją stąd wywieźć, to dwie różne sprawy.

- Co pan sugeruje? - w głosie generała błysnęła iskierka nadziei.

- Działania dwutorowe. Po pierwsze, nikt tu nie zadał pytania o impuls, który pobudził sowietów do działania. Przypadek, ich własne ustalenia, czy też - tu Orawa przez chwilę zawiesił głos - jakiś przeciek z naszej strony. Bo jeżeli to ostatnie, to…

- Rozumiem - twarz generała aż pobladła. - Natychmiast wszczniemy procedury sprawdzające. I bada temu, kto puścił parę z ust!

- To jedno. Musimy wyeliminować przeciek, o ile oczywiście on jest. Dla własnego bezpieczeństwa. A po drugie…

- Tak?

- Drugie, to nasz atak. Na konwój, który tę bombę będzie wywoził.

- Pan oszalał? Jak pan to sobie niby wyobraża?

- Bardzo prosto. Nie ściągną tu przecież dywizji pancernej, aby pod jej osłoną wywozić bombę. Nie dałoby się tego ukryć i utrzymać w tajemnicy. A przecież najlepsze atuty to takie, które na światło dzienne można wyciągnąć zupełnie niespodziewanie. Myślę więc, że będą to chcieli zrobić dyskretnie. Dwie, trzy, może cztery ciężarówki z żołnierzami ukrytymi pod plandeką. Miedzy nimi ta właściwa. Z bombą. A my na ten konwój przypuścimy atak. Siłami jednej z naszych kompanii.

- Pan chyba nie wie co mówi. Chce pan doprowadzić do nowej wojny? I to z naszymi sojusznikami?

- Niekoniecznie. A i z tymi, niby naszymi sojusznikami, to też bym zbytnio nie przesadzał. Wracając zaś do meritum, zawsze możemy stwierdzić, że był to oddział Werwolfu, planującego zamach na naszych przywódców. Takie mieliśmy informacje. Że byli to Niemcy, przebrani w rosyjskie mundury i posługujący się rosyjskim sprzętem. A co? Mieli może jechać w niemieckich mundurach i ze swastykami na pojazdach?

- Panie majorze - tym razem głos generała był już uroczysty. - Jest pan wyjątkowo niebezpiecznym człowiekiem. Myślę, że należałoby pana ozłocić. A gdyby przypadkiem pracował pan dla naszych wrogów, dla naszego wspólnego bezpieczeństwa, po prostu zabić!

 

            Smród był okropny. Kanał rzeczywiście był burzowy, ale okazało się, że podłączono do niego kolektor ściekowy kanalizacji z osiedla domków na przedmieściu. Brnęli więc po kostki w gównach, przeklinając los i ruskich.

- Teraz cisza! - zarządził prowadzący. - Jeszcze ze dwieście metrów i dojdziemy do wylotu.

- A co jest za wylotem?

- Rzeka. Ale do niej dotrzemy dopiero w nocy.

- Jak to?

- Normalnie. Teraz wyjść nie możemy. Są trudności z żarciem i ludzie masowo zaczęli łowić ryby. Nie ma tam nawet pięćdziesięciu metrów, aby nie siedział jakiś wędkarz.

- A w nocy?

- Pusto. Godzina policyjna. Wtedy wyjdziemy i może reichsleiter wreszcie powie nam, gdzie dalej mamy się udać.

- Oczywiście, że powiem - Bormann wreszcie doszedł do głosu. - Chyba już niezbyt daleko jest pewien dom. Mieszka tam jeden specjalnie zaprzysiężony, stary i zaufany towarzysz partyjny. On nam pomoże.

- Jest tam do tej pory? A nasz wybuch? Przecież by zginął!

- Ten akurat nie. Wie, że we właściwym czasie będzie powiadomiony o swojej ewakuacji. Bo akurat właśnie tam, jest też nasz rezerwowy punkt kontaktowy i zapasowa melina.

- Więc teraz mamy tu stać przez parę godzin? W tym gównie? - jednego z „brandenburczyków” najwyraźniej ponosiło.

- Jak chcesz, możesz sobie usiąść. Albo nawet się położyć. Wolna wola. Ale wyjść, możemy dopiero w nocy.

 

            - No, Walery Konstantynowiczu - generał przemawiał tak do podwładnych i używał imienia ich ojca jedynie w rzadkich chwilach wyjątkowego uznania. - Spisaliście się! Odkrycie zaminowania fabryki i centralki sterującej odpalaniem ładunków wybuchowych to olbrzymi sukces. Nawet sobie nie wyobrażacie, co by się stało, gdyby tak fabryka wyleciała w powietrze akurat podczas pobytu tutaj towarzysza Stalina.

- Ja myślę, towarzyszu generale, że ciężarówka może okazać się znacznie ważniejsza. No bo jak to? Sama tu wjechała? Na naszych numerach i z naszymi oznaczeniami? Od marszałka Koniewa?

- Sama na pewno nie. Byli tam jacyś ludzie?

- Nikogo nie zastaliśmy. Ale odkryliśmy klapę do tunelu technicznego. Takiego z rurami cieplnymi i przewodami elektrycznymi. A w ogrodzeniu stacji wysokiego napięcia przeciętą siatkę.

- Więc tamtędy się ulotnili? I nikt nie zauważył?

- Stacja jest poza terenem fabryki. Znalazła się już na naszych tyłach. Ale nie wiadomo, czy w momencie naszego ataku w ogóle ktoś był w środku, czy przeszedł tę drogę oraz przez kogo i kiedy siatka została przecięta.

- Więc spieprzyliście sprawę. A sprawdziliście chociaż numer ciężarówki?

- Oczywiście. Według tabel przynależności przydzielonych marszałkowi Koniewowi, nie ma takiego numeru. Numer na ciężarówce jest więc fałszywy. Mamy zatem trefną ciężarówkę, na trefnych numerach i diabli wiedzą, co na niej.

- To jeszcze nie wiecie?

- Wstępne rozpoznanie miejsca zrobił dowódca saperów. Wykrył miny - pułapki. Z ekipy rozminowującej fabrykę wybrał trzech najbardziej doświadczonych ludzi i właśnie zaczynają robotę w magazynie. Reszta naszych rozstawiona wokół. Nikogo nie mają prawa wpuścić. Chyba, że mnie i towarzysza generała.

- Dobrze! Bardzo słusznie! Za ile mogą skończyć?

- Trudno powiedzieć. Na pewno nie będą pracowali w nocy i przy sztucznym świetle. Zbyt wielkie ryzyko. Nie wiemy też, do jakiego stopnia faszystowskie gady się zabezpieczyły. Nasi, być może skończą dopiero jutro. Bezpieczeństwo jest najważniejsze.

- Szkoda. O sytuacji powiadomiłem już sztab marszałka Żukowa. A oni Moskwę. Góra będzie naciskać.

- Nie da się tego przyspieszyć. Zresztą, nie warto. Bo jeżeli moje wcześniejsze przypuszczenia okażą się słuszne, a na ciężarówce było by to, o czym obaj teraz myślimy, będzie to nasz największy sukces w tej wojnie.

- Wiem. Jeżeli się więc nie mylicie, Walery Konstantynowiczu, to order Bohatera Związku Radzieckiego, wraz z Orderem Lenina i awansem na pełnego pułkownika macie już w kieszeni.

 

            - Już z powrotem? - zdziwienie Henryka i Modera było prawie jednoczesne.

- A już - łącznik nie kryl zdenerwowania. - Fabryka, gdzie miałem was zaprowadzić, otoczona jest przez ruskich. Coś tam też robią w środku. Wyprowadzili ludzi pracujących na drugiej zmianie. Wszystko obstawione. Nie można się nawet zbliżyć.

- Kurwa mać! Więc przechwycili ładunek!

- Jaki ładunek? - łącznik po raz pierwszy wykazał zainteresowanie. - To co tam było w tej fabryce? I co mieliście z tym zrobić?

- Lepiej, żebyś nie wiedział. Jak to mówią - „Mniej wiesz, krócej będziesz przesłuchiwany”!

- Niby racja. Ale teraz…

- Co teraz?

- Skoro fabryka jest już nieaktualna, to będę was musiał przeprowadzić na nowy punkt. Rezerwowy.

- Mamy jeszcze taki?

- Jest. Na przedmieściach mieszka pewien człowiek. Był wcześniej zasłużonym aktywistą partyjnym i ważnym członkiem SA. Jutro postaram się tam was zaprowadzić.

 

            - Towarzyszu majorze! Robi się ciemno. Będziemy musieli przerwać do rana.

- A ile zdołaliście rozminować?

- Cztery miny - pułapki wokół samochodu już unieszkodliwiono. Dodatkowo, do tej pory zlokalizowaliśmy następne trzy. Ale nie ma pewności, czy oprócz nich czegoś tam nie zostało. Rano, jeszcze raz dokładnie sprawdzimy teren, a po ostatecznym rozminowaniu dojścia, musimy też sprawdzić ciężarówkę i podłoże pod nią.

- Dokładnie? To znaczy, że sprawdziliście zaledwie wstępnie?

- To trochę za dużo powiedziane. Myślę, że zrobiliśmy co najmniej połowę roboty. Z jednej strony doszliśmy nawet do samochodu i osłuchaliśmy go przez stetoskop. Czy coś tam nie tyka.

- Myślicie o bombie zegarowej?

- Tak. Ale nic takiego tam chyba nie ma. Cisza. Acha, jeszcze jedno… Ostrożnie zajrzeliśmy też pod plandekę. Jest tam jakiś spory ładunek przykryty brezentem. Coś delikatnego, bo podłoga skrzyni ładunkowej wysypana jest trocinami. Chyba żeby nie było wstrząsów. Jutro to wszystko będziemy musieli ostrożnie wydmuchać. Dopiero wtedy i po dokładnych oględzinach, ruszymy brezent.

- To w końcu, ile wam to zajmie?

- Jak zaczniemy o siódmej, to najpóźniej do południa powinniśmy skończyć. Tutaj nic nie działa na „urra”. A saper, który chce się pospieszyć, to martwy saper.

- W porządku. Idźcie się teraz najeść i wyspać. A od szóstej rano, chcę was tu widzieć z powrotem.

 

16/17.07.1945 - Poczdam.


            - No, i… - Bormann niecierpliwił się coraz bardziej. - Niedługo północ. I co?

- Zalecam cierpliwość, reichsleiter. Te zapalniki działają z dokładnością do godziny. Od siedmiu i pół, do ośmiu i pół.

- Nie mogliście użyć jakiegoś bardziej precyzyjnego? I dlaczego wybraliście taki długi okres? Po cholerę te osiem godzin?

- Precyzyjny jest tylko mechanizm zegarowy, ale łatwo  można go usłyszeć. A przy pomocy lekarskiego stetoskopu, który ma w swoim wyposażeniu każdy porządny saper, jeszcze łatwiej. My zaś użyliśmy zapalnika chemicznego. Kwasoodporna rurka mieści wewnątrz szklaną fiolkę ze stężonym kwasem siarkowym. Wystarczy nieco zgiąć rurkę i fiolka pęka. A kwas w tej chwili właśnie przeżera pewien drucik, utrzymujący iglicę na sprężynie. A kiedy już przeżre, wtedy iglica uderza w detonator i eksplodują dwa kilogramy plastiku.

- Ale dlaczego tak długo?

- Bo gdyby to był jakiś fałszywy alarm, to mamy jeszcze bezpieczne siedem godzin, aby wrócić i rozbroić bombę. Po prostu wyjąć i wyrzucić zapalnik. Użyłem więc zapalnika zielonego. A poza tym…

- Co?

- Nie wiemy, czy nasza bomba nie pobudzi ładunku na skrzyni. Wolałem więc, abyśmy mieli czas oddalić się na większą odległość. Bo czerwony zapalnik, to tylko pół godziny. Zdarzało się, że jakiś egzemplarz był felerny i zapalnik zadziałał już po kilku minutach. A niebieskich zapalników nie mieliśmy.

- Jakich znowu niebieskich? Jaja sobie ze mnie robisz?

- Jak bym śmiał? Absolutnie nie. Zapalniki niebieskie produkowano z czasem opóźnienia około dwóch godzin. Były wykorzystywane najczęściej i dlatego wszelkie ich zapasy zużyto już w marcu. A po styczniowych alianckich bombardowaniach produkcji nie kontynuowano. Zresztą, to specyficzny element uzbrojenia i był wytwarzany w małych ilościach. Musieliśmy więc użyć tego, co było pod ręką.  

- Dałeś więc dużo czasu. A jeżeli ruscy już ją znaleźli i rozbroili?

- Praktycznie, mało prawdopodobne. Najpierw musieli się zająć naszymi minami - pułapkami. A rozstawiliśmy ich łącznie aż dziewięć. Tego się nie da zrobić po łebkach.

 

 

Komentarze