Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 130

 

            Napięcie było zbyt wielkie, aby jechać na kwaterę i spokojnie się położyć, więc Rogozin drzemał tylko w samochodzie, co kilkanaście minut samoistnie się budząc.

Dręczyły go jakieś koszmary, związane z… No właśnie! Z czym? Nie umiał tego określić. Kogoś gonił, ktoś gonił jego. Chociaż… Raz zidentyfikował te postacie. A właściwie jedną. Bo to był nie kto inny, tylko Heinrich Reschke! Niby sam go gonił, ale kiedy obejrzał się za siebie, zobaczył, że jest też przez niego goniony. Potrząsał więc głową odganiając koszmary, lecz nic to nie dawało. Wreszcie, po blisko półtorej godzinie takich zmagań, dał sobie spokój. Lepiej już się przejść w chłodnym, nocnym powietrzu. Wkrótce północ. Wysiadł więc z samochodu zaparkowanego w czynnej części zakładów, blisko rozminowanej centralki. Rozminowanej, bo wszystko tu okazało się proste. Wystarczyło wykręcić bezpieczniki w skrzynce zapewniającej dopływ prądu i po sprawie. Nie było już impulsu mogącego uruchomić detonatory. Ale przy ciężarówce warto skontrolować sytuację. Przeszedł więc te trzysta metrów w obecności oficera, którego grupa pełniła wartę i obszedł magazyn wokoło. Co kilka metrów ktoś chciał im meldować swoją obecność, ale Rogozin machał tylko ręką. Nie trzeba! Bo i sytuacja jest niecodzienna. Skupić się na pilnowaniu i zachowaniu czujności. Wrócił wreszcie do samochodu i po raz nie wiadomo już który, spojrzał na zegarek. Która to godzina? Już piętnaście minut po północy? Może wreszcie teraz nadejdzie jakiś sen.

 

Kwas z rozkruszonej fiolki rozpuszczał materiał przytrzymującego iglicę drutu już od godziny 16.00 i element ten z każdą godziną stawał się coraz cieńszy. W poszczególnych zapalnikach działało to indywidualnie, w zależności od grubości drutu, jego składu chemicznego oraz stopnia stężenia kwasu. To były wartości zmienne, zależne od partii produkcyjnej, ale prawie zawsze mieściły się w założonym czasie. Tak było i teraz. Po ośmiu godzinach i siedemnastu minutach osłabiony i przeżarty kwasem drut pękł wreszcie, jak zbyt naciągnięta struna gitarowa. Sprężyna pchnęła iglicę, która uderzając w spłonkę zainicjowała proces detonacji. Kilka milisekund później i siedemnaście centymetrów od korpusu spoczywającej na skrzyni ładunkowej bomby atomowej, eksplodowały dwa kilogramy plastiku.

            Na otwartej przestrzeni byłby to wybuch niewiele większy od pocisku odłamkowego wystrzelonego z armaty kalibru 88 milimetrów i ludzie na zewnątrz magazynu byli by w miarę bezpieczni. Tu jednak było inaczej. Wybuch rozdarł stosunkowo cienką, zewnętrzną powłokę bomby atomowej. Strumień rozżarzonych gazów dotarł do otaczającego atomowy rdzeń szybkiego materiału wybuchowego i zainicjował jego reakcję. W kilka nanosekund proces ten rozszerzył się na cały ładunek, z prędkością bliską siedmiu tysięcy metrów na sekundę.

            Problemem dla tych, którzy by chcieli, aby odpalił atomowy rdzeń, było to, że proces ten zachodził tylko z jednej strony. Nie było jednoczesnego impulsu z kilkudziesięciu zapalników symetrycznie umieszczonych w zewnętrznej powłoce. Nie było też skierowanego do wewnątrz strumienia gazów, poruszających się ku rdzeniowi ze skumulowaną prędkością prawie czternastu tysięcy metrów na sekundę. Nie było właściwego ciśnienia wkładek kumulacyjnych, mających oddziaływać na umieszczony wewnątrz wzbogacony uran. Nie było więc reakcji trytu i litu, nie rozpoczęła się reakcja termonuklearna, a nieliczne, jakimś cudem powstałe neutrony, z prędkością blisko jednej dziesiątej prędkości światła wystrzeliły na zewnątrz bez żadnego widocznego efektu.

            Pod tym względem bomba więc nie spełniła swojego zadania. Straszliwe natomiast były konsekwencje wybuchu, otaczającego atomowy rdzeń blisko trzystu kilogramów szybkiego materiału konwencjonalnego. W ułamku sekundy rozżarzone gazy i fala uderzeniowa na strzępy rozerwały ciężarówkę, docierając do podłogi, ścian i stropu magazynu. Sile tej nie mogły się oprzeć ani ceglane ściany, ani tym bardziej drewniany, częściowo zrujnowany i pokryty papą dach. Magazyn po prostu eksplodował krwawym płomieniem i czerwonym pyłem z rozpadających się na kawałki i pędzących jak pociski odłamków cegieł.

 

            Pierwszym, który zginął, był strzelec Prochorow. Niedawny tryumfator i dumny odkrywca stał oparty o ścianę magazynu, zirytowany przydzieloną mu funkcją. Do cholery, przecież to w końcu właśnie on znalazł podobno tak ważną ciężarówkę! Powinien być z tego względu jakoś uhonorowany. A tu co? Stoi tak jak i inni, a zmianę zapowiedziano dopiero na szóstą rano! Dobrze chociaż, że o 23.00 dowieziono im suchy prowiant i gorącą herbatę. Zjadł, wypił, kilka razy się przeciągnął, ale spać się chce. Oparł się więc plecami o ścianę, powoli zapadając w drzemkę, z której już nigdy się nie obudził. Rozpryskująca się ściana w jednej chwili rozerwała go na krwawe strzępy, z których nieliczne tylko zachowały się we wnętrzu skorupy stalowego hełmu, znalezionego później całe dwieście osiemdziesiąt metrów dalej.

Nie lepiej było z innymi. Rozrywani ciśnieniem, masakrowani i dziurawieni cegłami oraz innymi elementami konstrukcji, falą uderzeniową odzierani z ubrań, w ułamkach sekund zamieniali się w porozrywane i pomiażdżone cząstki, których żaden anatomopatolog nigdy by już nie złożył w jakąkolwiek sensowną całość. Krwawe strzępy, okaleczone korpusy i wijące się jak węże jelita, bezpańskie ręce, nogi czy głowy, dwa dni później miały być wyzbierane i pochowane w zbiorowej, bratniej mogile.

Na razie jednak, z blisko pięćdziesięciu żołnierzy pilnujących magazynu, ocalał tylko jeden. Oddalił się właśnie dobre czterdzieści metrów za grube, ceglane mury następnego budynku, opuścił spodnie i przysiadł, aby załatwić grubszą potrzebę. Głęboko i z ulgą westchnął, czując jak gniotący go dotąd brązowy ciężar przy akompaniamencie potężnego pierdnięcia opuszcza kiszkę stolcową, gdy stała się apokalipsa. Teraz, oszołomiony, zszokowany i ogłupiały, z popękanymi bębenkami w uszach, wykonywał nieskoordynowane ruchy, raz po raz przewracając się o opuszczone do kostek i uniemożliwiające mu normalne kroki spodnie, a jedyna myśl, która kołatała się jeszcze w jego poobijanej głowie, miała charakter iście absurdalny. - No, co jest do cholery? Przecież to chyba nie eksplodowało moje gówno!

 

Major Walery Konstantynowicz Rogozin też był w szoku. Odległość, ceglany mur i kilka budynków stojących miedzy nim a wybuchającym ładunkiem sprawiły, że nie odniósł żadnych obrażeń, chociaż gwałtownie się budząc, wyrżnął głową o słupek miedzy drzwiami samochodu. Mimo tego, sekundę później już wiedział. Poniósł klęskę! Koszmar dokonał się! Miał już Reschkego w garści i go wypuścił. Miał atomową bombę, która w jednej chwili mogła uczynić jego ojczyznę najpotężniejszym mocarstwem w historii i ta też wymknęła mu się z rąk. I gdyby nagle nie zalała go przemożna nienawiść i chęć zemsty, z rozpaczy pewno palnął by sobie w głowę.

 

Kapral Robinson obejmował posterunek o północy, po ośmiu godzinach odpoczynku. Popatrzył przez lornetkę, później przez noktowizor. Pilnują. Czego? Tego mu nie powiedziano. On miał tylko robić swoje.

Więc robił. Przepatrzył teren, policzył żołnierzy widocznych koło magazynu i przez chwile obserwował dalszą okolicę. Właśnie się odwrócił, aby sięgnąć po notatnik i udokumentować wyniki obserwacji, gdy nagły błysk i dobiegający sekundę później potworny huk postawiły go na równe nogi. Dobrze, że notatnik leżał nieco z boku i musiał na chwilę usunąć się z okna, bo rozpryskująca się właśnie szyba pewno zmasakrowała by mu twarz. A gdyby to poszło prosto w oczy? Nawet nie chciał o tym myśleć. Ważne, że nic mu się nie stało. A drugie ważne wykonał kilka sekund później. Chwycił przycisk radiostacji i pierwszy powiadomił o tym, czego właśnie był świadkiem.

 

W nocnej ciszy huk wybuchu słyszalny był nie tylko na terenie całego Poczdamu, ale i najbliższej okolicy. Również na przedmieściach, gdzie w domu starego, zasłużonego i zaufanego członka partii i SA Fritza Schaubego, schroniła się ich grupa. Już przebrani i umyci jedli spóźnioną kolację, gdy nagle od strony fabryki dało się słyszeć potężną eksplozję. Zajęczały szyby w oknach, odczuli też lekkie, wytłumione odległością drgania gruntu.

- I po sprawie - dowódca „brandenburczyków” odetchnął z widoczną ulgą.

- Ale nie po takiej, jaką byśmy chcieli - Bormann był niepocieszony. - Cel był zupełnie inny. Miała wybuchnąć najwcześniej jutro po południu. Z całą mocą, do jakiej została zaprojektowana.

- Ale skoro ruscy jakoś na nią wyszli…

- No właśnie. I to musimy teraz rozgryźć.

- Rozgryźć? Dla mnie sprawa jest jasna. 

- Tak? To chodźmy na zewnątrz. Tam pogadamy.

 

            W cieniu stojącego przed wejściem dębu zapalili po papierosie, popatrzyli w stronę niedawnej eksplozji.

- A więc? - Bormann był niecierpliwy.

- Sprawa jest jasna. Ktoś musiał zdradzić.

- Ale kto?

- Pan, ja i nasi ludzie cały czas byliśmy razem. Z nikim nie mieliśmy kontaktu. Zresztą, cel naszej wyprawy i kryjówkę w fabryce wyjawił pan dopiero na ostatnim etapie, w momencie wyjazdu ze żwirowni. Podczas drogi do fabryki wszyscy i cały czas byliśmy ze sobą. Nikt nie oddalił się nawet na krok. Jesteśmy więc poza wszelkimi podejrzeniami.

- Zgoda. Co dalej?

- Jest z nami tych dwóch, co otwierali drzwi do fabryki i do magazynu. Nie wiem, jakie mieli informacje, kiedy i od kogo je otrzymali.

- Informacje dostali od łącznika. A łącznik tuż przed naszym wyjazdem z zachodniej strefy. Przez telefon i osobiście ode mnie. Z tym, że informacja była kodowana. Bez znajomości kodu, nie do rozszyfrowania.

- Co wiedział łącznik?

- Wiedział, że tu przyjedziemy. Tylko tyle. Nie wiedział po co i kiedy. Dlatego też ci od drzwi siedzieli w fabryce całe dwa dni, zanim się zjawiliśmy. 

- Czyli ci dwaj gówno wiedzieli. A potem zostali już z nami.

- Więc raczej nie oni…

- Raczej nie. Wiedzieli przecież, że muszą tu z nami zostać. Nie zaryzykowali by własnym życiem.

- Więc pozostaje już tylko łącznik - Bormann sam był zdumiony własnym odkryciem.

- Niekoniecznie. A ci dwaj, których miał przyprowadzić ?

- Obaj zaufani. Pewni i sprawdzeni. A poza tym, nie wiedzieli gdzie mają trafić. Nie znali lokalizacji naszego przedsięwzięcia.

- Więc jednak łącznik - „brandenburczyk” był bardzo zasadniczy i pewny siebie. - To teraz nasuwa się jeszcze jedno pytanie. Zdradził tylko miejsce, czy jeszcze tych dwóch, których miał doprowadzić? Tych, którzy mieli wykonać resztę roboty.

- Kurwa mać! - Bormann nagle prawie złapał się za głowę.

- Co się stało?

- Przecież on zna ten adres. Jako rezerwowy punkt kontaktowy!

- Kto? Łącznik? To spierdalamy stąd! Najpóźniej za dziesięć minut nie ma prawa nas tu być.

 

            - Wnioski i propozycje, panowie?

- Panie generale - Orawa znów zabrał głos jako pierwszy. - Co prawda nie udało się nam przejąć bomby, ale też nie dostali jej ruscy. Odpada więc wariant ataku na konwój. Czyli jeden wielki ból z głowy. Bo przecież nie mogła ocaleć z wybuchu, który nasz obserwator określił jako wybuch półtonowej bomby burzącej. Nie wiemy tylko, czy przejęli jakichś Niemców, czy nie. W każdym razie nie zaobserwowano, żeby kogoś stamtąd wyprowadzali.

- A nie mogło być tak, że po cichu wywieźli bombę i ewentualnych zatrzymanych, a dla zmyłki i zatarcia śladów zafundowali nam widowisko z fajerwerkami?

- Nie ma takiej opcji. Trzy nasze punkty obserwacyjne wykluczyły taką możliwość. A jeszcze ten wybuch… Przecież mają tam z pięćdziesięciu zabitych!

- No, tak. Nie ma sukcesu, ale i nie ma porażki. Remis. Więc jedyne co nam w tej chwili pozostaje, to dokończyć postepowanie sprawdzające w sprawie ewentualnego przecieku. A co do pana, panie majorze - generał zwrócił się do Orawy - to nasza propozycja pozostaje w mocy. Amerykańskie obywatelstwo, nagroda od rządu Stanów Zjednoczonych i praca dla nas. Dobrze płatna. Namawiam do jej przyjęcia.

- Zastanowię się…

- Mam nadzieję, że w sposób pozytywny. A na koniec - generał wyciągnął kieliszki i pękatą butelkę whisky z biurka - wypijmy za spokój duszy tych biedaków spod magazynu.

 

17.07.1945 - Poczdam. 


            Słyszeli w nocy potężny wybuch, ale huk niesiony przez całe miasto był już znacznie wytłumiony. Postali więc przy oknie obserwując nocne niebo, ale brak jakiejś łuny pożaru nie pozwolił na zidentyfikowanie miejsca, jedynie przybliżony kierunek wybuchu. Tylko łącznik przypuszczał co mogło się stać, ale nie zdradzał się ze swoimi myślami. Trudno… W pobliżu fabryki przejedzie w południe. Wozem konnym z piekarni. I jeżeli potwierdzi się jego przypuszczenie, to tych dwóch będzie musiał zaprowadzić na rezerwowy lokal. Bo przecież nie zostaną u niego na zawsze.

 

            Siedzieli teraz w garażach, które Schaube wynajmował dla potrzeb swojej niewielkiej firmy transportowej. Jego jednak tu nie było. Wymusił to na nim Bormann, choć trzęsący się ze strachu grubas chciał zwiewać razem z nimi.

- Musisz tu zostać! Słyszysz? Taki jest mój rozkaz! A spróbuj go tylko nie wykonać…

            Stanęło więc na tym, że Schaube został w domu i warował w pobliżu telefonu. Gdyby jednak zjawił się łącznik albo ruscy… Miał wtedy wykręcić numer garaży i natychmiast powiadomić ich o tym. A reszta? Przecież nie było śladów, że tam byli. Brudne, śmierdzące ubrania zabrali przecież ze sobą i jeszcze w nocy zakopali za garażami. Schaube był więc czysty. Oczywiście teoretycznie. Bo gdyby się za niego zabrali sowieccy oprawcy… Ale grupa była by już ostrzeżona. Opuścili by garaże, zerwali wszelkie kontakty i rozpłynęli się w tych wciąż przemieszczających się masach ludzkich.

            Na razie zaś przysypiali, wyczerpani nerwami i napięciem ostatnich dni oraz dziką ucieczką z fabryki. Zjedli coś, co miało być obiadem i znów zapadli w drzemkę. Czuwał tylko jeden, przy aparacie telefonicznym i oknie wychodzącym na ulicę. Właśnie miał ziewnąć, gdy ostry dzwonek telefonu poderwał go na baczność.

- Słucham - rzucił krótko do słuchawki.

- Tu Fritz. Przyszedł brat. Mówi, że chce przyprowadzić dwoje dzieci.

- Dobrze. Zatrzymaj go.

- Reichsleiter! Do Fritza przybył łącznik – człowiek odbierający wiadomość natychmiast przekazał ją Bormannowi. - Chce przyprowadzić tych dwóch, na których czekaliśmy w fabryce. Kazałem go zatrzymać.

- Świetnie. To teraz twoja kolej - Bormann wskazał na dowódcę „brandenburczyków”. - Idziesz tam i rozpytasz go co i jak. Ale tak, aby nie poczuł się zaniepokojony. Rozejrzyj się, czy nie przywlókł za sobą jakiegoś „ogona”. A potem… Wiesz, co trzeba zrobić?

- Jawohl, reichsleiter!

 

Komentarze