Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 137

 

19/20.07.1945, noc - jezioro Lassahner See.


            Nie bez powodu wybrano tę okolicę. Cały wschodni brzeg jeziora był gęsto zalesiony i dotarcie do wyznaczonego przez Bormanna miejsca mogło odbywać się niezauważenie. W teorii zresztą tak było, ale życie koryguje nie takie plany. Już trzysta metrów od brzegu, prowadzący pozostałą dwójkę Dietrich zatrzymał się i kilka razy pociągnął nosem.

- No, co jest? - idący za nim Bormann mało nie wszedł mu na plecy.

- Coś czuję!

- Niby co?

- Coś się pali. I to przy brzegu, bo wiatr wieje z zachodu.

Kilkadziesiąt metrów dalej zobaczyli w ciemnościach pochmurnej nocy niewielkie, migające wśród drzew promyki światła.

- Chyba ognisko. Ktoś tam jest - Henryk wpatrywał się w ciemność.

- Pytanie tylko kto? - Bormann rozejrzał się wokół, jakby już teraz strach go obleciał.

- Zostańcie tu - po chwili zdecydował Dietrich. - Rozejrzę się w sytuacji i wrócę za kilkanaście minut. - A wy usiądźcie tu w paprociach, pod tym drzewem. I cisza!

            Te niby kilkanaście minut przeciągnęło się do prawie pół godziny. I był to powód do potężnego zdenerwowania Bormanna, który kilkakrotnie lecz bez większego powodzenia usiłował cokolwiek dostrzec na tarczy zegarka.

- Cholera! Jak tak dalej pójdzie, to się spóźnimy, a ten, który ma po nas przypłynąć, nie zaryzykuje przybicia do brzegu. A wtedy…

- Cisza! - szept Dietricha, który pojawił się nagle i niespodziewanie, jak jakiś duch, zaskoczył ich obu.

- Co ustaliłeś? - Bormann nie mógł się powstrzymać. 

- Niedobrze. Po tych naszych występach w Schwerinie, zaalarmowali chyba całą okolicę. Na brzegu siedzi sześciu sowieckich żołnierzy i palą ognisko.

- Niech to szlag trafi! Chyba trzeba będzie wracać - Bormann niespodziewanie łatwo zwątpił. - Może jutro…

- Moja babcia mówiła, że jutro, to będzie futro. A pojutrze, po futrze - Dietrich w tym momencie nie wykazywał żadnego szacunku dla reichsleitera. - Przyglądałem się im blisko dziesięć minut i uważam, że nie jest beznadziejnie. Z tej szóstki trzech szykowało się do jakiegoś wymarszu. Z tego, co dosłyszałem, sierżant wysyłał ich w patrol, a takie coś z reguły nie trwa mniej niż godzinę. Mamy wiec tyle czasu, aby załatwić pozostałą trójkę i wygasić ognisko. Wtedy przewoźnik dobije do brzegu, a pozostali ruscy, bez tego punktu orientacyjnego, mogą w ogóle pogubić się w ciemnościach.

- Będą szli wzdłuż brzegu - zauważył Henryk.

- To tym bardziej musimy się spieszyć. Decyzja, reichsleiter?

- Czyli mamy ich wystrzelać? - Bormann sięgnął pod marynarkę. 

- A broń Boże! Żadnych hałasów - Dietrich już miał plan. - Na razie siedzą przy ognisku. Gapią się w ogień i gówno widzą, co dzieje się z tyłu, w ciemnościach. Podejdziemy wiec blisko, kryjąc się za krzakami. To tylko parę kroków od ich pleców. Poderżnę gardło pierwszemu i natychmiast rzucę się na drugiego. Pan, herr doktor, rzuci się na trzeciego. Taki kawał chłopa powinien dać sobie radę i najlepiej będzie go udusić. Żaden z nich nie jest jakimś osiłkiem, a z boku leżą już dwie puste flaszki. Nie powinno więc być problemów.

            Ruszyli chwilę później i po kilku minutach znaleźli się w przybrzeżnych krzakach. Tam Dietrich gestem wskazał Henrykowi postać siedzącą z prawej strony i w widoczny sposób już przysypiającą. Sam wyjął nóż zza pasa i gestem wstrzymał Bormanna w miejscu. Na paluszkach zrobili już po kilka kroków w kierunku ogniska, gdy nagle jeden z żołnierzy wstał. Uskoczyli natychmiast za gruby pień rosnącego obok drzewa i wstrzymali oddech. Sowiecki żołnierz mamrocząc tymczasem coś pod nosem, chwiejnym krokiem przeszedł kilka metrów rozpinając rozporek i zatrzymał się wreszcie tuż przy pniu chroniącego ich drzewa. Z głośnym westchnieniem ulgi zaczął oddawać mocz, lecz czynności tej już nie dokończył. Dwie sekundy później, z drugiej strony pnia nagle wyłoniła się postać Dietricha i na usta sołdata, od tyłu, spadła ciężka łapa, tłumiąc wszelki dźwięk. Jednocześnie długie ostrze noża, przez plecy dotarło aż do jego serca, obezwładniając go ostatecznie. Chwilę później został wciągnięty w ciemność i przyduszony do ziemi, gdzie natychmiast skonał, szarpnąwszy się jeszcze raz czy dwa.

            Zwróceni plecami do całego zdarzenia, dwaj pozostali niczego nie zauważyli. Chwile później, słysząc zbliżające się kroki Dietricha, na myśl im nie przyszło, że stawia je ktoś inny, niż ich martwy już kompan. Zostali więc totalnie zaskoczeni, gdy Dietrich znienacka przeciągnął nożem po gardle jednego z nich, a sekundę później końcem rękojeści walnął w czaszkę drugiego. Zwalili się obaj, jeden po drugim w wydeptaną już trawę i przez chwilę nastała cisza.

- Dawać tu - rozległ się głośny szept i Henryk, a później i Bormann pojawili się przy ognisku.

- Nie żyją?

- Dwóch na pewno. A ten trzeci dostał tylko w łeb, więc może jeszcze coś nam powie. Najpierw jednak zgasimy ognisko - Dietrich nie tracił czasu.

- Moment - przez chwilę Bormann popatrzył na zegarek i wreszcie mógł odczytać godzinę. - Mamy jeszcze czterdzieści minut, więc nasz przewoźnik już pewno szykuje się do wypłynięcia.

- To tym bardziej je gaśmy, bo taki blask może być widoczny nawet z drugiej strony.

            Nie było to trudne zadanie, bo leżący z boku ogniska kociołek znakomicie ułatwił sprawę. Kilkanaście litrów wody zdusiło płomień i wreszcie nastała ciemność. Przez ten czas Dietrich umył też swoje zakrwawione ręce, związał i zakneblował jakąś szmatą nieprzytomnego Rosjanina oraz szybko przejrzał leżącą obok niego brezentową torbę. Tam też natrafił na fotografię Henryka i natychmiast pokazał ją Bormannowi.

- A więc się  nie pomyliłem! Szukają cię, herr doktor! 

- Mówiliśmy już o tym - Henryk zachował zimną krew.

- My tak. Ale teraz mamy okazję porozmawiać z tym ruskim. Dietrich, otrzeźwij go.

            Znów przydał się kociołek zimnej wody i sowiecki żołnierz zaczął się poruszać. Podniesiony po chwili do pozycji siedzącej, mrugał w ciemnościach oczami, nie mogąc rozeznać, co się z nim dzieje i kto jest naprzeciw niego. Pomógł mu w tym Dietrich, dobrze znający język rosyjski.

- Posłuchaj uważnie, towarzyszu sierżancie - rzut oka na pagony wyjaśnił rangę przesłuchiwanego. - Masz do wyboru życie albo śmierć. Jeżeli będziesz mówił, zostawimy cię żywego. Twoja w tym głowa co zrobisz później, aby nie załatwiło cię wasze własne NKWD. Teraz wyjmę ci knebel z ust. Jeżeli jednak nie będziesz gadał albo chociaż raz krzykniesz, natychmiast poderżnę ci gardło, tak jak twojemu kumplowi. Panimajesz? - szarpnął za wystający z ust Rosjanina kawał materiału. 

- Tak - szept sierżanta był ledwo słyszalny.

- Wiec mów. Co tu robicie?

- Kazali nam patrolować brzeg jeziora i nie dopuścić do jego przepłynięcia.  Bo po tamtej stronie jest już strefa angielska. 

- Po co? I kto miałby tu płynąć?

- Szukamy pewnego waszego człowieka. Przyjechał na motocyklu łącznik z Poczdamu i przywiózł jego zdjęcia.

- Powiedzieli wam, kogo szukacie?

- Tak. To podobno jakiś zbrodniarz wojenny i przywódca Werwolfu, który organizuje zamachy na nasze władze.

- Słyszałeś herr doktor w jakie buty cię ubrali? - zachichotał z tyłu Bormann i w tym momencie nieświadomie przypieczętował los sierżanta.

- To ten, którego zdjęcie miałeś w torbie? - jak gdyby nigdy nic kontynuował Dietrich.

- Tak. Mamy go schwytać za wszelką cenę, a jak się nie da…

- To co?

- Zastrzelić. Ale główne zadanie to ująć go żywego. Jest za to duża nagroda.

- Ilu was jest?

- Tu trzech…

- Nie kłam. Widziałem jeszcze trzech.

- Ale wysłałem ich w patrol. Mają wrócić na pierwszą. Wtedy miała iść nasza trójka.

- Ile jest jeszcze takich patroli? No? - wysyczał Dietrich i zbliżył nóż do oczu przesłuchiwanego, widząc jego wahanie. - Macie jakieś łodzie na jeziorze?

- Powiem wszystko. Jest jeszcze pięć patroli na brzegu jeziora. Łodzi żadnych nie mamy.  A blokadę zarządzono po tym, jak tego poszukiwanego nie udało się zatrzymać w Schwerinie. Rozpoznał go motocyklista, który przywiózł te fotografie. Podobno naprawiał na drodze samochód, czy coś…

- Tak… A ci twoi, to w którą stronę poszli ? No?

- W tamtą - ruchem głowy sierżant wskazał kierunek.

- Chcemy się dowiedzieć czegoś więcej? - przez chwilę ponad ramieniem jeńca, Dietrich popatrzył jeszcze na Bormanna i Henryka.

- Już chyba nie - Bormann wzruszył ramionami.

- Jak nie, to… Jednym ruchem i z całej siły Dietrich walnął trzonkiem rękojeści w skroń przesłuchiwanego, aż dał się słyszeć odgłos łamanej kości, a ciało sierżanta bezwładnie przewróciło się na bok.

- Po co? - zaskoczony i wstrząśnięty Henryk przez chwilę wpatrywał się w Dietricha. - Dlaczego? Przecież on gówno o nas wiedział, a mnie i reichsleitera w ogóle nie widział. Cały czas byliśmy za jego plecami.

- Dlaczego? Nie wiem, czy znał nasz język, ale gdy reichsleiter zwrócił się do ciebie „herr doktor”, nie było już wyjścia. Myślisz, że by go szczegółowo nie przesłuchiwali? Myślisz, że nie zapamiętał by tego zwrotu? Niby z początku  widział tylko mnie, ale po tej odzywce musiał się też zorientować się, że jest nas więcej. Doszli by, jak po nitce do kłębka, a my nie możemy zostawić za sobą żadnych identyfikujących nas śladów. Najlepszy świadek, to martwy świadek! A teraz usuńmy ich stąd, bo jak jeszcze z powrotem przyjdzie ta trójka z patrolu i odkryje ich ciała, to będziemy mieć na karku połowę ich armii.

            Złapał wiec Henryk za ciało martwego sierżanta, Dietrich za zarżniętego i przenieśli je za drzewo, gdzie leżały już zwłoki zasztyletowanego.

- Która godzina? - zapytał Henryk, gdy ukończyli już tę makabryczną robotę.

- Jeszcze piętnaście minut - Bormann co chwila wpatrywał się w zegarek, usiłując dostrzec coś w świetle przebijającego się od czasu do czasu przez chmury księżyca.

- W porządku. To nie stójmy teraz jak chuje na weselu, bo ta trójka może być tu wcześniej, niż myślimy.

- To co wtedy zrobimy? - Henryk i Bormann zapytali prawie jednocześnie.

- Jeżeli nasz przewoźnik będzie już przy brzegu, spokojnie możemy ich zastrzelić. Nikt tu nie zdąży przed naszym odpłynięciem, a i po jeziorze nie mają nas czym gonić. Gdyby natomiast byli wcześniej, musimy się ukryć i poczekać na ich reakcję. Ciał w tych ciemnościach znaleźć nie powinni, kociołek i graty zabitych też usunęliśmy. Może więc przejdą dalej.

- Zostało jednak wygaszone ognisko. Wsuną rękę w popiół i stwierdzą, że jeszcze ciepły - Henryk dalej był sceptyczny.

- Jak znam życie, pomyślą, że wszystko zostało odwołane. Wtedy powinni stąd odejść. A jak nie, to im pomożemy! - nóż znowu błysnął w ciemnościach.

 

            Pięć minut później zobaczyli na wodzie ciemny kształt. Jak duch, bezszelestnie przybił do brzegu i po chwili usłyszeli pohukiwanie sowy.

- Jest! - Bormann nie posiadał się z radości. - Siatka pełna węgorzy? - rzucił w mrok.

- Nie, ale nie tracę nadziei - przyszła szybka odpowiedź i po chwili wsiadali już do łodzi. Usadowili się na ławeczkach wąskiej, rybackiej krypy i rozejrzeli za wiosłami.

- Później - ich Charon nie bawił się w zbędne słowa. - Tu byście narobili za dużo hałasu. Pozwolę wam wiosłować od środka jeziora.

            Siedzieli więc potulnie, patrząc jak ich przewoźnik ostrożnie zanurza wiosła w wodzie i delikatnie pociąga je ku sobie. Obejrzeli dulki, owinięte szmatami dla zapewnienia cichości ich pracy. Widać przewoźnik nie w ciemię był bity i już po kilku minutach znaleźli się poza jakąkolwiek widzialnością z brzegu. Potem jeszcze usłyszeli z oddali jakieś krzyki, kilka pojedynczych wystrzałów, ale jednego mogli pewni. Ruskim, to oni już w łapy nie wpadną!

 

20.07.1945 - wieś w okolicach Koblencji, francuska strefa okupacyjna.


            Jak na tę odległość, kartka szła długo. Nie można było jednak się dziwić. Poczta działała jeszcze nieregularnie, dopiero odbudowywano kadry i struktury, a ponadto kartka musiała przekroczyć granicę francuskiej strefy okupacyjnej. Cenzorzy, którzy tam jeszcze siedzieli, mimo tego, że już wkrótce mieli zakończyć swoją misję, mieli pełne ręce roboty. To i tak szczęście, że była to zwykła pocztówka, której nie trzeba było otwierać, więc siedzący w biurze cenzorskim Francuz właściwie tylko na nią spojrzał. Z rozmachem przywalił sporą, czerwoną pieczęć z magicznym słowem „ocenzurowano” i już mogła wyruszyć w dalszą drogę.

 

            Dzwonek roweru jeżdżącego tą drogą listonosza, zabrzmiał przy furtce jej posesji po raz pierwszy i zajęta karmieniem kur Truda, jakby go nie usłyszała. Dopiero, gdy zabrzmiał drugi raz, wyskoczyła z kurnika jak z procy. Rzeczywiście! Słuch jej nie mylił. U furtki stał starszy wiekiem listonosz, szukając czegoś w przepastnej torbie. Wreszcie wyprostował się, spojrzał na wyciągniętą kartkę pocztową, porównał numer domu.

- Pani Haaze?

Nieprzyzwyczajona jeszcze do nowego nazwiska, którego używała dopiero od kilku miesięcy, a które teraz poświadczały odkopane przez nią za domem dokumenty, przez chwilę nie mogła zebrać myśli.

- Pani Haaze? - listonosz lekko zdziwiony milczeniem kobiety, zwrócił na nią baczniejszą uwagę. W nieokreślonym wieku, mogła mieć zarówno pod trzydziestkę, jak z pięć czy siedem lat więcej. Ubrana, ni to z miejska, ni to z wiejska, w wyraźny sposób oderwana została od jakiejś pracy.

- Tak, to ja - odezwała się wreszcie z bijącym sercem. - Czyżby…

- Proszę. Jest dla pani kartka. Ktoś żyje i zawiadamia panią o tym - niedyskretnie spojrzał na krótką treść. - Podpisano - Peter. Czy to może pani mąż?

- Tak… Po raz drugi skoczyło jej serce. Jednak! Żyje! I łzy niespodziewanie  napłynęły jej do oczu.

- Pani płacze? To chyba dobra wiadomość?

- Tak, dobra. Ale to są łzy szczęścia - dodała wyjaśniającym tonem. - Dziękuję bardzo.

- Nie ma za co. Lepsze takie łzy, niż te do których przez ostatnie lata przywykłem. Kiedy matkom i ojcom doręczałem zawiadomienia o śmierci ich synów na polu chwały.

- Rozumiem. I przepraszam.

- Nie ma za co. Życzę państwu jeszcze dużo szczęścia.

            Nie czekała, aż listonosz odjedzie. Z kartką w ręku weszła do domu i rzuciła się do okna, gdzie było więcej światła. Przeczytała raz i drugi, ale nic nie chciało się zmienić. „Żyję. Wszystko w porządku, chociaż jeszcze nie mogę przyjechać. Czekaj. Peter”.

„Peter”! To ich umówione imię! Znak życia na który tak długo czekała.

            Tego dnia już nic nie robiła i po raz pierwszy od prawie czterech miesięcy położyła się spać spokojna i szczęśliwa.

 

Komentarze