Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 139

             Szanowni czytelnicy. W nagłówku poprzedniego  odcinka omyłkowo wpisałem numer 136, zamiast 138. Przepraszam za to utrudnienie, chociaż mam nadzieję, iż zorientowaliście się, że treść odcinka była prawidłowa. Życzę zatem miłej lektury, bo wiele jeszcze będzie się tu działo.

 

 

            23.07.1945 - Poczdam - tymczasowa kwatera Dowództwa Oddziału Specjalnego SMIERSZ.

 

            - Usiądźcie majorze. I cieszcie się, że możecie usiąść u mnie na krześle, a nie gdzie indziej.

- Nie rozumiem…

- Aby wszystko było jasne, powiem wam od razu. Minęło już kilka dni i spokojnie można podsumować to, co nas ostatnio spotkało. Tylko dzięki mnie siedzicie sobie na krześle w Poczdamie a nie w celi śmierci w Moskwie, albo na jakiejś zawszonej pryczy w łagrze za kołem podbiegunowym.

- Towarzyszu generale…

- Milczeć, jak ja mówię! I słuchać dalej. Tylko dlatego, że w raporcie do Moskwy nie napisałem o waszych zwidach dotyczących rzekomego Heinricha Reschke i waszych niewydarzonych pomysłach o rzekomej bombie atomowej, mamy możliwość ocalenia stopni, stanowisk, całej kariery, a może nawet i głów. Jasne? No, czemu nie odpowiadacie?

- Towarzysz generał zabronił…

- To teraz każę wam odpowiadać. Czy to jest jasne?

- Tak jest!

- No! To już lepiej. Bo gdybym to wszystko opisał, zwaliły by się nam na głowę nie wiadomo jakie komisje. Oczywiście znaleźli by tysiące uchybień, bo w takiej robocie nie sposób się ich ustrzec. Rzecz leży tylko w jednym. Czy jest sukces, czy nie. Jeżeli tak, to zwycięzców nikt nie sądzi i nikt na poważnie nie dochodzi, jakimi metodami go osiągnięto. Wiecie dlaczego?

- Trochę wiem…

- Trochę? To ja was uświadomię do końca. Sukces ma wielu ojców i wielu jest wtedy takich, którzy chcą się do niego przykleić. Wtedy nikomu nie zależy, aby zaglądać za kulisy, bo mogłoby się okazać, że tak naprawdę nikogo z nich nigdy tam nie było. Porażka natomiast jest sierotą i nikt nigdy nie chce się do niej przyznać. Winnych porażki omija się jak trędowatych. A to, co się tutaj stało, jest naszą największą porażką w tej wojnie.

- Tak jest.

- Nie powtarzajcie mi tutaj tych bezmyślnych formułek! W naszej służbie wymaga się myślenia. Usłyszeliście już to, co powinniście usłyszeć i teraz trzeba się zastanowić, co dalej z tym fantem.

- Rozumiem, towarzyszu generale - Rogozin powoli odzyskiwał pewność siebie.

- To dobrze. Ale jeszcze jedno musicie sobie przemyśleć. Gdyby kiedykolwiek przyszła wam do głowy myśl, aby za moimi plecami napisać jakiś donos czy raport dotyczący waszych ustaleń, przemyśleń czy innych głupot nie opartych o twarde fakty i dowody, to sami pogrążycie się w gównie po same uszy i nikt was z tego gówna już nie wyciągnie. Bo pomyślcie, tak hipotetycznie… Macie w rękach tego Reschke i spokojnie pozwalacie odjechać mu tramwajem. Macie w rękach bombę atomową i przez wasze zaniedbania pozwalacie ją zniszczyć. Wystarczy?

- Towarzyszu generale, to nie tak…

- A niby jak?  Tak by to przecież wyglądało! To nieważne, że było albo mogło być inaczej. A fakty na dzień dzisiejszy są takie, że nie zatrzymaliście tego rzekomego Reschke. Mówię „rzekomego”, bo u nas liczą się tylko fakty. Przecież go w tym tramwaju nie zatrzymaliście, nie legitymowaliście i nie sprawdziliście. Nie możecie więc stwierdzić z całą pewnością jego tożsamości i nie macie na to żadnych twardych dowodów czy wiarygodnych świadków. Oczywiście, jest jeszcze ten motocyklista, który w Schwerinie zainicjował akcję zatrzymania i który rzekomo rozpoznał tego Reschke ze zdjęcia. Ale go nie zatrzymano, ptaszek się ulotnił, a trzy trupy naszych żołnierzy znalezione nad brzegiem jeziora Lassahner See, stanowią dla mnie logiczny ciąg wydarzeń. Reschke wymknął się z pułapki, przedostał za jezioro i w chwili obecnej jest już w strefie brytyjskiej. Wiadomo, że niby nasze służby mają potężne możliwości, lecz też myślę, że co jak co, ale jest on chroniony w specjalny sposób. Dla jego mocodawców jest zbyt cenny aby wpaść w nasze ręce i w tej sprawie na razie gówno już zrobimy.  A co do bomby… Nikt nie wie, co było na tej ciężarówce. Był oczywiście jakiś ładunek pod brezentem. Ale jaki? Nikt go nie badał i tak naprawdę nikt nic o nim nie wie. Mam tu pismo - tu generał sięgnął do szuflady biurka - od szefa saperów. Sprawozdanie z przeprowadzonej akcji rozminowania. Są fakty dotyczące akcji i jest część hipotetyczna. Wiecie, co napisał w tej drugiej części? Że na ciężarówce musiał być silny materiał wybuchowy, jakaś mina czy coś, niewątpliwie w celu przeprowadzenia akcji dywersyjnej przez Werwolf. Napisał to oczywiście pod moje dyktando. Nikt nie jest w stanie stwierdzić nic innego, bo siła wybuchu rozdarła na szczątki nie tylko sam ładunek, ale i praktycznie całą ciężarówkę. Rozpoznawalny jest z niej tylko blok silnika, tylny most, parę kół i kilka blach. Wszystko to rozrzucone w promieniu kilkuset metrów. Takie są fakty, a fantazje na ten temat musicie sobie zostawić dla siebie. Albo raczej dla nas dwóch.

- Dwóch?

- A tak! Bo paradoksalnie ja, ale tylko ja, myślę, że byliście na dobrym tropie. Czuję to swoim nosem i wiem, że nie powinniśmy tak po prostu zapomnieć o całej tej sprawie.

- To co będziemy teraz robili?

- Najpierw odbierzemy ordery za to, co nie ulegało wątpliwości. Odkrycie zaminowania fabryki przed wizytą towarzysza Stalina, to duży sukces. Duży, ale nie największy, więc ordery będą wysokie, lecz nie najwyższe. Odbierzemy je jutro w południe z rąk samego marszałka Żukowa, w jego berlińskiej kwaterze. A potem…

- Tak?

- Usiądziemy i zastanowimy się, ale tak już nieoficjalnie, co jeszcze można by w tej sprawie zrobić. Albo, czy jeszcze… Bo Reschke, jeżeli nawet zgodnie z waszymi ustaleniami był w Poczdamie, Schwerinie czy w ogóle w naszej strefie okupacyjnej,  to niewątpliwie - tak jak powiedziałem - musiał stąd już zwiać. Patrole i posterunki blokadowe nic nie dały. A nie wierzę, aby była tu gdzieś jeszcze jakaś druga bomba.

- Ja tak sobie myślę, towarzyszu generale, że oni są nierozerwalnie z sobą związani.

- To znaczy?

- Gdzie Reschke, tam i bomba. Ale może to działać też w drugą stronę. Tam gdzie bomba, tam i Reschke.

- Niegłupie… To ja dodam jeszcze jedno. Jak myślicie? Czy ten Reschke działał tylko z własnej inicjatywy? Bo mnie, wydaje się to absolutnie niemożliwe.

- Mnie też wydaje się mało prawdopodobne. Musiał ktoś za nim stać. Ktoś, kto w hierarchii III Rzeszy był naprawdę bardzo wysoko.

- A jakbym powiedział o Bormannie?

- Wcale bym się nie zdziwił. Przecież tak naprawdę nie wiemy co się z nim stało, a notatnik jaki odnaleziono, o niczym nie świadczy. Wyciągnięto go w Berlinie, z kieszeni płaszcza jakiegoś przypadkowo znalezionego na ulicy trupa, który nagle i w tajemniczy sposób zniknął. Może nawet ożył.  

- Jednym słowem, jak by nie kombinować, zawsze muszą być blisko siebie. Atom, Reschke i Bormann. A naszym zadaniem jest ich ścigać, chociażby na końcu świata. W tej sytuacji trzeba zadać sobie zasadnicze pytanie. To gdzie teraz może być ten nieuchwytny doktor?

 

 

                           Rozdział VII

 

                Wbrew wszelkim planom.

 

            23.07.1945 - Morze Północne.


            Parowiec s/s „Margrethe” leniwie przewalał się na niewielkich falach spokojnego dziś morza, rozcinając wodę z ekonomiczną prędkością ośmiu węzłów. Ten niewielki, zbudowany w Niemczech dziesięć lat wcześniej statek, od samego początku pływał pod duńską banderą. Pod duńską, chociaż załogi nie stanowili rodowici Duńczycy. Bo też i nie dla celów handlowych był on zbudowany. Inwestycję finansowała Abwehra i statek praktycznie należał do niej. Oficjalnie, właścicielem była dwuosobowa spółka cywilna z Esbjerg. Tyle, że byli to rodowici Niemcy z duńskim obywatelstwem, którym dostarczono odpowiednie fundusze i załatwiono stosowne kredyty. Załogę wybrano podobnie. Każdy z nich podpisał zobowiązanie do współpracy i każdy z nich w razie najmniejszego nieposłuszeństwa, spodziewać się mógł marnego końca. Za ich usługi płacono nieźle, a oficjalnie i dla niepoznaki prowadzony handel, też przynosił spore profity. Pływali więc z różnymi tajemniczymi ładunkami i ludźmi, jeszcze przed wojną krążąc między portami Niemiec, Belgii, Holandii, Anglii, Irlandii, Szwecji czy Finlandii, a nawet Polski i Sowieckiej Rosji. Tym bardziej, że już w trakcie budowy wykonano na statku pewne zamaskowane przestrzenie, nie wykazywane w oficjalnych planach. Nie było więc problemu, aby wysadzić dwóch czy trzech szpiegów w Anglii, czy też przewieźć trzysta karabinów dla Irlandii, dążącej do usamodzielnienia się od dumnych Brytyjczyków. Po niemieckim ataku na Norwegię, krążyli gównie miedzy portami duńskimi, niemieckimi i norweskimi zahaczając nawet czasem o neutralną Szwecję, ale koniec wojny postawił ich w nowej sytuacji i rzeczywistości. Upadł z hukiem ich dotychczasowy mocodawca i przez miesiąc wydawało się, że statek dostali jakby w spadku po zmarłym. Zajęli się prawdziwym handlem kabotażowym, gdy nagle okazało się, że nieboszczyk ożył, a nawet ma się całkiem dobrze. Może nie cały, ale dwóch ponurych gości, którzy w połowie czerwca zjawiło się w siedzibie spółki, nie pozostawiło formalnym właścicielom żadnego wyboru. Albo dalsze wypełnianie rozkazów, albo…

 Żaden z właścicieli nie miał ochoty, aby na światło dzienne wypłynęły kompromitujące dokumenty z ich podpisami. Być oskarżonym o szpiegostwo i dywersję na rzecz III Rzeszy? To ostatnia rzecz jakiej by chcieli i chociaż z ciężkim sercem, bez większych ceregieli zgodzili się na dalszą współpracę. Tak samo zresztą jak pływający na tej jednostce kapitan oraz kilkunastu członów załogi. W wyznaczonym czasie karnie zjawili się więc w porcie w Cuxhaven, pozorując prace remontowe przy silniku i dopiero dzisiaj, po czterech dniach wymuszonego postoju, wczesnym rankiem wyszli w morze.

            Nie sami. Już wczoraj późnym wieczorem ich wracająca z portowej tawerny gromadka, niepostrzeżenie powiększyła się o trzech nowych towarzyszy podróży. Zataczając się z lekka, w marynarskich strojach i z odpowiednio spreparowanymi oraz podniszczonymi książeczkami żeglarskimi w kieszeniach, na zewnątrz byli oczywistą częścią stałej załogi przygotowującej się do wyjścia w morze. Nikt ich też nie sprawdzał na trapie, przy którym jeszcze trzy tygodnie wcześniej i dwadzieścia cztery godziny na dobę, stał zawsze angielski żołnierz. Niczym nie niepokojona grupka spokojnie weszła więc na pokład, kapitan jednostki z datą wsteczną zrobił nowy spis załogi i zapadła cisza. Nie chcieli zresztą zwracać na siebie zbytniej uwagi. Dawno przetrenowali tę procedurę i znakomicie się sprawdzała. Po co powodować zainteresowanie innych, a zwłaszcza władz portowych? Lepiej siedzieć cicho i grzecznie. Może nie całkiem, ale na tyle, aby nie wyróżniać się wśród innych.

             Sam statek też zresztą niczym się nie wyróżniał. Przywiózł ładunek duńskiego masła, mięso i jakieś elementy stalowe, potrzebne do odbudowy dźwigów portowych. Kadłub, celowo rzadko malowany, przypominał kadłuby wielu innych zaniedbanych trampów pętających się tutaj w ramach żeglugi przybrzeżnej. Tylko niektóre wnętrza i maszyny świadczyły, że było jednak inaczej. Utrzymane w znakomitym stanie, służyły dotychczas niezawodnie i zapowiadało się, że posłużą tak jeszcze ze dwadzieścia lat.

 

            Na razie jednak statek płynął północnym kursem blisko brzegów Danii, a siedzący w sterówce kapitan, Bormann i Henryk wpatrywali się morską mapę.

            - To w końcu może mi pan zdradzić, gdzie tak konkretnie mam was dostarczyć? - w głosie kapitana wyczuwalna była nuta irytacji.

- We właściwej chwili, herr kapitan. Na razie płyniemy do tego punktu - Bormann wziął ołówek i jego czubkiem postawił na mapie maleńki, ledwo widoczny znak. - Tam się pan dowie co dalej.

- A jak mnie kto zatrzyma do kontroli? Wojna niby skończyła się już dwa i pół miesiąca temu, ale sporadycznie ciągle jeszcze kontrolują. Zwłaszcza na podejściach do Skagerraku. Tu już jest spokojniej, ale i tak najpóźniej w południe będziemy musieli przetrenować odpowiednie procedury.

- To znaczy co?

- Zapoznacie się z maszynownią. Któryś z was już pływał?

- Nie - odpowiedzieli prawie jednocześnie, popatrując po sobie.

- Tak właśnie myślałem. Nie macie pojęcia o pływaniu, więc możecie być tylko palaczami. Oczywiście, jakby co - dodał, widząc ich zaskoczone miny. - Bo tak jak mówiłem. W razie jakiejś kontroli…

- Spokojnie… Formalnie jest pan Duńczykiem, czyli przedstawicielem narodu właśnie wyzwolonego. Płynie pan do Norwegii, po tran i drewno. Wszystko legalnie. Dokumenty ma pan w porządku. A wysadzi nas pan jeszcze przed portem, jaki wpisał pan w swoich papierach.

- To i tak trochę daleko…

- Niech się pan nie martwi.  Proszę wykonywać moje rozkazy i wszystko będzie dobrze. A teraz jeszcze jedno. Kiedy możemy dopłynąć do punktu, który zaznaczyłem?

- Jeżeli tylko morze będzie spokojne, to za około dwie i pół doby.

- Nie można szybciej?

- Płyniemy z prędkością ekonomiczną. Można by dołożyć jeszcze ze trzy węzły, ale wtedy zużycie węgla wzrasta co najmniej o czterdzieści procent i ogólnie niewiele by nam to dało.

- No, dobrze. Proszę więc płynąć z dotychczasową prędkością. Gdybyśmy po drodze spotkali jakąkolwiek inną jednostkę, natychmiast meldować!

 

Komentarze