Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 150

30.07.1945 - Norwegia, fiord na południe od Bergen.

  Jednostka, która rano dotarła do przystani, okrętem wojennym była tylko z nazwy. Tak naprawdę, był to należący do marynarki wojennej niewielki stary holownik, wykorzystywany w Bergen jako jednostka pomocnicza, przeznaczona do rozwożenia zaopatrzenia i wykonywania zadań doraźnych. Uzbrojony w zestaw trzydziestosiedmiomilimetrowego, jeszcze niemieckiej proweniencji dwulufowego, półautomatycznego przeciwlotniczego działka morskiego typu SK C/30, nie mógłby oczywiście brać udziału w jakimkolwiek poważnym starciu, ale nawet taka broń, celnie i z niewielkiej odległości oddaną serią rozpruła by kiosk, a z dużym prawdopodobieństwem nawet i kadłub sztywny okrętu podwodnego, jak przerdzewiałą puszkę konserw. Bojowy wizerunek holownika uzupełniała dziesięcioosobowa drużyna piechoty, wsparta dwuosobową sekcją ciężkiego karabinu maszynowego. To było wszystko, co po blisko półgodzinnej rozmowie i bez narażania się na śmieszność, zaoferował Nordhugowi komendant portu w Bergen. Niewiele, ale i tak młody porucznik był wdzięczny komandorowi. Dostał pod swoje dowództwo jednostkę pływającą z pięcioma marynarzami i dwunastoma żołnierzami. Plus dwadzieścia cztery godziny na potwierdzenie lub zaprzeczenie rewelacjom starego Jacobsena, którego też zabrał w ten rejs.

            Stał teraz na dziobie z lornetą przy oczach, przepatrując każdy metr terenu i wody. To samo czyniło dwóch rozstawionych przy obu burtach wachtowych.

            - Trzy pary oczu i doskonałe szkła - pomyślał w pewnym momencie Northug. - Więc nic nie powinno się skryć przed nami.

            Zarejestrował w głowie kolejną zmianę kursu zarządzoną według wskazówek Olafa Jacobsena i nie minęło nawet trzech minut, gdy ponownie dotarł do jego uszu basowy głos.

- To będzie tutaj. Po lewej!

            Odwrócił się. Stary rybak wskazywał palcem na niewielką, szkierową wysepkę z kilkunastoma rachitycznymi drzewkami i sporą, niewątpliwie polodowcową skałką przy jej szczycie.

- Bosmanie - Nordhug zwrócił się już bezpośrednio do szypra holownika. - Podejdziemy do brzegu według wskazówek pana Jacobsena. Wszyscy na stanowiska. Gotowość bojowa. Po zatrzymaniu spuścimy na wodę obydwa pontony. Do każdego po dwóch wioślarzy z bronią osobistą. Ja dosiądą się do jednego pontonu, pan Jacobsen do drugiego. Wykonać!

Zawrzało na holowniku. Mimo, że miał jeszcze do pokonania około trzystu metrów, w ciągu kilku chwil przygotowano pontony, po dwóch żołnierzy obsadziło działko i karabin maszynowy. Uprzednio wyznaczeni ludzie stanęli na swoich stanowiskach i kilka minut później Nordhug wraz z Jacobsenem znaleźli się na brzegu.

            - To teraz, panie Jacobsen, proszę pokazać to, o czym pan mówił. Miejsce kotwiczenia pańskiej łodzi, palenia ogniska i miejsce, z którego pan widział ten okręt.

Staremu nie trzeba było dwa razy powtarzać i w ciągu dziesięciu minut Nordhug miał już jasność sytuacji. Wszystko się zgadzało. Był kawałek brzegu, gdzie można było bezpiecznie przycumować łódź, nie ryzykując jej uszkodzenia o pobliskie głazy, przy czym praktycznie była ona wtedy niewidoczna z drugiej strony wysepki. Było miejsce po ognisku, z resztkami popiołu i nadpalonych gałęzi. Było też miejsce przy skałce, gdzie można było skrycie obserwować dość szeroki pas wody. Były nawet drzewka z niedawno nadłamanymi gałęziami.

            - To by się zgadzało. A teraz najważniejsze. Gdzie dokładnie widział pan ten okręt, panie Jacobsen?

- Dokładnie, to tutaj - stary rybak wskazał palcem. - Leżałem za tą skałką, a on przepływał nie dalej, niż dwieście metrów ode mnie. Z głębi fiordu w kierunku otwartego morza.

- Mówi pan, z głębi… Zna pan ten fiord? - jednocześnie z pytaniem, Nordhug wyciągnął z kieszeni kilkakrotnie złożony płat morskiej mapy.

- Przyznam się, że słabo. Tam  nie ma po co pływać. Wąsko, głęboko i mało ryb. Nikt i nigdy tam chyba nie łowił.

- Ale był pan tam kiedyś?

- Być, byłem, jeszcze z dwoma innymi rybakami z Bergen. Dobre dziesięć czy jedenaście lat temu. Z pokładu jakiegoś frachtowca sztorm zerwał wtedy drewniane skrzynie. Jak się później okazało, były w nich bele wełny. Wiatr i fale poniosły to na brzeg, a my staraliśmy się uszczknąć coś z tego dla siebie. Pan wie, jak to jest…

- Rozumiem. Więc zna pan w końcu ten fiord, czy nie?

- Trochę znam. Są tam trzy rozgałęzienia. Przy północnym jest kawałek brzegu, gdzie od biedy można by było wylądować. Pozostałe mają po kilka wysepek i strome, skalne ściany.

- Tak, jak tu narysowano? - Nordhug podsunął Jacobsonowi mapę pod nos.

- Mniej więcej tak.

- To co? Zaczynamy sprawdzać od najbliższej odnogi? Tam, gdzie można wylądować?

- Pan tu dowodzi, panie poruczniku. Ja tylko wiem jedno. Tam jest chyba jedyne miejsce, gdzie bezpiecznie można by dobić łodzią do brzegu. I coś stamtąd zabrać, albo też coś zostawić.

            Brezent, wyszarpnięty półtorej doby wcześniej z dna motorówki, wbrew oczekiwaniom załogi U - Boota nie zatonął. Zwinięty uprzednio w ciasny rulon tworzący swego rodzaju korek i zatykający dziurę, rozwinął się jak parasol, utrzymując pod sobą resztki powietrza, a nasiąknięte wodą włókna rozszerzyły się, tworząc nieprzeniknioną płaszczyznę. Dodatkową porcję powietrza zapewniła mu tonąca motorówka, uwalniając ze swojego wnętrza kilka sporych bąbli. Zrazu dryfował z leniwym prądem wody wypływającym z fiordu i zasilanym strumieniem spadającego ze skał niewielkiego wodospadu. Dodatkowej prędkości nadał mu odpływ, już po okresie doby powodując jego przemieszczenie się o ponad trzy kilometry. Tam, w rozszerzającej się części fiordu, niewielka fala gnana wiejącym z południa wiatrem, w ciągu nocy przemieściła go o dalszy kilometr i ostatecznie osadziła na przybrzeżnym, ledwo wystającym z wody głazie. Zastygł więc nieruchomo, będąc jak góra lodowa, mająca większość swej masy skrytej pod powierzchnią. Tu jednak nie było ważne, co znalazło się pod powierzchnią. Ważne było to, że blisko metr kwadratowy brezentu wystawał parę centymetrów ponad niewielkie fale, połyskując wilgocią w promieniach południowego słońca.

            Podejście do jedynego miejsca, gdzie według starego rybaka można było by lądować, zajęło im ponad godzinę. Tu nie można się było spieszyć. Podwodne głazy w razie kolizji skutecznie rozpruły by kadłub każdej łajby, której kapitan nie  zachował by należytej ostrożności. Płynęli więc powoli, sondując dno i wypatrując podwodnych niespodzianek. A gdy wreszcie dotarli do miejsca, gdzie były warunki do bezpiecznego lądowania, ich rozczarowanie nie miało granic.

            - Tu nic nie ma, panie poruczniku - już po trzech minutach wstępnych oględzin głos dowódcy drużyny rozwiał nadzieje Nordhuga. - Kompletna pustka. Ani jakichś ognisk, ani śladów łodzi, ładunków czy ludzi. Nawet śladów stóp na piasku.

- A pan, Jacobsen, co o tym sądzi?

- Sierżant ma rację. Tu diabeł mówi dobranoc. Gdyby tu byli jacyś ludzie, to musiałby pozostać jakiś ślad. Odcisk buta, kawałek deski czy liny, butelka, urwany guzik, zgubiona chusteczka do nosa czy cokolwiek innego. Nawet niedopałek papierosa czy nadpalona zapałka. A tu rzeczywiście kompletna pustka.

- A może tylko zabrali stąd jakieś ładunki? - sierżant postanowił błysnąć intelektem.

- Nawet gdyby, to co? Same tu dotarły i same weszły na pokład U - Boota? Musieli to zrobić ludzie.

- Może jakoś zatarli ślady?

- Na takim zadupiu? Przecież tu nikogo nie ma. To jak i po co mieliby to robić?

- Słuszna uwaga panie Jacobsen. A skoro tu nic nie ma, to musimy ruszać dalej. Wracamy na holownik.

            Nie zdążyli jeszcze odpalić silnika, gdy obserwujący otoczenie szyper znieruchomiał nagle jak kamień, mrużąc oczy i osłaniając czoło ręką. Przez chwilę wpatrywał się z natężeniem w punkt przy zboczu fiordu, aż wreszcie sięgnął po lornetkę.

- Co to jest, do cholery? - mruknął sam do siebie i jeszcze raz spojrzał uważniej.

Nic nie chciało się zmienić. W wodzie widniał jakiś dziwny, nieokreślony i z lekka połyskujący kształt. Ale co to właściwie było?

- Panie poruczniku! - zdecydował się wreszcie. - Tam jest coś połyskującego - pokazał ręką grupę głazów dobre trzysta metrów w bok.

- Gdzie? - Nordhug sięgnął po swoją lornetkę i przejechał spojrzeniem po skałach. - Nic nie widzę!

- Niżej. Coś połyskuje w wodzie - szyper wciąż wpatrywał się w to coś, czego dotąd nie potrafił zidentyfikować.

- Acha. Rzeczywiście. Coś połyskuje.

- No, właśnie. Ale nie wiem co.

- Zaraz się dowiemy. Ponton na wodę! - Nordhug bez zbędnego wahania zwrócił się do sierżanta. - Zaraz zobaczymy, co to właściwie jest.

            Wyciągnięte na pokład znalezisko oglądała cała załoga, ale tylko obsługa działka zorientowała się od razu.

- Niemiecki brezent panie poruczniku. Taki sam, jaki był używany w Kriegsmarine.

- Skąd wiecie?

- Mamy identyczny. Uszyty jest z niego pokrowiec na nasze działko i pokrowce na magazynki do niego.

- Dawajcie jeden. Porównamy.

Nie było wątpliwości. Wyciągnięta z wody płachta brezentu niewątpliwie była niemieckiego pochodzenia.

- Więc jednak tu byli…

- Wychodzi na to, że tak. Coś lub kogoś zabrali, albo też wysadzili. A ślady dokładnie zatarli.

- Jak widać, nie tak dokładnie, panie Jacobsen. A zabrali pewno coś, co chcieli uchronić przed zamoczeniem. Bo po co niby miałby być brezent? Do czego innego mógłby służyć?

- Co prawda, to prawda, panie poruczniku. Pewno im zwiało i myśleli, że zatonie.

- A może to jeszcze z maja? - zauważył jeden z żołnierzy. - Z okresu, kiedy się poddawali ?

- Głupiś! - Jacobsen nie bawił się w dyplomatę. - Popatrz dobrze na ten brezent. Tak by wyglądał po prawie trzech miesiącach pobytu w wodzie? Nawet gdyby zaklinował się między tymi kamieniami, to byłby już o nie poprzecierany. I byłby cały zielony od glonów.

- I tak jest zielony - żołnierz nie dawał za wygraną.

- Ale od barwnika w fabryce, a nie od glonów. Po takim czasie przyczepiło by się też do niego sporo skorupiaków. A ten brezent jest czysty. Leżał w wodzie nie dłużej niż kilka dni. Łowię już ponad czterdzieści lat, to wiem - stary aż się zaperzył.

- Spokojnie, panie Jacobsen - Nordhug postanowił wreszcie przerwać tę bezsensowną gadaninę. - Wszyscy wiedzą, że ma pan rację. Skoro już wiemy, że tu byli, a panu się nic nie przyśniło, przeszukamy brzeg jeszcze raz. Dokładnie. A później, jak będzie taka potrzeba, pozostałe dwie odnogi.

            Była taka potrzeba, ale nawet bardzo długie i szczegółowe oględziny brzegu oraz okolicy nie wniosły do sprawy nic nowego. Nie ujawniono już żadnych nowych śladów i w końcu po ponad dwóch godzinach bezowocnych wysiłków Nordhug zarządził odwrót. Nie do końca, bowiem do sprawdzenia pozostały jeszcze dwie odnogi fiordu. Popłynęli więc dalej, lecz już jakoś bez wiary w jakikolwiek dalszy sukces. I może to właśnie nastawienie, a może zbliżający się wieczór oraz gwałtownie chmurzące się i ciemniejące niebo w połączeniu ze wzmagającym się wiatrem sprawiły, że w ostatniej odnodze, którą zlustrowali już tylko pobieżnie, nie zauważyli unoszących się na wodzie kilku niewielkich plam oleju z zatopionej motorówki oraz paru kawałków niedawno użytego i rozmoczonego papieru toaletowego, leżących na styku lądu i wody.

 

Komentarze