Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 153

 

31.07.1945, popołudnie - Morze Norweskie, U - Boot As Pik.


            - Nudzi się pan, doktorze? - Hulenburg podniósł wzrok znad mapy i spojrzał na wchodzącego do centrali Henryka.

- Dziwi się pan? Ile można leżeć w kabinie na koi, kiedy jest tak zimno?

- Jest zimno, bo kiedy poruszamy się tylko na akumulatorach, to przecież nie będziemy włączali grzejników. Niby można, ale zbyt wiele prądu by nas to kosztowało, a na nieprzewidziane przypadki też zawsze musimy mieć spory zapas energii. Absolutnym wyjątkiem jest tylko kabina żony führera, ale to chyba oczywiste. Pozostałe grzejniki włączamy tylko wtedy, gdy okręt płynie na silnikach spalinowych. Pod chrapami. Dopiero wtedy mamy bezpieczny zapas elektryczności pozwalający na nieograniczone ogrzewanie okrętu.

- Wiec na razie będziemy marznąć?

- Nie mamy innego wyjścia. Płyniemy przecież cały czas ku północy. Jesteśmy już niedaleko północnego koła podbiegunowego, a otaczająca nas woda ma tylko kilka stopni powyżej zera.

- Ale chyba nie zacznie wokół zamarzać?

- Na tej szerokości geograficznej jeszcze nam to  nie grozi. Tym bardziej o tej porze roku. Nawet w Cieśninie Duńskiej.

- Więc to tam na razie płyniemy?

- Tak. To najbardziej bezpieczna droga. Nie ma tam żadnych linii żeglugowych, wiec nikt się bez potrzeby nie pęta. Jest już też prawie trzy miesiące po wojnie, więc praktycznie pewnym jest, że Angole wycofali stamtąd zarówno swoje okręty, jak i patrolujące wcześniej ten rejon samoloty. Powinniśmy więc mieć święty spokój. Ponadto, jeszcze w grocie podjąłem decyzję, że jeżeli wyruszymy do 31 sierpnia, to popłyniemy właśnie tamtędy.

- A czemu akurat ta data?

- Jak już powiedziałem. Przepłynięcie przez Cieśninę Duńską oznacza zapuszczenie się poza północne koło podbiegunowe. Teraz jest jeszcze lato i wody są tam wolne od gór lodowych czy kry. Ale już od początku września będzie się to szybko zmieniać, a my przecież nie chcemy skończyć jak „Titanic”.

- No, jeszcze by tego brakowało…

- Właśnie. Bywają bowiem lata, że cieśnina zamarza bardzo wcześnie.

- Cała?

- Raczej nie, ale w poważnym stopniu. Orientuje się pan, jakie były tam warunki 23 maja 1941 roku, kiedy to nasz pancernik „Bismarck” zatopił Anglikom „Hooda”?

- Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia. To przecież nie moja specjalność.

- Oczywiście. Wiec powiem panu, że wtedy - a była to przecież już późna wiosna - na 200 mil szerokości cieśniny, tylko 60 mil było wolne od lodu. Pozostałe 140 mil było nie do przejścia, nawet dla wielkiego pancernika.

- Nie dałby rady?

- Cudów nie ma, doktorze. Kadłub pewno poradziłby sobie w lodzie o półtorametrowej czy może nawet nieco większej grubości, ale bez przesady. Natomiast śruby czy stery, w takich warunkach natychmiast narażone by były na poważne uszkodzenia. A wiadomo, jak skończyło się uszkodzenie sterów na „Bismarcku”…

- Rzeczywiście. Jest to argument nie do odrzucenia. A my właściwie, to gdzie w tej chwili jesteśmy? - Henryk spojrzał na mapę z wytyczonym czerwonym ołówkiem kursem.

- Tu, gdzie postawiłem ostatni krzyżyk. Jakieś 350 mil od fiordu, z którego wyruszyliśmy.

- O ile dobrze pamiętam, to morska mila ma 1852 metry?

- Brawo, doktorze. Dokładnie tak. W takich odcinkach określamy też naszą prędkość, tyle, że wtedy mówimy o węzłach.

- To akurat wiem. Ale interesuje mnie inna rzecz. Jak pan określa naszą pozycję, kapitanie? Przecież nie wypływamy na powierzchnię, aby wziąć namiar na jakieś gwiazdy.

- No, cóż… Trudno tu mówić o jakiejś precyzyjnej nawigacji. Niemniej jednak w dzienniku okrętowym zapisujemy każdą zmianę kursu i prędkości. Mamy dane z zaznaczonymi kierunkami i prędkościami prądów morskich. Kiedy się to wszystko uwzględni, łatwo jest określić przybliżoną pozycję okrętu. Jest to tak zwana, „nawigacja zliczeniowa”.

- Więc nie mamy możliwości precyzyjnego określenia naszej pozycji?

- Na razie nie. Ale zyskamy taką możliwość, jak tylko zbliżymy się do Islandii. Mamy tu locję z charakterystykami sygnałów latarni morskich. Światło niektórych widać nawet z odległości 20 mil. Wystarczy się zbliżyć i zobaczyć takie światło przez „szparaga”. Wtedy od razu dokładnie wiemy, gdzie jesteśmy.

- „Szparaga”? Mówi pan o peryskopie?

- Jak najbardziej. To taka morska, podwodniacka gwara. 

- A locja? O ile zrozumiałem, to jakaś książka z danymi do nawigacji ?

- Raczej duża księga. Uzupełnia i zawiera dane, jakich nie da się umieścić na mapach morskich. Chociażby te, o których częściowo już mówiłem. O prądach morskich, wiatrach, portach, torach wodnych, latarniach i innych niezbędnych dla bezpiecznej żeglugi informacjach. Tutaj wszyscy wiedzą o co chodzi. Pan doktorze, od tej chwili również. 

- Ale to nie robi ze mnie podwodniaka.

- Nie szkodzi. Mamy czas. Jak tak na pana patrzę, to pod koniec rejsu będzie pan już prawie pełnoprawnym członkiem załogi.

 

01.08.1945, południe - Anglia, Londyn, gabinet Pierwszego Lorda Admiralicji.


            - No i co pan o tym sądzi, admirale? - Pierwszy Lord Admiralicji z uwagą spojrzał w oczy siedzącego naprzeciw mężczyzny, który właśnie skończył czytać.

- Sir! Sadzę, że ten raport to poważny sygnał, na który musimy zdecydowanie zareagować. Skoro strona norweska zdecydowała się  - mimo ryzyka narażenia się na śmieszność - przekazać nam te dane, to znaczy, że są tego pewni. Nie na darmo też nasz oficer łącznikowy leciał w nocy samolotem z Oslo do Londynu.

- A mnie się jakoś nie bardzo chce w to wierzyć. Prawie trzy miesiące po wojnie i takie coś?

- Sir! Pozwolę sobie przypomnieć, że dopiero ponad dwa miesiące po wojnie ujawnił się U - 530. Nie wiemy, czy takich przypadków nie będzie więcej. W końcu, oficjalnie i tak naprawdę nie doliczyliśmy się dotychczas co najmniej czterdziestu U - Bootów. Pewnym jest, że zdecydowana większość z nich została przez nas zatopiona, część też została posłana na dno przez ich własne załogi lub też uległa różnego rodzaju wypadkom, ale nie można wykluczyć jeszcze kilku aktywnych jednostek. A o nich niestety nie wiemy nic.

- Zgoda, admirale. Ale U - 530 w momencie zakończenia wojny operował po zachodniej stronie Atlantyku. Tam spokojnie mogli przetrwać całe dwa miesiące, zanim przemyśleli sprawę i poddali się Argentyńczykom. Ale tu, w Europie? Gdzie by się ukryli?

- Tego nie wiem i nawet nie chcę spekulować. Ale jeżeli się pojawili…

- Właśnie. Jeżeli… A według tego raportu, cała ta konstrukcja opiera się na opowieści starego, nadużywającego alkoholu i mającego skłonności do fantazjowania rybaka oraz znalezionej w jakimś fiordzie płachcie brezentu.

- Czasem nawet mały kamyczek uruchamia lawinę, sir. Wiec jeżeli to wszystko prawda, niezwłocznie powinniśmy zareagować.

- Tak, jak proponują Norwegowie?

- Jak najbardziej. Ćwiczenia w wykrywaniu i zwalczaniu okrętów podwodnych to doskonały pomysł. Jeżeli poniesiemy fiasko, nikt się o tym nie dowie. A jeżeli odniesiemy sukces, to nigdy nie wiadomo dokąd on nas jeszcze może zaprowadzić.

- Tak… A ryzyko? Załóżmy, że go wytropimy, a on zacznie się bronić. Strzelać torpedy. Co wtedy? Przecież oficjalnie mają to być tylko ćwiczenia. Nasze okręty będą zdezorientowane.

- Myślę, że łatwo to obejść. W ciągu pół godziny możemy opracować szyfrówkę, tylko do rąk własnych dowódców jednostek biorących udział w tym przedsięwzięciu. Szyfrówkę, która będzie możliwa do odczytania tylko po użyciu indywidualnych kodów trzymanych w sejfach kapitanów i którą tylko oni sami odczytają. Więc oficjalnie i dla wszystkich pozostałych będą to tylko ćwiczenia, a w razie czego kapitanowie będą wiedzieli, jak naprawdę zareagować.

- Świetnie, admirale. Eliminujemy więc dezorganizację i dezorientację. A jakie siły proponuje pan użyć do tych działań?

- Myślę, że muszą być spore. Sama Cieśnina Duńska ma średnio 200 mil szerokości. Tego nie załatwi się dwoma czy trzema jednostkami. Trzeba by ustawić ze trzy lub nawet cztery okręty od strony wschodniej i co najmniej drugie tyle od strony zachodniej. Ponadto co najmniej siedem jednostek powinno znaleźć się na wodach na południe od Islandii. Piątka na odcinku do Wysp Owczych i dwójka miedzy Wyspami Owczymi a Szetlandami. Z tym, że jeżeli zaryzykowali to ostatnie przejście, to praktycznie już się nam zdążyli wymknąć.

- Nie przesadza pan?

- Sir! Albo chcemy naprawdę coś zrobić, albo mamy tylko udawać. Ja wychodzę z założenia, że chodzi o to pierwsze.

- Spokojnie admirale. Ponieważ to pan ma dowodzić całą operacją, pan też określi siły i środki.

- Dziękuję, sir! Jeżeli tak, to użyję jeszcze samolotów patrolowych. Tak, aby bez przerwy wisiało w powietrzu co najmniej pięć ptaszków z radarami na pokładzie. Dwa, dwa i jeden. W tym samym schemacie, co rozmieszczenie naszych okrętów.

- Dużo pan żąda…

- Jak już powiedziałem. Jeżeli mam się tym zająć i za to odpowiadać, to tylko na poważnie. Wiem, że będzie to minimum piętnaście jednostek nawodnych i nie mniej samolotów, ale przecież mamy takie siły. Nie wszystko jeszcze zostało zdemobilizowane. W samym Reykjaviku dotychczas stacjonują dwa nasze niszczyciele i dwie korwety eskortowe typu „Flower”. Skoro już tam są i praktycznie na miejscu, w trybie alarmowym najdalej za trzy godziny mogą wchodzić do akcji. Proponuję, aby utworzyły barierę na zachód od Islandii. Reszta sił jest w stanie wyruszyć najpóźniej około 20.00, z bazy w Scapa Flow.

- Nie za późno?

- Zdecydowanie nie. Ten okręt podwodny - o ile on rzeczywiście istnieje i będzie usiłował przedostać się tą drogą na Atlantyk - nie jest jakiś cudowny. Badaliśmy już przecież i dalej badamy takie jednostki. Realnie, to może być koło Islandii za jakieś półtorej doby, a nasze niszczyciele ruszą z prędkością powyżej 30 węzłów. Nie będziemy oszczędzać paliwa, więc powinniśmy zdążyć. A później, to już tylko odpowiednie rozstawienie, obserwacja, ciągła praca radarów, hydrofonów i impulsów ASDIC - a. Nie powinien się wymknąć.

- Brawo. Projekt szyfrówki do kapitanów proszę opracować samemu i za godzinę przedstawić mi do akceptacji. Wtedy też dostanie pan do ręki stosowne pełnomocnictwa. Plan działań w trybie pilnym opracują pańscy sztabowcy. Sam go pan zatwierdzi. Rozumiem też, że niezbędny będzie jakiś samolot dyspozycyjny, którym poleci pan na północ?

- Oczywiście. Na pierwszy rzut lecę do Scapa Flow. A później w zależności od potrzeb i rozwoju sytuacji.

- Świetnie. Wobec tego codziennie w południe będę oczekiwał na szyfrówki z bieżącymi informacjami. Nie życzę powodzenia, aby nie zapeszyć. Ale  jeżeli się panu uda, to kto wie? Może pewnego dnia, to właśnie pan zasiądzie w tym fotelu, który teraz ja zajmuję?

 

            02.08.1945, wieczór - Morze Norweskie, U - Boot As Pik.  


- Herr Kaleu! - podniecony głos hydroakustyka przerwał rozmowę Henryka z Hulenburgiem. - Mamy kontakt!

- Melduj!

- Bardzo szybkie obroty śrub. Kąt biegu prawo, 65 stopni. Co najmniej trzy, albo i cztery niszczyciele. Mogą płynąć nawet powyżej 30 węzłów. Odległość na razie trudno określić, ale to może być około 25 mil.

- Ich docelowy kierunek?

- Też jeszcze trudno określić. Są zbyt daleko. Ale jeżeli się nie mylę co do odległości, przy tej prędkości przejdą nam przynajmniej 10 mil przed dziobem.

- Elektryk! Akumulatory?

- Siedemdziesiąt trzy procenty naładowania. Idziemy na nich już od świtu.

- To wiem - Hulenburg chwilę pomyślał i aż przetarł spotniałe nagle czoło. - Przejście na cichy napęd - zarządził po chwili. - Mamy wrogi kontakt i trzeba mu się dobrze przyjrzeć.

            Zamarły wszelkie rozmowy. Szept poszedł wzdłuż kadłuba i zapadła cisza, w której tylko cichutki śpiew dwóch malutkich silników elektrycznych był jedynym, ledwo słyszalnym dźwiękiem.

 

            Godzinę później Hulenburg już wiedział. Przeszły mu przed dziobem cztery niszczyciele, które waliły prosto przed siebie, jakby się im ogon palił. Tylko gdzie i po co? Bo przecież nie mogło chyba chodzić o niego? Cudów nie ma, a w każdym razie nie aż takie… Zawieszeni w ciemnej toni, czołgali się więc w ciszy 50 metrów pod powierzchnią, aż złowrogie odgłosy powoli zaczęły ucichać. Dobrze. Więc raczej nie mogło chodzić o nich. Podniósł okręt na peryskopową i postanowił jeszcze przez godzinę iść na silnikach elektrycznych. Podejść cicho w pobliże brzegu i zorientować się według nieodległej latarni morskiej, zaznaczonej odpowiednim symbolem na mapie Islandii. Sprawdził jeszcze charakterystykę świateł i stanął przy peryskopie. Jeżeli tylko prawidłowo nawigowali i uda się ją namierzyć…

 

            Udało się. Tuż przed północą zidentyfikował światła latarni przylądka Fontur i precyzyjnie określił swoje położenie. Świetnie! To teraz dalej. Blisko brzegu. Bo skoro wróg popłynął ku północy, to lepiej być od niego jak najdalej.

 

            03.08.1945, świt - wschodnia część Cieśniny Duńskiej, U - Boot As Pik.    

 

            Obudziła go cisza i szybko się zorientował, co jest tego powodem. Ucichł odgłos pracujących pod chrapami Diesli, za to sączył się ledwo słyszalny dźwięk cichego napędu. Znów się coś dzieje na górze? Zerwał się z koi i jak rasowy podwodniak ubrał w dwanaście sekund, ale w centrali nie zastał Hulenburga. Wpatrujący się w zegary pierwszy oficer gestem palca na ustach nakazał ciszę i skinął głową w kierunku pomieszczenia  hydroakustyka. Tam, za wpółotwartymi drzwiami Henryk zobaczył kapitana. Z słuchawkami na uszach, razem z podwładnym wsłuchiwali się w coś z natężoną uwagą. Wreszcie zdjąwszy słuchawki z głowy, Hulenburg przeszedł próg i wszedł do centrali.

- No to barierę mamy już za sobą.

- Barierę? - Henryk był mocno zdziwiony.

- A tak! Bo te cztery niszczyciele, które usłyszeliśmy wczoraj, na wejściu do cieśniny utworzyły barierę da okrętów podwodnych. Taką zaporę przez którą, teoretycznie, nie powinniśmy się prześlizgnąć.

- A skąd to można wiedzieć?

- To proste. Zwolniły, rozdzieliły się, zajęły rejony patrolowania i zaczęły czesać wodę impulsami ASDIC - u.

- To swego rodzaju echosonda?

- Tak. Służy do wykrywania zanurzonych okrętów podwodnych. Ale w tej chwili najbliższy z niszczycieli jest już teraz około 12 mil od za nami.

- Wykryli nas?

- Niemożliwe. Jest zbyt daleko. Ponadto mamy tę swoją gumową powłokę, w której takie impulsy w poważnym stopniu po prostu grzęzną. Zrobiłem też w nocy korektę kursu i płyniemy teraz bardzo blisko brzegu.

- A czy to nie jest niebezpieczne?

- Może być pan spokojny doktorze. Po wczorajszym namiarze na latarnię morską, dokładnie wiemy gdzie jesteśmy. Z dokładnością do jednej mili. Jest tu co prawda niezbyt głęboko, ale wystarczy. Zresztą, nasza powłoka działa właśnie do siedemdziesięciu metrów. Później, zawarte w niej pęcherzyki powietrza tak są ściskane, że przestają spełniać swoją rolę. Paradoksalnie więc, nasze standardowe 50 metrów jednocześnie jest naszą najlepszą ochroną.

 

Komentarze