30.08.1945 - Północny Atlantyk, U - Boot As Pik.
- Otto, mogę pana o coś zapytać?
- Proszę, doktorze.
- Kiedy wreszcie, chociaż na trochę się wynurzymy? Kiedy zobaczymy słońce czy gwiazdy ? Przecież płyniemy już od miesiąca i to cały czas w zanurzeniu. No, ile tak można?
- Muszę pana rozczarować. Nie tak prędko. Z rozkazu führera płyniemy teraz wyjątkowo powoli, nigdzie się nie spiesząc. A zanim się wynurzymy, może minąć jeszcze parę tygodni.
- Aż tak długo?
- A pan myślał, że to będzie szybciej, doktorze? Nic z tych rzeczy. Obecnie wleczemy się zaledwie nieco ponad dwa i pół węzła na godzinę. To ledwo tyle, aby utrzymać sterowność okrętu. Sporo czasu jeszcze upłynie, zanim miniemy Maderę i Wyspy Zielonego Przylądka. Równik powinniśmy osiągnąć dopiero za jakieś trzy i pół tygodnia.
- Więc wynurzymy się już na południe od równika?
- Jak najbardziej. Dopiero tam nie ma zbyt wielu szlaków żeglugowych. Natomiast na północ od niego jest ich sporo, a my nie możemy ryzykować, aby przypadkiem spotkać najbardziej nawet zawszoną łajbę. Przecież praktycznie każda z nich ma radiostację. Wie pan, co by się działo, gdyby któraś z nich puściła w świat informację o naszej obecności?
- To wie każdy. Ale czy to nie jest zbytnia ostrożność? Doktor Vogel wspominał mi już, że u kilku członków załogi można zaobserwować depresję, związaną ze zdecydowanie zbyt długim okresem przebywania w klaustrofobicznych warunkach. Najpierw w grocie, a teraz tutaj.
- Muszą wytrzymać. Innego wyjścia nie ma.
- Wszyscy musimy. Tylko ile to może trwać? Niektórzy są mniej odporni.
- Mam nadzieję, że to pana nie dotyczy, doktorze - Hulenburg uważnie przyjrzał się Henrykowi.
- Nie. Ale pytam z ciekawości. Bo to wszystko strasznie się dłuży.
- Dłuży, bo musi. Liczył pan może trasę z Bergen do Mar der Plata?
- Nie. A po co?
- Bo gdyby pan ją policzył, to przy naszej trajektorii wyszło by panu jakieś 7600 mil. To naprawdę olbrzymi dystans. A może jeszcze ulec wydłużeniu do ponad 9000.
- Jak można go wydłużyć? Przecież nie jest z gumy.
- Jasne, że nie. Mar der Plata podałem jako przykład. A dystans może się wydłużyć, jeżeli popłyniemy jeszcze dalej na południe.
- Więc płyniemy jeszcze dalej?
- Nie uwierzy pan, ale prawdę mówiąc, nie wiem.
- To jak to jest? Nie wie pan, dokąd właściwie płynie?!!!
- Ogólnie, to wiem. Do Argentyny. Ale linia brzegowa tego kraju liczy około 3000 kilometrów. Ani führer, ani reichsleiter Bormann, do dzisiaj nie podali mi punktu docelowego. Mam go poznać dopiero wtedy, gdy znajdziemy się nie więcej niż 200 mil od celu. Podobno ze względów bezpieczeństwa.
- Wyczuwam w pana słowach rozgoryczenie, Otto…
- Dobrze pan wyczuwa, doktorze. Jestem niemieckim oficerem, wiernym członkiem naszej narodowosocjalistycznej partii i na odrobinę zaufania chyba sobie zasłużyłem! - Hulenburg aż podniósł głos.
- Rozumiem pana, ale mogę i pocieszyć. Ja też do chwili obecnej nie znam miejsca docelowego. Bormann powiedział mi tylko tyle, że w odpowiednim miejscu i czasie wyślemy krótki sygnał radiowy, o niskiej mocy i na częstotliwości bardzo bliskiej tutaj używanych. Nawet gdyby usłyszał go ktoś niepożądany, pomyśli, że to jakieś zakłócenia. Sygnał po prostu wtopi się w tło innych sygnałów.
- To akurat jest możliwe.
- No, właśnie. A ktoś, kto o odpowiedniej, wcześniej oznaczonej godzinie nasłuchuje i odbierze sygnał, uruchomi akcję naszego odbioru oraz jakichś cennych rzeczy, które podobno mamy na pokładzie.
- Czyli złota i brylantów.
- Mamy tu coś takiego?
- A jak pan myślał? Za co w tej całej Argentynie mielibyśmy żyć i prowadzić działalność zmierzającą od odbudowy Rzeszy? Każdy z czterech U - Bootów, które wyruszyły w morze, ma na pokładzie takie zasoby, że gdyby to wszystko zebrać do kupy, moglibyśmy pewno kupić jakiś niewielki, afrykański kraj! Albo naprawdę dużą, słoneczną, rajską wyspę na Karaibach i jeszcze od cholery by nam pozostało.
- Więc może ją kupmy…
- Pan sobie żartuje, doktorze, wiedząc, że to nie do nas należy i nie od nas zależy. O wszystkim decydować będzie führer.
- Ale dopiero, kiedy dopłyniemy…
- Jakby co, to tutaj, na środku Atlantyku, trudno by to było wydać - Hulenburg jakby mimo woli delikatnie się uśmiechnął. - A swoją drogą, niech pan pomyśli doktorze, jaki to paradoks. Śpimy na majątku wartym wiele milionów dolarów i nic z tym nie możemy zrobić!
Późnym wieczorem Henryk jeszcze raz przeanalizował słowa Hulenburga. Dotychczas nikt słowem nawet nie pisnął, że na pokładzie złożono taką fortunę. Raz tylko Bormann wspomniał o cennym ładunku, ale w żadne szczegóły się nie wgłębiał. Ponieważ rozmowa dotyczyła Hitlera, jego żony i oczekiwanego potomka, można było uznać, że tym „ładunkiem” są właśnie te osoby. Ale złoto i brylanty? Dlaczego Hulenburg tak otwarcie mu o nich powiedział? I jeszcze jakby żartował, że na środku Atlantyku nic z tym nie mogą zrobić! Była to tylko niewinna i nieprzemyślana refleksja, prowokacja, czy może jednak wstępne zaproszenie do jakiejś współpracy celem uszczknięcia tego ładunku? A nawet całkowitego jego przejęcia? Ale w jaki sposób?
Na razie Henryk przemyślał jednak inne sprawy. Kto jeszcze mógł wiedzieć o tej fortunie? Na pewno Hitler i Bormann. Wiedział Hulenburg, a teraz on. Czy mógł o tym wiedzieć doktor Vogel? Chyba nie. Skrzynie - bo przecież to musiało być coś takiego - niewątpliwie zakamuflowano, dostarczając wraz z innymi ładunkami. Z prowiantem, napojami, środkami czystości czy chociażby z papierem toaletowym. Musiał być przy tym obecny chociażby jeden z oficerów. Więc chyba wiedział Bauer jako zastępca Hulenburga. A inni oficerowie? Wątpliwe. Tym bardziej podoficerowie i marynarze, którzy ładowali to wszystko jak leci, narzekając na ich liczbę i ciężar. Na pewno pilnowano, aby te „właściwe” skrzynie zgromadzić w jakimś odpowiednim miejscu, a o zawartości, nawet przypadkiem, nie dowiedział się nikt postronny. Więc pewno są gdzieś przy samym dnie okrętu i to w odpowiednim czasie samo się wyjaśni. A teraz należy rozważyć następne zagadnienie… Jeszcze ze szkolenia w Polsce Henryk doskonale pamiętał, że tajemnica o której wie dwóch, łatwo przestaje być tajemnicą. Albo mówiąc inaczej, jeżeli o jakiejś tajemnicy wie dwóch, to znaczy, że o jednego za dużo. Czyżby Hulenburgowi nikt i nigdy tego nie powiedział? Niewątpliwie, musiano go przecież ostrzec. Więc co? Prowokacja, czy zakamuflowane zaproszenie do współpracy? Nie umiał tego wszystkiego rozstrzygnąć i pozostawało mu tylko czekać. Jeżeli jest to zaproszenie, to wkrótce ktoś do tematu powinien powrócić. Hulenburg, albo Bauer. Pewno przekalkulowali, że we dwóch nie dadzą rady, więc może we trzech? A może jest ktoś jeszcze? Na przykład Bormann! Czy mógłby być w spisku z Hulenburgiem i Bauerem? Raczej nie. W ciemno przecież można założyć, że po wylądowaniu i tak zagarnie z tego co najmniej połowę, wiec ewentualni wspólnicy byliby mu niepotrzebni. Albo więc jest to prowokacja mająca sprawdzić jego lojalność, albo też… Czyżby rzeczywiście było mu dane zdobyć prawdziwą, bajeczną wręcz fortunę?
07/08.09.1945, noc - Północny Atlantyk, U - Boot As Pik.
Odgłosy, które po opuszczeniu Cieśniny Duńskiej dotychczas słyszeli, zwykle pochodziły z daleka. Już kilka razy trasa ich rejsu przebiegała kilkanaście mil od różnego rodzaju jednostek handlowych. Nie było więc potrzeby zmiany napędu ze spalinowego na elektryczny, jakiejś radykalnej zmiany kursu czy głębokości zanurzenia.
Teraz jednak było inaczej. Mimo, iż szli na Dieslach, już pół godziny temu hydroakustyk wychwycił odgłosy śrub dużego okrętu wojennego, w towarzystwie dwóch czy trzech mniejszych jednostek. Grupa płynęła z prędkością około szesnastu węzłów kursem wprost na nich.
- Jak pan myśli, doktorze? Znowu jakaś zdrada? - Bormann natychmiast uderzył w swój ulubiony temat.
- Nie… To zupełnie niemożliwe. Nie mamy przecież żadnej łączności ze światem zewnętrznym. Odsłuchujemy tylko wiadomości radiowe na falach długich.
- A jeżeli radiooperator nadał jakiś tajny sygnał? Taki, o którym nikt z nas nie wie?
- Nie ma na to żadnych dowodów, reichsleiter. A radiooperator, jak i cała załoga, to zaufani ludzie.
- Ale fizycznie jest możliwe, aby ktoś taki sygnał wysłał? Tak, aby nas namierzyć?
- Nie znam się na tym, reichsleiter - Henrykowi natychmiast stanęły przed oczami sylwetki speca od łączności i jego zmiennika. Rozmawiał z nimi kilka razy i już wiedział, że nie byli złymi ludźmi. A takie podejrzenia, mogą na nich sprowadzić tylko pewną śmierć… Więc może by tego jednak nie wykorzystywać?
- Ja też się nie znam. Ale co pan sądzi? Wierzę w pańską logikę i intuicję.
- Nie mam zdania, reichsleiter. Najpierw może zobaczmy, co wyjdzie z tego spotkania. A jeżeli zakończy się ono szczęśliwie, a pan nadal się będzie czegoś obawiał, , to zawsze można na pewien czas zamknąć i zaplombować kabinę radio. Przynajmniej do czasu, kiedy zbliżymy się do Argentyny.
- Świetna rada, doktorze. Nawet pan nie wie, jak się cieszę, że mam tu pana przy sobie.
- Z wzajemnością, reichsleiter.
- Cisza! - dobiegł do nich głos Hulenburga. - Zmienimy nieco kurs i przejdziemy na napęd elektryczny. Jeżeli pójdą tak jak dotychczas, spróbuję się im przyjrzeć przez peryskop.
- Ale czy to nie będzie niebezpieczne?
- Nie. Według moich obliczeń, miniemy ich o dobre trzy mile.
Pół godziny później, Hulenburg aż westchnął.
- Mają szczęście. Bo gdyby to była wojna…
- I co pan widzi? - milczący dotąd Bormann nie wytrzymał.
- Chce pan spojrzeć? Ale tylko kilka sekund. Mijamy się z lotniskowcem eskortowym w towarzystwie trzech niszczycieli. Idą z Ameryki do Europy. Jak na defiladzie, bo nikogo nie szukają. Bez trudu bym puścił na dno te ich samolociki.
Już nie kontynuował. Przez chwilę pozwolił patrzeć Bormannowi, a później skinął na Henryka.
Podszedł więc i popatrzył przez znakomitą optykę. Na tle gwiaździstego, bezchmurnego nieba wyraźnie widać było sylwetkę okrętu z około piętnastoma samolotami, ustawionymi w rzędach na pokładzie. Pół mili przed nim płynął pierwszy niszczyciel, nieco z lewej drugi i z tyłu po prawej, trzeci.
- Imponujący widok…
- Byłby bardziej imponujący, gdybym mógł mu wsadzić ze trzy torpedy w bok. A tak, to możemy sobie tylko popatrzeć - w głosie Hulenburga wyczuwało się tęsknotę za jakimś bohaterskim czynem.
- Ale my już nie jesteśmy na tradycyjnej wojnie, kapitanie, a pan ma nas doprowadzić w bezpieczne miejsce. Na chwilę obecną, to czyn bardziej chwalebny i odpowiedzialny, niż jakiś tam lotniskowiec - Bormann natychmiast zgasił jego zapał.
- Wiem reichsleiter i w pełni się zgadzam. Ale jednak szkoda…
08/09.09.1945, noc - wybrzeże Argentyny, okolice przylądka Punta Medanosa.
Sygnał, który czterdzieści osiem godzin temu przyszedł z morza, znów uruchomił wcześniej przygotowaną machinę. Trzydziestu będących w pogotowiu mężczyzn, już po raz trzeci przemieściło się dziesięcioma ciężarówkami zarejestrowanymi jako własność firmy przewozowej Alfredo Amado. Że nic nie wieźli? To nie miało znaczenia. Według dokumentów mieli jechać po wełnę i skóry bydlęce. Gdzie? Wiedziało tylko dwóch z nich, którzy już w lutym wykonali stosowny rekonesans i wytypowali pięć miejsc do przyjęcia gości. Jedno wykorzystali w końcu lipca, następne w połowie sierpnia. Teraz miał być trzeci raz. Do ostatniej chwili sturmbannführer Helmut Getz trzymał wszystko w tajemnicy i ruszyli praktycznie na styk. Nie miało to jednak znaczenia, bo dowódca prowadził pewnie. W Argentynie znalazł się już rok wcześniej jako rzekomy obywatel holenderski i nikt nie wiedział, dlaczego praktycznie od ręki został zatrudniony przez niemieckiego dyrektora firmy na stosunkowo eksponowane stanowisko przedstawiciela handlowego. Nikt też jakoś nie zainteresował się tym, że firmowym samochodem samotnie pokonywał tysiące kilometrów, chociaż nowych kontraktów jakoś z tego nie przybywało.
Ale to było już poza nim. Najważniejsze, że znalazł znakomite miejsca i kryjówki, zbadał okolice, drogi i ich kilometraż, a w kilku lokalizacjach zmierzył nawet głębokość wody na podejściach do brzegów. W paru okolicznych gospodarstwach prowadzonych przez dawno tu osiadłych Niemców, zdeponował dwanaście gumowych pontonów i kilka półsztywnych łodzi z silnikami spalinowymi. Dwa razy zdały już egzamin, więc jakby co, powinny zdać i teraz. Tym bardziej, że wraz ze swoją ekipą wyremontował niewielkie, stare molo, będące kiedyś przystanią dla łodzi rybackiej jednego ze swoich zaufanych ludzi.
I tym razem się nie mylił. Po półgodzinnym oczekiwaniu dostrzegli z morza niewielkie światełko i odczytali nadany alfabetem Morse’a kod. Odpowiedzieli, a po kwadransie niewielki ponton z silnikiem spalinowym i trzema ludźmi w środku prawie wpłynął na plażę. Wymienili hasło, odzew, a pasażerowie pontonu sami jeszcze nadali jakiś sygnał. Dwadzieścia minut później ciemny kształt U - Boota pojawił się przy molo. Ostrożnie przycumował, a z pomostu przerzucono na pokład drewniane podesty. Rzucono się po nich do rozładunku, którym kierował kapitan i jego pierwszy oficer. Zawrzało wokół od gorączkowej roboty. Nosili skrzynie, pakunki, pojemniki i pakiety, rozmieszczając to wszystko na ciężarówkach. Usadowili tam też przybyłych cywili i marynarzy, po siedem, osiem osób na pojazd. Nie minęło dwie i pół godziny, gdy prawie wszystko było gotowe. Zagrały silniki ośmiu pojazdów, miejscowi wyciągnęli spod siedzeń pistolety maszynowe i ruszyli przed siebie, gotowi bez skrupułów i jakiegokolwiek zastanowienia zabić każdego, kto by im stanął na drodze, lub nawet tylko zainteresował się dziwnym konwojem.
Na miejscu pozostały tylko dwie ciężarówki, motorówka i opustoszały już U - Boot. Było na nim jeszcze kilku członków załogi, którzy krzątając się gorączkowo i w pośpiechu, coraz to spoglądali w niebo, oczekując rychłego końca nocy.
- Gotowe, sturmbannführer! - zameldował wreszcie kapitan.
- Świetnie. Bo już za godzinę zacznie świtać. Wiecie co macie robić. Motorówka popłynie za wami. Za nie więcej niż czterdzieści pięć minut, musicie tu być z powrotem.
- Jasne! Będziemy się sprężać - kapitan zniknął w kiosku i po chwili ciemny kształt okrętu, dudniąc Dieslami i pieniąc wodę śrubami pracującymi „cała wstecz”, począł znikać w ciemnościach nocy.
Komentarze
Prześlij komentarz