- Co? Co tu się stało? - teraz dopiero zza pleców Vogla dało się zobaczyć Hitlera, z Bormannem przy boku.
- Nic szczególnego, mein führer - Hulenburg patrzył na zbieranych z podłogi marynarzy. - Dwóch durniów skoczyło sobie do gardeł, ale sytuacja jest już opanowana. Doktor Schwartz ich pogodził.
- No, to niezłe musiało być to godzenie - Hitler z zainteresowaniem popatrzył na obu bezwładnych awanturników. - Szkoda, że tego nie widziałem. Jak pan to zrobił, doktorze?
- Łatwizna. Jedno kopniecie w kolano i jeden chwyt na gardło.
- Taak… A gdzie się pan tego nauczył?
- Mało to było okazji? Byłem przecież z panem w najgorętszym okresie, w początkach walki i działania naszej partii. W Coburgu i w Monachium. A tam Fritz Schaube dał mi dobrą szkołę.
- Schaube?
- To ten stary towarzysz partyjny, który w Poczdamie dał nam schronienie i pomógł w ucieczce. Nasz najpewniejszy kontakt w kraju. Tak jak i doktor, weteran Coburga i Monachium. W ostatnim czasie był dowódcą oddziałów SA w … - Bormann wymieniał jednym tchem, ale Hitler mu przerwał.
- Pamiętam. Rzeczywiście. Więc to od niego się pan nauczył?
- Nie od kogo innego. W monachijskim SA był moim dowódcą.
- Znakomicie. Więc nie tylko z pana tęgi umysł, ale i kawał chłopa, z prawidłowo ukształtowanym niemieckim narodowosocjalistycznym światopoglądem oraz właściwym naszej rasie kręgosłupem moralnym. Prawdziwy germański wojownik!
- Byłem przecież odznaczany Żelaznym Krzyżem. Drugiej i pierwszej klasy. Tak, jak i pan, mein führer.
- Żałuję! Żałuję, że nasze drogi kiedyś się rozeszły. Bo to pan - jak teraz jasno widać - powinien stać na czele naszego projektu, a nie ten cholerny zdrajca Kammler.
- Nie wiem, czy było by to dobre. Nie sądzę, aby komukolwiek udało się efektywnie łączyć pracę organizacyjną z pracą naukową.
- Może i ma pan rację. Podziwiam więc pańską skromność i oddanie sprawie.
- I jak? - Hulenburg przerwał tę rozmowę widząc nadchodzącego Vogla.
- Na pierwszy rzut oka, obaj się wyliżą. Ten podduszony odzyskał już przytomność, natomiast gorzej jest z tym drugim. Prawdopodobnie ma zmiażdżoną łąkotkę. Na lądzie trzeba mu będzie zrobić operację kolana, bo inaczej zawsze już będzie kulał.
- A właściwie, kto i dlaczego zaczął? - Hitler wykazał nagłe zainteresowanie.
- No, właśnie. Kruger, ty przecież byłeś razem z nimi - Hulenburg spojrzał na stojącego najbliżej marynarza i natychmiast przejął inicjatywę. - O co im poszło ?
- Takie tam…
- Marynarzu Kruger, baczność! - głos Hulenburga nagle stwardniał i stał się bardzo oficjalny. - Odpowiadać na zadawane pytania! O co im poszło?
- Rozmawiali, panie kapitanie - pobladły nagle marynarz jakby zdał sobie sprawę, że kogoś musi pogrążyć.
- To oczywiste, że musiała być jakaś znacząca różnica zdań. A konkretnie?
- Mat Wenitz powiedział do starszego marynarza Berga, że w takim tempie, to ani do Argentyny, ani już nigdzie nie dopłyniemy. I że wcześniej wszyscy zdechniemy na tym przeklętym okręcie…
- No, mówcie dalej!
- Powiedział, że to wszystko przez führera. I gdyby się go pozbyć…
- A Berg?
- Powiedział do Wenitza, że jest defetystyczną świnią. A wtedy Wenitz skoczył na Berga.
- Co?!!! - Hitler swym krzykiem mało się nie zadławił. - Jakaś zdradziecka świnia chciałaby się mnie pozbyć? Który to?
- Ten przyduszony przez doktora Schwartza.
- Tak? Szkoda, że doktor nie skopał go jeszcze po jajach! Ale my to zaraz nadrobimy. Kapitanie Hulenburg! Rozkazuję powołać na pokładzie Sąd Wojenny, w sprawie zdrady starszego marynarza Berga. Oskarżycielem ustanawiam reichsleitera Martina Bormanna. Na kiedy może pan zwołać posiedzenie sądu?
- Z całym szacunkiem, mein führer, ale chyba się pan pomylił. Jeżeli już, to chodzić tu może jedynie o mata Wenitza.
- Kapitan ma rację, mein führer - Bormann, jak rzymski senator wysunął się do przodu. - Chodzi o Wenitza.
- A ja powiedziałem Berga? Pomyliłem się. Chodzi oczywiście o tego mata. Więc na kiedy może pan zwołać posiedzenie sądu?
- Myślę, że w ciągu dwóch, trzech godzin. Według regulaminu, będę też jego przewodniczącym. Ponadto w jego skład wyznaczyć muszę jednego oficera, jednego podoficera i jednego z marynarzy. Trzeba też ustanowić obrońcę.
- Co? Obrońcę dla tej parszywej świni?
- Taki jest regulamin, mein führer.
- Dobrze. Zobaczcie kto byłby chętny, a jak nie, to wyznaczycie kogoś z załogi.
- A może doktor Schwartz? Jest przecież prawnikiem - Vogel rzucił hasło, które natychmiast zyskało aprobatę.
- O, właśnie. Doktor prawa - Hitler kłamał bez zmrużenia oka. - Mam nadzieję kapitanie, że nie uchybi to regulaminowi?
Niech to szlag trafi! - Henryk wewnętrznie aż dygotał. Potrzebne mu było akceptować pomysł Bormanna i podawać się za prawnika? Nie spodziewał się przecież, że mogą go wciągnąć w coś takiego. Tym bardziej, że nie ma większego pojęcia o procedurach prawnych, a tym bardziej na morzu. Co robić? Odmówić na pewno nie może. Tak samo, jak nie mogą odmówić wyznaczeni, a może tylko wylosowani przez Hulenburga członkowie sądu. Wyrok i tak wiadomo jaki będzie. Przecież prosty marynarz nie sprzeciwi się wyższemu rangą. Tak samo podoficer. Zaakceptują decyzje kapitana i któregoś z jego oficerów. A oni z kolei nie przeciwstawią się Hitlerowi. Oskarżać będzie Bormann. Można w zakład dać głowę, że zażąda kary śmierci. Więc co on ma zrobić w tej sytuacji? Chyba najbezpieczniej będzie tylko zaakcentować, że jest obrońcą z urzędu i wskazywać na dotychczasową, nienaganną służbę oskarżonego. Jeżeli taka oczywiście była, choć co do tego, wątpliwości raczej nie będzie. Inaczej Wenitz nie znalazł by się na tym okręcie. A może jeszcze ma jakieś odznaczenia?
Pobudzony tą myślą wstał z koi i poszedł do kajuty Hulenburga.
- Można na chwilę?
- Słucham, doktorze. Ale zaznaczam, że jestem bardzo zajęty. Przygotowuję losowanie składu sądu.
- Wiem. Ale skoro zostałem wyznaczony obrońcą, to muszę mieć jakieś argumenty. Ma pan tu jakieś dokumenty tego Wenitza?
- Teczki personalne zawsze były w dowództwie. Na lądzie. Tutaj mam tylko zwykłe karty ewidencyjne.
- Co w nich jest?
- Podstawowe dane osobowe, przebieg dotychczasowej służby, awanse, odznaczenia, nagrody, kary. Z tym, że tych ostatnich, wśród członków tej załogi bym nie szukał.
- Też tak już pomyślałem. Może mi pan udostępnić kartę tego Wenitza?
- Bardzo proszę - Hulenburg odwrócił się, pogrzebał chwilę w niewielkiej szafie przy ścianie i wyciągnął pojedynczą, zieloną kartę ze zdjęciem. - Ale po zapoznaniu się, do zwrotu.
- Oczywiście, panie kapitanie. Wróci do pana niebawem.
Leżąc z powrotem w koi uważnie przeczytał krótki dokument. Ernst Wenitz, rocznik 1924. Pochodzenie robotnicze. Zamieszkały w Hamburgu. Rodzice nie żyją. Kawaler, bezdzietny, rodzeństwa brak. Bezpartyjny. Był w Hitlerjugend, ale to akurat było obowiązkowe. Wykształcenie - szkoła zawodowa. Po jej ukończeniu krótko pracował w stoczni w Hamburgu jako monter instalacji elektrycznych. W lipcu 1943 powołany do służby w U - Bootwaffe. Specjalność - elektryk okrętowy. W pierwszej połowie 1944 zaliczył dwa rejsy bojowe. W drugim z nich został lekko ranny, po ataku lotniczym na wynurzony okręt. Był w obsłudze działka przeciwlotniczego i pocisk z karabinu maszynowego atakującego samolotu niezbyt groźnie trafił go w udo. Przyznano mu wtedy Odznakę za Rany. W listopadzie tego samego roku skierowany do flotylli szkolnej w Gotenhafen celem przeszkolenia na typ XXI. Wcześniej, bezpośrednio po drugim rejsie bojowym awansowany do stopnia starszego marynarza. W marcu 1945, po ukończeniu szkolenia z wynikiem bardzo dobrym, na stopień mata. I gdyby nie ta głupia odzywka… A chłopak ma dopiero dwadzieścia jeden lat! I co? Już? Koniec?
Wstrząsnął się. To jeszcze prawie dzieciak, siłą wciągnięty w machinę wojny i terroru. Na pewno wolał by przechadzać się teraz z jakąś panienką, a nie tkwić w tym posępnym, zapleśniałym wnętrzu. Nie dziwota, że puściły mu nerwy. O! Nerwy… Można przecież wnioskować, by zbadał go Vogel. Bo jeżeli to depresja i związane z tym chwilowe załamanie nerwowe? Może nawet chwilowa niepoczytalność?
Salę sądową zorganizowano w centrali. Cztery siedzenia dla sądu, mały stolik przykryty zielonym suknem z mosiężnym, niemieckim orłem trzymającym w swych szponach pokrytą czarną emalią swastykę, taborety dla oskarżyciela i dla obrońcy. Podsądny Wenitz stał z boku, skuty z tyłu kajdankami i przytrzymywany za ramiona przez dwóch innych marynarzy. Dziewięć więc osób tworzyło ten teatr, uzupełniony przypadkową widownią złożoną z kilku pełniących akurat wachtę marynarzy. I nie zdarzyło się nic, czego by się Henryk nie spodziewał. Z pasją i sadystycznym błyskiem w oku, Bormann mówił prawie piętnaście minut, w imieniu führera domagając się kary śmierci. Przez co? Chyba zapomniał, bo Henryk nie doczekał się odpowiedzi na to pytanie. Powiesić go? Nie bardzo byłoby gdzie i jak. Rozstrzelać? Wewnątrz okrętu podwodnego? Ryzykowne. Zachował jednak te myśli dla siebie prawie ignorując dalszy przebieg procesu, aż wreszcie oddano mu głos.
- Wysoki Sądzie! Rola, jaka mi tu przypadła, to jest bycie obrońcą z urzędu, została mi powierzona przez samego führera. Wysłuchaliśmy tu mowy oskarżyciela, wyjaśnień oskarżonego, który twierdzi, że nie pamięta przebiegu zdarzenia, zeznań świadka będącego też poszkodowanym, to jest starszego marynarza Berga oraz marynarza Krugera jako drugiego świadka tej rozmowy, od której to wszystko się zaczęło. Nie da się zaprzeczyć, że oskarżony Wenitz dopuścił się zarzucanych mu czynów i wyraził defetystyczny pogląd, a w dodatku zasugerował usunięcie führera z pokładu, jako przyczyny swojego rzekomego nieszczęścia. Nie chcę i w żaden sposób nie mam prawa usprawiedliwiać takiego zachowania. Pragnę jednak zwrócić uwagę wysokiego sądu na młody wiek oskarżonego, jego dotychczas nienaganną służbę, dwa awanse jakie uzyskał oraz Odznakę za Rany, którą niewątpliwie z dumą nosi. Przypomnę też, że oskarżony był członkiem Hitlerjugend.
- Członkostwo w Hitlerjugend, dekretem z marca 1939 roku, od dziesiątego roku życia było dla chłopców obowiązkowe, a odznaczenie jest niskiej rangi oraz zostało przyznane za przypadkową i do tego lekką ranę - Bormann nie wytrzymał.
- Proszę nie przerywać obrońcy! - Hulenburg zachował się jak rasowy sędzia. - Oskarżyciel miał już okazję wypowiedzieć się w tej sprawie.
- Dziękuję, Wysoki Sądzie - Henryk kontynuował swoje wystąpienie. - Pragnął bym zwrócić też uwagę na sytuację, w jakiej znalazł się ten młody człowiek. Oddalony od ojczyzny, samotny, w trudnych warunkach, do istnienia których nikogo tu nie muszę przekonywać. W związku z tym, wyrażam pogląd, że to co się tu wydarzyło, mogło być wynikiem długotrwałej depresji psychicznej i chwilowego załamania nerwowego mata Wenitza. Zastanawiam się nawet, czy w momencie zaistnienia incydentu był on w pełni poczytalny i świadomie mógł kierować swoim zachowaniem. W związku z powyższym, składam więc wniosek o zawieszenie procesu, przebadanie oskarżonego przez doktora Vogla pełniącego tu funkcję lekarza okrętowego i dopiero po uzyskaniu jego opinii wznowienie postępowania. Być może, opinia lekarska - gdyby potwierdziła moje przypuszczenia - byłaby cenna dla wysokiego sądu i miała wpływ na łagodniejsze potraktowanie oskarżonego.
- Protestuję! - Bormann aż wstał z taboretu. – Stanowczo protestuję! To tylko odwleka całą sprawę. Nie mamy tu czasu na takie figle - migle, a doktor Vogel nie jest przecież psychiatrą. W związku z tym, jego opinia nie byłaby miarodajna.
- Przyjmuję argumenty oskarżyciela - Hulenburg, choć chwilę wcześniej miał jakby w oczach iskierkę nadziei, znów spoglądał ponurym wzrokiem. - Jakieś inne wnioski?
- Brak.
- W związku z powyższym, sąd udaje się na naradę. Oskarżonego pozostawić na miejscu i strzec z całą starannością.
Kwadrans później wszystko było już jasne. Sąd jednogłośnie skazał oskarżonego Ernsta Wenitza na degradację i śmierć przez rozstrzelanie.
- Przez rozstrzelanie? - Bormann aż otworzył usta. - Przecież to zdrajca. Takich powinno się wieszać!
- Chce pan tu budować szubienicę, reichsleiter? Jak, gdzie, z czego?
- No, nie wiem. Ale chyba można by tu coś zorganizować.
- Reichsleiter! Wyrok sądu pozostaje w mocy. Sąd jest wojenny, a oskarżony dalej pozostaje członkiem sił zbrojnych. W tej sytuacji regulamin przewiduje tylko rozstrzelanie.
- Dobrze. Niech już będzie. Kiedy to nastąpi?
- Jurto w nocy.
- A dlaczego nie dzisiaj?
- Zaraz panu wytłumaczę. A teraz - Hulenburg zwrócił się do marynarzy trzymających Wenitza - zabrać go z powrotem na koję. Przykuć do poręczy i przypiąć pasami. Znajdziecie je w ambulatorium.
- Jawohl! - szarpnęli i wyprowadzili z centrali stojącego dotychczas z niedowierzającym wyrazem twarzy Wenitza.
- A więc, kapitanie?
- Pierwotnie mieliśmy się wynurzyć koło równika, ale akurat jesteśmy w dość korzystnej sytuacji. Jutro w nocy powinniśmy być co najmniej siedemdziesiąt mil od jednego z tradycyjnych szlaków żeglugowych z Europy do Ameryki i odwrotnie. Myślę, że już nie będzie większego zagrożenia, jeśli wynurzymy się na małą godzinkę. Wtedy rozstrzelamy Wenitza w bezpieczny dla nas sposób, na pokładzie. Przy okazji weźmiemy też namiar na gwiazdy, bo po tylu dniach podwodnej żeglugi nasza zliczeniowa pozycja może się mocno różnić od rzeczywistej. Dodatkowo porządnie przewietrzymy okręt i w grupach po kilku, pozwolimy ludziom przez parę minut pospacerować po pokładzie. Proszę mi wierzyć, że dobrze im to zrobi.
- Świetnie. Upieczemy więc kilka pieczeni na jednym ogniu.
- Jak najbardziej, reichsleiter. Jak najbardziej.
Komentarze
Prześlij komentarz