11.09.1945 - Północny Atlantyk, U - Boot As Pik.
- Pan sobie robi jaja ze szczura lądowego? - Henryk znów przesiadywał w maszynowni, wysłuchując kolejnych, coraz to bardziej dziwnych i fantastycznych opowieści bosmana Müllera. Stanowiły one miłą odskocznię od monotonii rejsu i coraz bardziej klaustrofobicznej atmosfery panującej na okręcie.
- Jak by śmiał, doktorze. Sam tego nie widziałem, ale opowiadał mi o tym mój przyjaciel.
- Też jest tu z nami?
- Niestety. Zaginął bez wieści we wrześniu 1944, gdzieś na środkowym Atlantyku, razem ze swoim okrętem i całą załogą. Nikt i nigdy już się nie dowie, jak to się stało.
- To przykre.
- Zdarzają się jednak takie historie, w które naprawdę trudno uwierzyć. Słyszał pan może o U - Boocie widmo?
- Nie. Chociaż, na dobrą sprawę, to my też jesteśmy takim widmem.
- W pewnym sensie tak. Ale ja chcę panu opowiedzieć o innym okręcie. Z okresu poprzedniej wojny.
- Zamieniam się w słuch.
- To dobrze, bo to chyba jedyny taki przypadek w historii wojny podwodnej. Wczesną jesienią 1917 roku, w Kanale La Manche działał nasz okręt. Pewnego dnia, jeszcze o poranku storpedował duży statek transportowy, płynący z Anglii do Francji. Ładunek z pewnością był bardzo cenny, bo eskortowały go aż dwa niszczyciele. Zaraz po ataku naszego U - Boota niszczyciele zaczęły na niego polowanie, a po kilku godzinach dołączył do nich jeszcze trzeci. Waliły jedna za drugą bomby głębinowe, tak, że przez długi czas nasi musieli pozostawać w głębinach. Próbowali uciec z tego miejsca, ale oni ciągle jakoś ich odnajdywali, prawdopodobnie za pomocą pierwszych hydrofonów, które już wówczas weszły u nich do użytku. W końcu przyszła noc i niszczyciele przestały zrzucać bomby. Może zgubiły ślad, a może już im tych bomb zabrakło? Niemniej jednak, ciągle krążyli w pobliżu U - Boota. W tej sytuacji jego kapitan zdecydował się wyłączyć silniki i położyć okręt na dnie, mimo, iż musiał zejść na całe 87 metrów!
- No to niezbyt głęboko.
- Niezbyt? Na ówczesne czasy to cholernie głęboko. Kadłuby nie były przecież tak jak dzisiaj spawane, a nitowane. Dopuszczalne zanurzenie oficjalnie określano wtedy na 50 metrów. Musiał też oszczędzać mocno wyczerpane już akumulatory, a i zdecydowanie pogorszyła się jakość powietrza we wnętrzu okrętu. Aby ten proces ograniczyć, polecił załodze udać się do koi. Leżeć i powoli oddychać, aby zużywać jak najmniej tlenu. Sam też udał się na spoczynek, wykończony fizycznie i psychicznie po kilkunastu godzinach napięcia oraz pozostawania na posterunku. Wcześniej, pod groźbą użycia pistoletu musiał też stłumić bunt kilku marynarzy, którzy praktycznie już się dusząc, usiłowali wymusić na nim natychmiastowe wynurzenie okrętu i to bez względu na konsekwencje. W centrali, na wachcie pozostawił swojego zastępcę i jednego bosmana. Mieli czuwać i co godzinę budzić kapitana, informując go o bieżącej sytuacji. Zgodnie z poleceniem, obudzili go dwa razy, ale niszczyciele jeszcze nie odpłynęły. Trzeciego razu już nie było… Wachtowi zasnęli snem wiecznym, tak, jak i cała załoga. Za mało tlenu, za dużo wydychanego przez ludzi dwutlenku węgla.
- I co dalej?
- Okręt oficjalnie uznano za zaginiony i skreślono go z listy floty. Wysłano powiadomienia do rodzin, że zginęli za ojczyznę i cesarza. Pośmiertnie nadano jakieś tam odznaczenia. A potem - oczywiście poza opłakującymi ich rodzinami - wszyscy o nich zapomnieli. Tak minęło sześć miesięcy. Aż pewnego wiosennego dnia, fale morskie przygnały pod nasz brzeg obrośnięty wodorostami, z ledwo wynurzającą się z wody górną częścią, jakiś dziwny obiekt. Podciągnięto go do plaży, wstępnie oczyszczono i okazało się, że to nasz, wcześniej zaginiony okręt podwodny. Cały, szczelny, nieuszkodzony, z pozamykanymi od środka włazami i wyrzutniami torped. Trzeba było użyć palników acetylenowych, aby wyciąć otwór w kadłubie i stamtąd dostać się do środka.
- A tam?
- Można się domyślić. Były ciała całej załogi. Dwóch ludzi z głowami opartymi o blat stolika siedziało w centrali, reszta leżała w kojach i na podłodze w przedziale torped.
- Więc jednak chyba ktoś próbował się ratować?
- Nie. Oni tam po prostu zasnęli snem wiecznym. Nie było tak jak u nas i przy obecnej obsadzie okrętu, że prawie każdy ma swoją, osobistą koję. Z wyjątkiem kapitana i jego zastępcy, na każdą było po trzech. Jeden był na wachcie, drugi w tym czasie spał, a trzeci odpoczywał. A potem się zmieniali. Nazywamy to „gorącymi kojami”. Więc i na tamtym okręcie było tak samo. Ale jak na rozkaz kapitana wszyscy mieli się położyć, to część była w kojach, a część zrobiła sobie legowisko na podłodze w przedziale torpedowym. Innego wyjścia nie było.
- No dobrze. To teraz zasadnicze pytanie. Skąd wiemy, co działo się na pokładzie i jakim cudem ten okręt wypłynął ? Bo przecież, sam z siebie nie mógł tego zrobić.
- Zdziwi się pan, doktorze, ale akurat tak było. Okazało się, że główny zawór przy instalacji sprężonego powietrza był lekko nieszczelny. Powietrze, kropla po kropli przedostawało się więc do zbiorników balastowych, wypierając z nich wodę. Powoli okręt stawał się więc coraz lżejszy, aż wreszcie po jakimś czasie oderwał się od dna. Dalej już poniosły go prądy morskie i fale. W ten sposób trafił do nas. Co do rekonstrukcji zdarzeń, też nie było problemu. W kajucie kapitana znaleziono otwarty dziennik okrętowy, a w centrali notatki wachtowych. Wszystko było dokładnie opisane. Ostatni zapis wskazywał, że kapitan kazał się budzić za następną godzinę. Ale tej pobudki już się nie doczekał…
- To widok wnętrza musiał być makabryczny.
- Oczywiście. Z tego, co wiem, załoga była częściowo zmumifikowana. Rozumie pan? Niska temperatura i mała ilość tlenu spowolniły procesy gnilne.
- Co było później?
- Wyholowano ten okręt w morze i po cichu zatopiono, a ciała pogrzebano w masowym, nieoznaczonym grobie.
- Jak to?
- Normalnie. Historia była zbyt makabryczna, aby ją upublicznić. Wszystko ocenzurowano i utajniono, aby nie podważać morale innych załóg. I tak to się skończyło.
- A pan skąd o tym wie, bosmanie?
- Moja rodzina też walczyła w poprzedniej wojnie. A mój ojciec był marynarzem holownika, który ten wrak wyciągał na pełne morze. Wcześniej, we wnętrzu założono ładunki wybuchowe, które po odczepieniu holu eksplodowały. Tak, aby nie pozostał żaden ślad.
- Okrutne to wszystko…
- W czasie pokoju, też potrafi być okrutnie. Ojciec zmarł w 1938, na raka jelita grubego. Potrafi pan to sobie wyobrazić ? Umierał siedem miesięcy i nie było jak mu pomóc… To dopiero było okrutne. Czasem mawiał, że po stokroć wolałby skończyć jak jego brat.
- Zginął na wojnie?
- Tak. Był pilotem myśliwca. Zestrzelono go w 1916 - tym i palnął sobie w głowę.
- Aż taki ambitny? Nie mógł przeżyć tej porażki?
- Co pan, doktorze? - Müller patrząc na Henryka nie mógł wyjść ze zdumienia. - Jaka ambicja? To pan nie wie, że w tamtym okresie piloci latali bez spadochronów?
- Obiło mi się coś o uszy, ale myślałem, że to tylko jakiś ponury żart.
- Ładnie powiedziane. Żart… Były już spadochrony i to od początku wojny. Ale nawet jak jakiś pilot chciał go zabrać do samolotu, to mu na to nie pozwalano. Dowództwo mówiło, że to dobre dla tchórzy. Twierdzono, że taki pilot będzie unikał walki, a w razie zagrożenia po prostu wyskoczy, ratując własną dupę, zamiast walczyć do ostatniej kropli krwi.
- Więc naprawdę latali bez spadochronów?
- Niestety, tak. Dopiero około 1917 pozwolono na ich użycie. Zbyt wielu pilotów ginęło i wkrótce nie miałby kto latać.
- Ale wspomniał pan o samobójstwie…
- Bo to było samobójstwo. Co z tego, że dwa kilometry nad ziemią? W tamtych czasach nie było samouszczelniających się zbiorników. Benzyna zapalała się błyskawicznie i ostrzelany samolot z reguły cały stawał w płomieniach. Pilot miał wtedy do wyboru albo spłonąć żywcem w samolocie, albo wyskoczyć, ale bez spadochronu. Oba wyjścia były przerażające, więc piloci wybierali trzecią drogę. Zabierali na pokład broń osobistą. Pistolet albo rewolwer. I kiedy przychodziła ta straszna chwila, kiedy samolot stawał w ogniu, strzelali sobie w głowę. Brat ojca, czyli mój stryj, też tak zrobił.
- Wie pan o tym na pewno?
- Tak. Opowiedział tę historię jego przyjaciel i świadek jego ostatniego lotu, który przywiózł nam rzeczy osobiste stryja. Walizkę z cielęcej skóry, zegarek, sygnet, kilka książek i Żelazny Krzyż II Klasy. Na początku mówił o bohaterskiej śmierci za naród, cesarza i takie tam duperele. Dopiero późnym wieczorem, gdy ojciec wlał w niego morze wódki, opowiedział, jak było naprawdę.
- Straszne…
- Straszne? A nasza obecna sytuacja?
- Co pan przez to rozumie, bosmanie?
- Jak to co? Przecież śmierć na pokładzie okrętu podwodnego jest chyba jeszcze gorsza.
- Sądzi pan?
- A nie? Tam w przestworzach, widzi pan niebo, ziemię, czuje, że jeszcze żyje. Nawet, gdy pan wyskoczy bez spadochronu, może mieć cień nadziei, szansę jedną na sto milionów, że zimą wpadnie w jakąś wielką zaspę śniegu, a latem w stojący na polu stóg siana. Podobno nawet był kiedyś przypadek, że ktoś w ten sposób się uratował. Ale tu, w tej żelaznej trumnie idącej nieubłaganie na dno? W zalewanej wodą ciemności, gdy nie ma już żadnej nadziei? Oficerowie mają nieco lepiej, bo mogą sobie jeszcze strzelić w łeb. A my?
- Jak to oficerowie?
- Normalnie. Bronią osobistą dysponuje tylko kapitan. W sytuacji zagrożenia ewentualnie jeszcze oficerowie. A teraz niech pan sobie wyobrazi idący na dno okręt. Jeżeli pod nami jest powyżej trzystu metrów, na pewnej głębokości kadłub pęka. Poddany ciśnieniu wody, uderzany, a nawet przebijany elementami zapadających się ścian i wyposażenia, człowiek umiera wtedy w ciągu sekundy. Tak przynajmniej mówił nam pewien lekarz w Gotenhafen. A jak jest nieco płycej? Za głęboko, aby wypłynąć indywidualnie i z użyciem aparatów ratunkowych, a za płytko, aby kadłub został zmiażdżony?
- No, co wtedy?
- Nie wie pan? Załoga zostaje uwięziona w odseparowanych od siebie przedziałach. W ciemności, zimnie, coraz gorszym powietrzu i bez nadziei na jakikolwiek ratunek. Wyobraża pan sobie, jak wtedy się umiera? Podobno może to trwać nawet dzień czy dwa. Szczęśliwi wtedy są ci, którzy znaleźli się z oficerami. Mogą skrócić swoje męki i palnąć sobie w głowę. O ile oczywiście w pistolecie wystarczy dla nich amunicji. Bo ci, dla których jej braknie, znajdą się w najgłębszych kręgach piekieł!
15.09.1945 - Środkowy Atlantyk, U - Boot As Pik.
Leżeli właśnie w kojach prowadząc niezobowiązującą rozmowę, gdy nagły krzyk od strony centrali i kiosku, poderwał ich na równe nogi.
- Co jest grane? - Vogel nadstawił uszu.
- Nie wiem. Ale ten krzyk… Nie wygląda to dobrze - Henryk już wciągał buty na nogi. - Zobaczmy, co się dzieje!
Skoczyli obaj, Henryk przodem, Vogel tuż za nim. I nie przebiegli nawet siedmiu metrów, gdy zobaczyli przed sobą dwóch, walczących jakby na śmierć i życie marynarzy. Sczepieni ze sobą, okładali się pięściami, kopali po nogach, sięgali do gardeł. W mgnieniu oka mózg Henryka zarejestrował też jakiś inny, wydany rozkazującym tonem krzyk i stojącą nieco dalej postać Hulenburga. Usiłował on przez chwilę odciągnąć jednego z walczących, ale ich zacietrzewienie zdawało się nie do pokonania. Zawrócił więc na pięcie i wpadł do swojej kajuty. Wrócił z niej może po pięciu sekundach, a w jego ręku pojawił się pistolet.
Tu już nie było żartów. Strzelanina na pokładzie okrętu podwodnego, niedaleko wejścia do centrali? Gdzie i jak będzie rykoszetował pocisk? Co uszkodzi, a kogo zrani czy zabije?
Nie było czasu do namysłu. Skoczył więc Henryk do przodu, wymierzając potężnego kopniaka prosto w kolano bliższego z walczących i natychmiast zobaczył, jak ten wali się na podłogę, pociągając za sobą swego przeciwnika. Teraz było już łatwiej. Pewny, wyuczony jeszcze podczas szkolenia w Polsce chwyt założony na szyję drugiego z walczących, po kilku sekundach spowodował jego charczenie i omdlewanie. Jeszcze przez chwilę Henryk przytrzymał walczącego o odrobinę oddechu, aż wreszcie go puścił.
Nastała chwila ciszy. Leżący na podłodze przestali się ruszać, jeden podduszony przez Henryka, drugi przygnieciony przeciwnikiem, mając sztywną, bezwładną nogę. Stojący z odbezpieczonym pistoletem w dłoni Hulenburg, też stał jak wryty. Zdecydowany już użyć broni, spoglądał teraz z niezbyt mądrą miną to na obu leżących, to na Henryka. Wreszcie jakby podziw i ulga zagościły na jego twarzy. Zabezpieczył i schował broń do kieszeni. Odwrócił się. Miał już za plecami co najmniej dziesięciu ludzi, z zainteresowaniem i niedowierzaniem patrzących na te scenę. Rozejrzał się raz jeszcze i wreszcie podjął konkretne działania.
- Bosmanie - zwrócił się do najbliżej stojącego podoficera z działu torpedowego. - Weźcie kilku ludzi i przenieście ich na koje. Ty - zwrócił się do stojącego obok następnego marynarza - idziesz ze mną. Dostaniesz dwie pary kajdanek, którymi przykujesz tych sukinsynów do poręczy koi. Doktorze - zwrócił się z kolei do Vogla - proszę iść za nimi i chociaż pobieżnie ich zbadać. Nawet jak doktor Schwartz połamał im kości, to bardzo dobrze. Nie ma i nie będzie na moim pokładzie zezwolenia na takie burdy. A jeżeli jeszcze raz ktoś się odważy, zastrzelę jak wściekłego psa!
Komentarze
Prześlij komentarz