Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 10

 

       Wiosna 1923 – Monachium.

 

       Tym razem z utęsknieniem czekał na następny, planowany dopiero na lipiec wyjazd do domu. Od kilku miesięcy kolegował się z Kurtem, doktorantem jednego z profesorów na Wydziale Chemii. I to Kurt właśnie, przy kolejnym większym piwie zaczął mówić…

     - Co ty tam wiesz ? Dopiero zacząłeś studia. A ja już piszę pracę doktorską. Częściowo na własnych badaniach.

- Przecież nie masz swojego laboratorium …

- Właściwie to nie. Pracuję z doktorem Brandtem. Ale to wszystko tajemnica – odurzony trzecim już piwem starał się wywrzeć jak największe wrażenie.

- E tam … Wielkie mi tajemnice. Na uniwersytecie ?

- A żebyś wiedział. Opracowaliśmy skład nowego materiału wybuchowego. Wieloskładnikowego. O jedną trzecią mocniejszy od trotylu.

- Niemożliwe.

- A jednak. Będziemy nim wypełniać pociski artyleryjskie, bomby i torpedy. To tajne badania na zamówienie Reichswehry.

- Gadanie … Przecież nam nie wolno mieć ani samolotów, ani okrętów podwodnych. Traktat Wersalski zakazuje …

- To nieważne. Nic nie trwa wiecznie. Dzisiaj zakazuje, a jutro może nie zakazywać.  Kiedyś odrzucimy te ograniczenia. A wtedy wszyscy zobaczą, jak to działa.

- Zobaczą, albo i nie zobaczą. Jak też orientuję się w chemii i wiem, że to praktycznie nie do zrobienia.

       Popatrzyli na siebie. Zabłysnęły oczy Kurta.

- Nie wierzysz ?

- Prawdę mówiąc nie.

- To popatrz … Wyciągnął z kieszeni ołówek i na podstawce kufla zapisał wzór chemiczny. Podkreślił część. Widzisz ? Ten czynnik zmienia wszystko.

        Z poczuciem dumy spoglądał przez chwilę na zapis, a później nagle się spłoszył. Zamazał wszystko starannie, lecz już było za późno. Przez te kilka sekund Henryk zdołał zapamiętać charakterystyczny dodatek, różniący nowy materiał od dotychczas stosowanych.

        Nie był to koniec niespodzianek. To również od Kurta, kilka tygodni później, dowiedział się o nowych pracach na Wydziale Inżynierii Mechanicznej. Pod pozorem prac nad ciężkim, gąsienicowym ciągnikiem rolniczym, opracowywano prototyp podwozia dla nowego, przyszłościowego czołgu.

       Nie można było koło tego przejść obojętnie. Co prawda nie były to informacje do natychmiastowego przekazania, ale Henryk już wiedział. To nie jest tylko uniwersytet, gdzie gryzipiórki i okularnicy przesiadują w bibliotekach. To prężny ośrodek tajnych badań, pod przyszłą, ponowną militaryzację. Prace nad nowym czołgiem mogą jeszcze potrwać parę lat, ale nowy materiał wybuchowy … To polskie fabryki powinny skorzystać w pierwszej kolejności. To polskie wojsko jako pierwsze powinno wdrożyć do użycia nowe materiały.

        Zamyślił się. Powoli zaczynał docierać do wojskowych tajemnic uniwersytetu. W partii i SA też już był poważanym członkiem. Brał udział w styczniowym zjeździe NSDAP w Monachium, gdzie defilował przed Hitlerem idąc w pierwszej grupie. Uhonorowanej za Coburg. Dopiero za nimi defilowało dalszych osiem tysięcy szturmowców. I to wszystko w pół roku ! Zyskiwał też coraz większe zaufanie i droga do założonych sobie celów zdawała się być otwarta. Zdawała się … Gdyby nie Schaube !

       Aż nim wstrząsnęło, gdy jakiś czas temu zdał sobie sprawę z charakteru jego zachowań. A właściwie aluzji i umizgów. Bo nie dało się już bowiem nie dostrzegać ani lekceważyć jego niezdrowego zainteresowania. Co prawda podczas szkolenia wspominano Henrykowi, że są tacy, ale co innego wiedzieć, a co innego doświadczyć. Przez chwilę wyobraził sobie to tłuste cielsko w swoim łóżku i mało go nie zemdliło. Nie … Trzeba to natychmiast przerwać !

       Nie czekał długo. Po kolejnym mityngu, już w cyrku Krone, prezentując kastet głośno się pochwalił. Złamał nim szczęki już nie tylko komunisty i Żyda. Również męskiej kurwy i pedała, który w odpowiedzi na swoje homoseksualne propozycje, posmakował go na swojej gębie… Nie była to prawda, ale i tak nikt nie był w stanie tego zweryfikować. Ani w pierwszej, ani w drugiej, ani nawet w trzeciej części. I tylko Schaube, w odróżnieniu od szału radości pozostałych szturmowców pozostał jakiś przygaszony. Wycofany. Nawet przestał go nachodzić. A później, jakoś tak złośliwie, przezwał „studencikiem”. Zrazu wywołało to rechot. Stonowany, bo Henryk już kilka razy udowodnił, że pięści ma twarde. Nie żeby go to rajcowało … Wręcz przeciwnie. Nie znosił przemocy, ale czy miał wyjście ? Przecież musiał w tym środowisku jakoś zaistnieć. A, że był w nim trochę odmieńcem ? Nie ukrywał tego. Był !  Ale swoim, twardym ! I tym wzbudzał szacunek wśród tych zabijaków, często do bólu prostych i prymitywnych.

 

       Lipiec 1923 – Colonnowska.


       Lato tego roku miał szczególne. Co prawda do końca września przysługiwała mu wakacyjna przerwa, ale Schaube dał mu czas tylko do połowy sierpnia. Bo później znów miał udowadniać swoją wierność partii i Hitlerowi, który planować miał, jak powiedziano mu w zaufaniu, „bojowe rozwiązanie”. Nie poznał jednak żadnych szczegółów. Miał być, jak i inni, narzędziem do realizacji jego celów.

       Kiedy wiosną monachijskie bojówki regularnie już zaczęły jeździć i wspomagać towarzyszy w innych miastach, Henryk nie miał wielkich oporów. Sam się zgłaszał na te eskapady. Przecież musi w tym środowisku być ktoś z urwanym uchem i szramą na pysku! Jak nie w Monachium, to gdzieś indziej. Bo Monachium już prawie wykluczył. Osobiście poznał większość szturmowców, a przy piwie nie raz napomykał o odważnym SA – manie z charakterystycznymi bliznami. Tylko, że nikt z rozmówców takiego nie kojarzył…

       Spotkał się też z łącznikiem, który rozklekotaną i ze złamanym resorem ciężarówką, tym razem przyjechał do Colonnowskiej. Cały dzień trwało wykuwanie i hartowanie nowego elementu, więc mieli czas, aby zrobić swoje. Nie wzbudziło to niczyjego zdziwienia, gdyż od pewnego czasu dziadek rozwinął coraz bardziej potrzebny w okolicy warsztat mechaniczny. Pomocnicy woleli nawet pracę przy traktorach, samochodach czy motocyklach od tradycyjnej kowalskiej roboty. Kręciło się mnóstwo ludzi i jednodniowa obecność obcego nie budziła żadnego zainteresowania. Usiedli więc w pokoju na zapleczu, gdzie Henryk zdał obszerne i szczegółowe opracowanie. I znów łącznik wysoko ocenił dokonania Henryka. Zwłaszcza ten wzór ...

     - Proszę mi go zapisać większymi literami. Bo wie pan ... W takim czymś, jedna literka czy cyferka źle odczytana ...

- Ale czy na pewno da się to wykorzystać ? Bo skoro Niemcy będą mieli z tym trudności, to my pewnie tym bardziej.

- Nie wiem. Nie potrafię tego ocenić. Zresztą, od tego są mądrzejsze głowy. Ja tylko przewożę informacje. A na razie mam jeszcze jedno zadanie. Przekazać nowy system łączności. Opracowany specjalnie dla pana. Proszę słuchać uważnie. W razie potrzeby powtórzę. Bo trochę tego jest.

- Nie trzeba. Zapamiętam.

- Jak pan uważa, panie Piotrze – łącznik znał go pod imieniem używanym podczas szkolenia. Najpierw sprawa łatwiejsza. W przypadku ważnych materiałów o krótkim terminie przydatności, sporządzi pan mikrofotografię. Umieści ją pan w nacięciu okładki firmowego katalogu samochodów Adler. O tak - wyjął żyletkę, pokazał sposób i miejsce cięcia. Nikt tego nie odkryje. Tu ma pan kilka egzemplarzy. Proszę nie dotykać - szybko zareagował, widząc, jak Henryk wyciąga rękę. - Tylko w rękawiczkach. Naklejanie znaczka również. Nie można zostawić odcisków palców.

- Gdzie mam to wysłać ?

- Do ambasady Węgier w Berlinie. Otrzymują trochę takich druków. Stamtąd, pocztą dyplomatyczną trafi to do nas. W ciągu dwóch, trzech dni.

- I to wszystko ?

- Nie całkiem. W przypadkach bardzo ważnych i natychmiastowych zadzwoni pan do ambasady. Tu jest numer – pokazał kartkę. Poprosi pan radcę Kalmana. Przedstawi się jako krawiec Goldstein. Maurycy Goldstein. I przeprosi za niedotrzymanie terminu.

- Co dalej ?

- Zostawi pan wiadomość w martwej skrzynce. Kawiarnia „Bawaria”, obok pańskiego uniwersytetu.

- Chodzimy tam z kumplami.

- No właśnie. W toalecie są dwie kabiny. W prawej, za wieszakiem na papier toaletowy brak pół cegły. Śrubę mocującą można odkręcić w pół minuty. Za pomocą zwykłego scyzoryka. Tam zostawi pan zaszyfrowaną wiadomość. W bramie przechodniej, zaraz za kawiarnią, zostawi pan znak. Małą, poziomą kreskę, na wysokości dłoni, zrobioną kredą na wystającej ze ściany rurze kanalizacyjnej. Też tam przechodzicie. A kredę każdy student może mieć w kieszeni. Przekreślenie kreski będzie oznaczać podjęcie materiałów.

- Kiedy to nastąpi ?

- W ciągu dwudziestu czterech godzin. Ale to muszą być materiały ekstra. Bo jakby co, specjalnie będzie jechał po nie nasz człowiek z Berlina.

- A jeżeli przekreślenia kreski nie będzie ?

- Poczeka pan dwadzieścia cztery godziny i zabierze materiał ze skrytki. Nie możemy ryzykować, że ktoś go odkryje. Chociażby przy jakimś remoncie. Ale tam się akurat nie zapowiada.

- Ryzykowne ...

- Do toalety może wejść każdy. A później spuścić wodę …

- A szyfr ?

- Ten, który uzgodniono na szkoleniu. Pamięta pan ?

       Pamiętał. Rzędy cyfr pozornie bez związku. Tylko, że trzecia ich grupa oznaczała datę, z jaką ukazywał się „Berliner Tageblatt”. Pozostałe odnosiły się do piętnastu dolnych linijek trzeciej strony tego wydania.  Użycie trzeciej litery z czternastej linijki, oznaczało by, że pracuje pod kontrolą.

     - To wszystko ?

- Jest jeszcze sygnał alarmowy. O natychmiastowej ewakuacji. Ale mam nadzieję, że nigdy nie będzie potrzebny. Radca Kalman dowie się wtedy, że krawiec ma za mało materiału. I, że nogawki będą raczej wąskie.

 

       Wrzesień 1923 – Monachium.


       Już piąty tydzień, dzień w dzień musztrowali ich instruktorzy Reichswehry, ganiając jak rekrutów. Od marszu w szyku, po strzelanie z karabinów. Pozornie nie było to potrzebne, bo zdecydowana ich większość była weteranami Wielkiej Wojny. Ale Henryk swoje  wiedział. Wyraźnie chodziło o wdrożenie dyscypliny i działanie w większych formacjach. Tylko po co ? Czyżby chodziło o to „bojowe rozwiązanie”, o którym już wcześniej przebąkiwano ? Jakiś marsz na Berlin ? Jak ubiegłoroczny marsz na Rzym czarnych koszul Mussoliniego ? Niedługo minie dwanaście miesięcy, jak Benito objął władzę. Czy Adolf chce pójść w jego ślady ? Na rocznicę Rzymu ? Nie, chyba jednak nie to. Przecież żadnych koszul nie mają. Czarnych, ani też innych. A przecież, do cholery, jakby co, będą musieli jakoś się wyróżniać ! Tylko jak ? Samymi opaskami ze swastyką ?

       Nie był w stanie tego rozstrzygnąć. Trzeba było czekać i nadstawiać uszu. Tyle, że szeregowi szturmowcy nic nie wiedzieli, a Schaube tym razem przebywał w sztabie. A może spotkać się z nim i spytać ? Nie … Nie tedy droga. To tylko regionalne przepychanki. W prowincjonalnym kraju związkowym. Nie warto zdradzać nadmiernego zainteresowania. Budzić podejrzeń. Więc na chwilę obecną zostawały tylko plotki. O jakichś tajnych magazynach broni z nieewidencjonowanych, rezerwowych zapasów wojska. I że trzeba wreszcie przejąć władzę. Najpierw w Bawarii.

       Na razie jednak ćwiczył pilnie, seryjnie przewracając kolejnych szturmowców. To dopiero była satysfakcja ! Nie miał jeszcze okazji zmierzyć się z nimi i dopiero ćwiczenia walki wręcz pozwoliły na jawne i legalne ich sponiewieranie. Po kolei ! Na oczach wszystkich ! Nawet instruktor, feldwebel Klein dał się pokonać. Rzucony jak wór o ziemię, ledwo doszedł do siebie. I tylko Henryk długo się zastanawiał, gdzie już widział tę krzywą gębę. Nie potrafił tego określić. Czuł jednak instynktowną niechęć do tego żołdaka i potraktował go bez żadnego pardonu.

     - Kurwa ! Gdzieś ty się tego nauczył ?

- Z książki, herr feldwebel. Czytałem taką jedną. O japońskiej sztuce walki. I były tam rysunki.

- Jaja sobie robisz ? Z książki się nauczyłeś ?

- Tak. Przeczytałem i zapamiętałem. To proste.

- Proste, kurwa mać ? To spróbuj jeszcze raz !

       Z uśmiechem wykonywał takie polecenia. Z mściwą satysfakcją. I zawsze z takim samym skutkiem … Gdybyście tylko wiedzieli, gdzie i od kogo się tego nauczyłem. Oraz w jakim celu …

       Nikt go już też nie nazwał studencikiem. Również wtedy, gdy ostentacyjnie wyciągał czasem z kieszeni jakiś akademicki podręcznik. Nawet wielki Dieter, pod nieobecność Schaubego pretendujący do przywództwa w grupie, mający w sztabie starszego brata i od początku udający ważniaka, spuścił z tonu. Wystarczyło, że Henryk podsunął mu kiedyś pięść pod nos. Podziałało to nawet nadspodziewanie dobrze, bo to Dieter pierwszy puścił farbę. I z tajemniczą miną w końcu powiedział. O planowanym na listopad puczu …

 

       09 listopad 1923 – Monachium. 

 

       Już od ponad miesiąca Henryk uwijał się jak w młynie. Zajęcia na uczelni odbywały się zwykłym trybem, lecz zbiórek i ćwiczeń SA też nie można było lekceważyć. Pędził więc codziennie z jednego miejsca na drugie, prawie już nie mając czasu dla siebie. Na początku miesiąca skorzystał też z katalogu firmy Adler, powiadamiając Warszawę o planowanym puczu i podając jego przybliżoną datę. Przeglądał później pilnie „Berliner Tageblatt”, wypatrując ogłoszeń składu mebli Hoffmana, ale spotkało go rozczarowanie. Owszem … Ogłoszenie było. Ale jego treść znaczyła jedno. Warszawy te wydarzenia nie interesowały. Miał tylko obserwować. A o przebiegu i tak dowiedzą się z gazet …

       Zdusił w sobie złość i zacisnął zęby. Czy oni nie zdają sobie sprawy z tego, co tutaj się dzieje ? Że budzą się demony ?

       Na razie jednak wciągał go przyspieszający z godziny na godzinę wir zdarzeń i co chwila zmienianych decyzji. Już wczoraj Schaube powiadomił swój oddział, że jako grupa z Coburga będą szli zaraz za Stosstrupp Adolf Hitler. Mają chronić i bronić führera, nawet z narażeniem życia. A dzisiaj…

       Już rano całym oddziałem czekali na jego przybycie. Ustawienie według wzrostu zapewniło Henrykowi miejsce w pierwszym szeregu.  I wreszcie stało się. Z blisko godzinnym opóźnieniem, ale się zjawił. Sam Adolf Hitler ! Henryk widział go już dwa razy, ale nigdy z tak bliska. Raz w piwiarni, a potem w Coburgu. Nie szli wtedy jednak bezpośrednio za nim i trudno było mówić o jakiejś bliskości. Nie to co teraz, gdy Adolf podszedł na dwa kroki i patrzył im w twarze. A potem zażądał przysięgi. Takiej, o jakiej słyszeli już wczoraj. Że będą go chronić i bronić. W jakimś fanatycznym amoku powtarzali te słowa i Henryk mimo woli też musiał przywołać na twarz wyraz radosnego entuzjazmu. A później zostali zaskoczeni. Adolf przeszedł przed pierwszym szeregiem podając im rękę i Henryk wreszcie mógł zobaczyć go z bliska.

       Nie zrobił na nim jakiegoś szczególnego wrażenia. Nerwowy, z tą komicznie opadającą na czoło grzywką, zdawał się być klaunem. A w dodatku te blade oczy, wpatrujące się w każdą twarz. Jak to się działo, że na innych tak działały ? Tego Henryk nie mógł dociec. Nie zamierzał jednak pozostać anonimowym członkiem bezosobowego tłumu. Odezwała się w nim ta wrodzona, rodzinna hardość i gdy przyszła jego pora, z całą mocą uściskał podaną mu prawicę.

       Ugięły się nogi Adolfa. Cofnął dłoń, wyjętą jakby z imadła. Spojrzał w twarz. Z bliska. I zobaczył jasnowłosego młodzieńca o zuchwałej twarzy.

- Wasze nazwisko ?

- Reschke. Heinrich Reschke !

- Heinrich ? To bardzo dobre niemieckie imię. Już tysiąc lat temu nosił je nasz król, Heinrich I Ptasznik. Poprzednik Ottona I Wielkiego. Wy co prawda tak daleko nie zajdziecie, ale starajcie się . A ja, jakby co, o was nie zapomnę …

       Nie poszedł już dalej, a obolałą dłoń schował do kieszeni. Przyjrzał się jeszcze sztandarowi ich oddziału, trzymanego przez stojącego za Schaubem jego zastępcę.

     - Co to jest ? Co on taki poszarpany ? I poplamiony ?

- To nasz sztandar z Coburga. Walczył nim ten, któremu ostatnio podał pan rękę, mein führer. Nazwaliśmy go sztandarem krwi.

- To interesujące. Skoro jest na nim krew naszych wrogów, to niech tak zostanie. A naszemu młodemu przyjacielowi – tu skinął głową w kierunku Henryka – gratuluję. I zapamiętam …

 

       To jednak było parę godzin temu. Teraz zaś szedł przez  Residenzstrasse, kilka szeregów za führerem i jego najbliższą świtą, w tłumie kilku tysięcy szturmowców. Wcześniej pokonali już blokadę na moście Ludwiga, rozbrajając stojących tam policjantów i zmierzali w stronę Odeonsplatz. Jego grupa, jako najbardziej zaufana i wypróbowana w Coburgu, miała w rękach karabiny. Jechał też wśród nich samochód ciężarowy, z ustawionym na dachu szoferki ciężkim karabinem maszynowym.

       Z miejsca Henryka niewiele było widać. Pochód sunął jak poprzednio i niespodziewanie stanął. Wspiął się na palce, aby zobaczyć coś więcej, gdy nagle padł strzał. Jeden, drugi … I rozpętało się piekło. W kilka sekund karabinowe salwy przerzedziły pierwsze szeregi, kosząc je jak zboże. Chwilę późnej zobaczył, jak kilku idących przed nim szturmowców, w kałużach krwi leży już na ziemi. Rozejrzał się jeszcze. Powoli zaczęli już wiać. Na boki i w tył. Splątały się szeregi, rozpadły. Obok niego przebiegł jeszcze uciekający z pola walki Hitler, trzymając się za ramię i kierując w stronę końca kolumny. To przeważyło. Zaczęli pierzchać w popłochu, na oślep, w tył. Aby dalej od niosących zagładę luf.

       Nie było sensu czekać na śmierć. Pociski dalej gwizdały, niebezpiecznie rykoszetując od ścian i bruku. Skoczył więc Henryk do pobliskiej bramy, podwórkami przedostał się na zaplecze. Zerwał szalik z szyi, owinął karabin. A później w przygodnym ogródku, w stercie zgrabionych i gnijących już liści, zagrzebał go wraz z amunicją.

 

Komentarze