Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 11

 

       10 listopad 1923 – Monachium.


       Idąc w stronę siedziby partii widział Henryk liczne patrole wojska i policji. Szedł bez opaski, jak zwykły przechodzień. Przezornie zdjął ją już wczoraj, przewidując dalszy rozwój wypadków. Odpiął też od ubrania znaczek partyjny. W końcu to normalne, że legalna władza będzie teraz ścigała tych, którzy choć przez chwilę, zagrozili jej

istnieniu. Jeszcze z rana był na uczelni, gdzie tym razem zajęcia odbyły się na słowo honoru. Wszyscy komentowali przebieg i przyczyny wczorajszych wydarzeń. I tylko Henryk odzywał się mało. Tam jeszcze niewielu wiedziało o jego uczestnictwie w partii i SA. A już na pewno o uczestnictwie we wczorajszych wydarzeniach. Trzymał się więc z boku, pilnie słuchając sprzecznych komentarzy i usiłując stworzyć sobie jakiś obraz wydarzeń, widziany z boku i przez przypadkowe osoby.

       Teraz zaś szedł, aby bliżej zorientować się w sytuacji. Nie wprost do celu. Przeszedł tylko bokiem, pozornie nie zainteresowany tym, co działo się po drugiej stronie ulicy. A działo się sporo. Zarówno siedziba NSDAP jak i SA, otoczone były kordonem policji. Nawet zatrzymywano tych, którzy zmierzali w tamtym kierunku. A na słupach ogłoszeniowych pojawiły się już plakaty. Legalna władza określała nowe porządki. Listami gończymi ścigany był Hitler i główni przywódcy puczu oraz wszyscy biorący w tym udział.

       A więc i ja – pomyślał. Niedobrze. Trzeba się przyczaić. Mało mówić, więcej słuchać. I nie rzucać się w oczy. Dom, uczelnia i uczelnia, dom. Zero kontaktów. No, może z wyjątkiem Schaubego. O ile oczywiście nie jest on aresztowany. To się sprawdzi za parę dni. A na razie, jakby co, do niczego się nie przyznawać.

 

       13 listopad 1923 – Monachium.


       Uspokoiło się nieco i Henryk postanowił zaryzykować. Udał się do mieszkania Schaubego, aby nawiązać kontakt. Kto jak kto, ale ten powinien coś wiedzieć. Pokrążył w pobliżu, poobserwował. Czysto. Wreszcie kocim krokiem wspiął się po schodach na pierwsze piętro i stanął przed drzwiami. Dzwonek. Jeden, drugi. I nagły skrzyp z tyłu. Obrócił się gwałtownie. Zza uchylonych drzwi, przezornie zapiętych na łańcuch, wyglądała ciekawska twarz.

     - Pan do kogo ?

- Do Fritza Schaube. Wie pan może gdzie jest ?

- Może i wiem … A pan kto ?

- To pan zna  ? – wyciągnął z kieszeni i pokazał partyjny znaczek.

- A … Jak tak, to wiem.

 

       Trafił bez trudu. Czasem taki sąsiad, SA – man zresztą, też może się przydać.

     - Jesteś ! Cudownie – Schaube nie krył zaskoczenia i zadowolenia zarazem. Siadaj, opowiadaj.

       Słuchał uważnie, czasami zadając pytania, czasami komentując sytuację. Aż do momentu ukrycia broni.

- Więc jej nie porzuciłeś ?

- Miałbym porzucić broń, którą miałem bronić führera ?

- No, oczywiście, że nie. Ale niestety, zdecydowana większość ją porzuciła. Policja dziesiątkami, a może i setkami zbierała karabiny z bruku.

- Nie będę ich oceniał. Skoro führer sam dał nogę …

- Ciii … Nigdy tego nie powtarzaj. Zapomnij. Jak i ja zapomniałem. Bo kiedyś, ktoś, mógłby sobie przypomnieć o takich rozmowach. A führer jest pamiętliwy.

- W porządku, już zapomniałem. Ale co z karabinem ? Jeszcze może się przydać.

- Trafisz tam ?

- Bez problemów. Nigdy tam wcześniej nie byłem, ale zapamiętałem drogę i miejsce.

- No, masz jaja młody. Ale ja nie będę tego sprawdzać – dodał szybko, widząc nagle spochmurniałą twarz Henryka.

       Sam też nagle spoważniał. Przycichł. I opowiedział o aktualnej sytuacji … Ponieśli ciężkie straty. Padło szesnastu zabitych, jest kilkudziesięciu rannych. Hitler, oraz prawie całe kierownictwo aresztowani. Czeka ich proces. Partia i SA zostały zdelegalizowane. Trzeba się przyczaić. I czekać na to, co zarządzi führer.

     - No, a karabin ? Ma tam tak sobie leżeć i rdzewieć ? Okręciłem go tylko szalikiem.

- Spokojnie. Skontaktuję się z jednym z naszych. Może jutro spróbujemy go wydostać. Jak się uda, przewieziemy na tajny magazyn. Jeszcze nie odkryty przez policyjne pieski.

         

       Wieczorem Henryk znów długo pisał i bawił się w fotografa. A później wykorzystał następny katalog Adlera. Niech Warszawa wie, co się tu dzieje i niewątpliwie dalej dziać się będzie. I to co najważniejsze … Jest cały, zdrowy i pracuje dalej.

 

       14 listopad 1923, wieczór – Monachium.


       Dorożka, do której wsiedli, pozornie nie różniła się od innych. Taki sam kozioł, koła czy składany dach. Ale powoził nią swój. Wypróbowany i zaufany SA – man. Kryła też inną tajemnicę. Pod siedzeniem miała skrytkę. W sam raz na ukrycie karabinu. Woźnica zrobił ją wczoraj wieczorem i właśnie dziś miała dowieść swojej przydatności.

     - Daleko jedziemy ?

- Na Residenzstrasse. Powiemy gdzie stanąć.

- Ryzyko. Wojska wprawdzie już nie ma, ale chodzą wzmocnione patrole policji. Macie ze sobą coś kompromitującego ? Jakieś papiery czy broń ?

       Henryk nie miał. Za to Schaube, po krótkim wahaniu, przyznał się do posiadania rewolweru i kastetu.

 - Jasna dupa ! Oszalałeś ? Chcesz, żebyśmy wszyscy wylądowali w pierdlu ? Dawaj to natychmiast ! Do schowka !

       Zatrzymali się dwadzieścia minut później.

- To tutaj. Czekaj spokojnie. Najwyżej za kwadrans powinniśmy być z powrotem.

       Brama była pusta. Bez przeszkód więc i wywoływania niezdrowego zainteresowania przeszli na podwórko, przeskoczyli niewielki płotek i  znaleźli się w jakimś ogródku. Widać było, że uprawia go któryś z lokatorów, traktując jako podręczny warzywniak. Rozejrzeli się. Nikogo. Żywego ducha. Co prawda, na drugim piętrze niewielki pudel ujadał zza zamkniętego okna, ale tylko przez chwilę. Został zaraz zabrany przez kobietę, która dodatkowo zaciągnęła zasłony. Można było szukać.

       Rzucili się pod szopę na narzędzia. Do kupy liści. Rozgarnęli na boki. Nic.

- Kurwa ! Ktoś już go rąbnął – Schaube wyraźnie nie panował nad sobą.

- Zaraz. Może po drugiej stronie.

       Zajrzeli z tyłu. Może to tutaj … Rozgarnęli kijem następne liście. Raz, drugi. Zaczepili o coś.

- Jest, jest !

- Ciszej – Henryk po raz pierwszy w życiu przywołał Schaubego do porządku. -   Morda w kubeł !

       Nie było protestu. Tak, jakby Schaube tego nie słyszał. Bez słowa wyprostował się i zajrzał w odwijany przez Henryka szalik.

- W porządku. Wracamy – Henryk przejął inicjatywę. - Idź pierwszy i rozejrzyj się. Nie chciałbym się wpakować na jakiś patrol policji.

       Minutę później karabin zniknął w skrytce pod siedzeniem. I była to najwyższa pora, bo zaraz potem, jak grom uderzył w nich gardłowy okrzyk.

- Halt ! Dokumenty !

       Nie było o czym dyskutować. Według nowych rozporządzeń i do odwołania, każdy musiał je mieć przy sobie.

- Herr Schaube … herr Reschke … Dokąd panowie jedziecie ?

- Na wieczorne piwo. A później prosto do domu.

- Nie za późno ? Pokazać kieszenie !

       Wykonali bez słowa sprzeciwu. Na nic by się zresztą nie zdał. Tylko mogli by się nabawić kłopotów.

- W porządku. Jechać dalej.

       Odetchnęli z ulgą. Udało się !

- No, ładnie byście wyglądali, gdyby znaleźli ten rewolwer. A ja przy was – woźnica nie krył irytacji. - Dokąd teraz jedziemy ?

       Schaube rzucił adres i ruszyli. Na przedmieścia, gdzie wśród niewielkich warsztatów i fabryczek znajdował się skład drewna.

- To tu. Zatrzymaj.

       Wysiedli. Przeszli kilka kroków wzdłuż betonowego parkanu i Schaube zastukał do furtki. Trzy razy. A później jeszcze raz.

       W najśmielszych snach Henryk by nie przypuszczał, że trafi do miejsca, gdzie można by było uzbroić batalion wojska. Kilkaset karabinów, do tego kilkadziesiąt skrzyń amunicji i granatów.

- Co ? Zatkało ? – Schaube nie krył dumy. - Ocalały trzy takie. Kiedyś jeszcze się przydadzą. A na razie musisz złożyć przysięgę !

- Jaką znowu przysięgę ? Przecież przysięgałem samemu führerowi !

- Tak. Ale tu obowiązują inne zasady. Każdy, kto poznał tę lokalizację, musi złożyć osobne przyrzeczenie. Że zachowa to w tajemnicy. Inaczej nie wyjdzie stąd żywy.

- Ale to nielogiczne. Bo w takiej sytuacji, ktoś może złożyć przysięgę, a później ją złamać.

- Nie filozofuj. Tu nie uniwersytet. My tutaj mamy własne zasady. A gdyby ktoś, chciał tak, jak mówisz, to wiesz … Znajdą jego trupa w rzece, albo w jakimś śmietniku. Z przestrzelonym łbem, z nożem w plecach, albo z poderżniętym gardłem.

 

       17 listopad 1923, wieczór – Monachium.

 

       Do domu wrócił późno. Choć właściwie nie do domu, a do wynajmowanego w pensjonacie pokoju. Najpierw zajęcia na uczelni, następnie obiad i wreszcie ponad trzygodzinne stanie w kolejce przed bankiem, gdzie wymieniano stare reichsmarki na nowe. Wymienił więc posiadane banknoty na marki „rentowe”, wprowadzone do obiegu zaledwie dwa dni wcześniej. Jeszcze tydzień temu bochenek chleba kosztował bilion marek,  a ostatnia, inflacyjna emisja miała miejsce pierwszego listopada. Pojawił się wówczas banknot o nominale 5000 miliardów. Mówiąc inaczej, pięć bilionów ! Całkowite szaleństwo, które teraz miało się zmienić.

       A był już ku temu najwyższy czas. Niby groszem nie śmierdział, ale wiódł dostatnie życie. Dziadek, do spółki z inżynierem Fischerem, stawali na przysłowiowej głowie, aby zarówno fabrykę, jak i warsztat przeprowadzić przez ten trudny okres. I choć szalała inflacja, a interesy szły kiepsko, na potrzeby Henryka wystarczało. Tym bardziej, że po pierwszym roku, jako najlepszy student Wydziału Fizyki otrzymał stypendium uczelniane. Niby niewiele, ale zawsze coś. Rabat 50% przy opłatach za studia i darmowe obiady na uczelnianej stołówce. To dawało liczące się już oszczędności.

       Siedział teraz w pokoju, jedząc własnoręcznie zrobione kanapki. Na spirytusowej maszynce podgrzał wodę. Zrobił herbatę, odczekał nieco, aby choć trochę wystygła. Wypił małymi łykami. Koniec. Teraz tylko zgasić światło, zamknąć drzwi na klucz. I wreszcie położyć się spać.

       Nie dane mu było. Szedł właśnie do drzwi, gdy rozległo się pukanie. Niezbyt głośne, ale zdecydowane.

     - Panie Henryczku, to ja … Mogę wejść ? Ważna sprawa !

       Doskonale znał ten głos, należący do właścicielki pensjonatu. Frau Eliza Wagner … Wdowa. Mąż poległ na froncie zachodnim, jeszcze w 1915-tym. Teraz była sama. Całe szczęście, że miała ten niewielki pensjonat, z którego bez trudu mogła utrzymać zarówno siebie, jak i dziewięcioletnią córkę. Tylko dlaczego przychodzi tak późno ? Była już u niego dwa czy trzy razy, pod różnymi pretekstami, gdy Henryk, ubrany tylko w bokserki ćwiczył hantlami. Patrzyła na niego wygłodniałym wzrokiem i głośno podziwiała jego muskulaturę.

        Głupio się czuł po tych wizytach. Niby nie była stara, ale wciąż jeszcze jej trzydziestka wydawała mu się wiekiem nad wyraz poważnym. Urody dość przeciętnej, choć w dyskretnym makijażu wyglądała interesująco. Henrykowi podobała się też jej szczupła talia, ale do głowy mu nie przychodziło, aby próbować się do niej zbliżyć. Różnica wieku około dziesięciu lat i spora już córka, jak dotąd skutecznie hamowały jego seksualny apetyt.

       Teraz jednak wszystko było jakieś inne i nieoczywiste. Ubrana w krótki, różowy szlafroczek, pachnąca perfumami, z rozpuszczonymi włosami, wyglądała bardzo ponętnie.

     - Panie Henryczku, winien mi pan wdzięczność…

- Nie rozumiem. O co chodzi ?

- O pana. Gdyby nie ja, dzisiejszą noc spędził by pan w areszcie policyjnym !

- Nic z tego nie rozumiem. Jakim cudem, dlaczego ?

- Wie pan jak teraz jest. Aresztuje się mnóstwo ludzi. A dzisiaj po południu przyszło po pana dwóch policjantów z karabinami. I jeszcze jeden tajniak. Pytali o pana. Koniecznie chcieli wiedzieć, czy brał pan udział w puczu. Chcieli pana zabrać ze sobą i przesłuchać na tę okoliczność. Ale ja uratowałam pana. Zaręczyłam, że nie brał pan udziału. Leżał pan w łóżku, z gorączką po wcześniejszym przeziębieniu. Podpisałam oświadczenie na ten temat i sobie poszli. Panie Henryczku, i jak się pan teraz odwdzięczy sprytnej Lizie ?

       To było takie niespodziewane … Zapomniał języka w gębie. Tym bardziej, że jej dłoń przesunęła się po jego ramieniu, rozchyliła piżamę, zjechała na pępek. Poczuł z bliska jej zapach, a delikatny dotyk mimo woli spowodował natychmiastową erekcję.

       Nie było się czemu dziwić. Do śmierci brata jedynie kilka razy całował się z dziewczyną z sąsiedztwa, później zaś prawie nie myślał o takich sprawach. Wyparł je ze swojej świadomości. Skupiony na zemście, nauce, ćwiczeniach, udziale i szkoleniu w SA, studiach, nie miał dotychczas żadnej kobiety. Ta, w półmroku pokoju, wydała mu się teraz nad wyraz piękna. Już przeczuwał, co się zaraz stanie … Płonąc ze wstydu i drżąc z radości, że to już, wyciągnął rękę i przez materiał dotknął jej piersi. Przyciągnęła go do siebie, rozchylając szlafrok. Pod spodem była naga. Jej niecierpliwe ręce zsunęły mu bokserki z bioder i stał tak przez chwilę, jeszcze zdezorientowany i niedowierzający w to co się działo, ze sterczącym członkiem, którego koniec w tym momencie dotykał jej brzucha. Poczuł nagle, jak w dłoń wcisnęła mu coś gumowego i okrągłego. Prezerwatywa ! Trzęsącymi dłońmi i odwracając się do okna, założył wreszcie gumę na drgający z podniecenia członek. Odwrócił się. Stała już całkiem naga, napierając na niego całym swym ciałem. Wziął ją na ręce i położył na łóżku. Pociągnięty jej ramieniem, jak zahipnotyzowany ruszał biodrami, usiłując trafić w jej wnętrze. Wreszcie poczuł tam jej dłoń, która naprowadziła go na właściwą drogę i zapadł się w nią z całym entuzjazmem dwudziestolatka.

 

       Tego wieczora, z zapałem i żarliwością neofity, zapadał się w Lizę - już nie frau Wagner - jeszcze dwa razy. Opuściła go wreszcie zaraz po północy, aby sprawdzić pensjonat, pokoik córki i wobec wścibskich lokatorów nie narazić na zdemaskowanie swego nagłego szczęścia.

 

       Teraz Henryk został sam. Przez kilka godzin leżał z otwartymi oczami, jeszcze raz śniąc na jawie to, co mu się wcześniej przydarzyło. Nastawił wreszcie budzik na 6.30, aby nie spóźnić się na uczelnię i po raz pierwszy od ponad dwóch lat, zasnął kamiennym snem.

 

       Maj 1924 – Monachium.

 

       - Herr Reschke ! Proszę chwilę zaczekać ! Mam dla pana interesującą propozycję – głos doktora Wunderlicha zatrzymał go w gabinecie.

- Słucham herr doktor…

- Jest pan naszym najlepszym studentem, a pańska wiedza daleko wykracza poza regulaminowy tok studiów. Chciałbym, aby został pan moim asystentem, przy pewnym doświadczeniu, które mam zamiar przeprowadzić.

- A co to będzie za doświadczenie ? Bo nie wiem, czy będę w stanie pomóc w jakikolwiek sposób.

- O to niech się pan nie martwi. Doświadczenie przeprowadzam ja i tylko ja jestem za nie odpowiedzialny. Pan będzie pracował pod moim kierownictwem. A spróbujemy zweryfikować w praktyce nową metodę otrzymywania radu. Opracowałem ją sam i musiałem się spieszyć. Bo i doktor Milch z Wydziału Chemii Fizycznej jest panem zainteresowany. Jednym słowem, jest pan rozchwytywany, a przed panem wielka kariera. To jak ? Zgadza się pan ?

- Oczywiście. To fascynujące zagadnienie i z radością będę pana asystentem.

- Wiedziałem ! Wiedziałem, że pana to zainteresuje. A więc od jutrzejszego popołudnia, po zajęciach spotykamy się w laboratorium. Na początek będzie mi pan pomagał przy konstruowaniu aparatury. Jest przy tym pewien problem. Będzie to bowiem precyzyjna robota, trudna do wykonania.

- Być może miałbym rozwiązanie tego problemu.

- Serio ? A niby jakie ?

- Jest niewielka fabryka wyrobów precyzyjnych w Oppeln. Jestem jej współwłaścicielem. Produkowaliśmy dla wojska, nawet elementy żyroskopów do torped w czasie Wielkiej Wojny. Gdyby więc Uniwersytet złożył tam zamówienie…

- Znakomicie. Sam pan będzie doglądał produkcji, jej jakości i finalnego montażu. A potem wdrożymy doświadczenie. Jeżeli się uda, będziemy tak sławni jak Maria Skłodowska – Curie. Bo ja, jakby co, nie zapomnę wtedy o panu.

 

Komentarze