Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 9

 

                                                     W OBCEJ SKÓRZE

 

       07 październik 1922 – Monachium.


       Nie znał tego miasta i z zainteresowaniem odkrywał jego zakamarki. Był tu tylko raz, i to kilka miesięcy temu. Zdał wtedy egzaminy i szybko wrócił do domu. Inżynier Fischer, z którym wówczas przyjechał, sprawnie załatwił sprawy dostaw narzędzi do fabryki, po czym nalegał na szybki powrót. Odwiedził też kolegę na uniwersytecie, polecając Henryka jego opiece. Teraz jednak Henryk był sam. I samemu musiał odkrywać to miasto oraz jego puls.

           Zagospodarował się w pensjonacie „Pod Różą”, zapoznał z uniwersytetem, planem wykładów i zajęć w laboratoriach. Poznał kilku profesorów. Ale to wciąż był tylko jakiś swoisty mikroświat. Kupił więc plan Monachium i po trzech dniach, jeżdżąc tramwajami, potrafił odróżnić jego dzielnice. To pozwoliło przejść na piesze wędrówki, gdzie poruszał się już bez pośpiechu i bardziej swobodnie. I również to właśnie pozwoliło mu na zlokalizowanie pierwszego celu. Już drugiego dnia rozglądania się po mieście znalazł siedzibę NSDAP i pobliską piwiarnię, w której dojrzał postacie z opaskami na ramionach. To było to !  Krzyż z załamanymi ramionami był nieomylnym znakiem. Jego przyszłym znakiem, do którego chwilowo kompletnie nie pasował. Nie to, żeby nie umiał wtopić się w środowisko. Nie to ! Tylko ten jego strój … Miał lustro i widział, że wygląda jak wymuskany studencik. A tam …

       Nie było rady. Już następnego dnia kupił na targowisku używane ciuchy, w których wreszcie wyglądał jak robotnik czy rzemieślnik. Nie bał się tego. Przecież o kowalstwie i mechanice mógł rozprawiać godzinami. I postanowił udać się na najbliższy partyjny mityng, zapowiadany krzykliwymi plakatami, z symbolem załamanego na końcach, równoramiennego krzyża.

 

       10 październik 1922 – Monachium, piwiarnia Hofbräuhausfest.


       Przybył tu wcześniej, aby zająć dobre miejsce i móc swobodnie obserwować zgromadzonych. Nie trwało długo, gdy do piwiarni zaczęli schodzić się osobnicy, których normalny, spokojny obywatel nie chciałby spotkać w ciemnej ulicy. Ubrani częściowo w wojskowe bluzy do cywilnych spodni, częściowo w pełni po cywilnemu, z opaskami znanego już Henrykowi załamanego na końcach krzyża, zachowywali się hałaśliwie i butnie.

       Mimo, iż mityng miał zacząć się już dobry kwadrans temu, głównej jego persony jeszcze nie było. Lało się więc piwo, gdzieniegdzie uzupełniane zamówieniami golonki czy gorących kiełbasek. Dopiero, gdy minął kolejny kwadrans, gwałtownie otworzyły się drzwi. Otoczony przez kilku groźnych osiłków pojawił się ten, którego twarz znał już wcześniej z fotografii. A teraz jeszcze z ulicznych plakatów.

        Adolf Hitler ! Nie zrobił na Henryku specjalnego wrażenia. Przeciętnego wzrostu, z komicznym wąsikiem, wyblakłymi oczami i zaczesaną na lewą stronę grzywką. Stanął pod ścianą, a bojówkarze odwrócili się w jego stronę. Pozdrowił ich, wyrzucając w górę prawą rękę i chociaż odpowiedzieli tym samym, następnym gestem nakazał im siadać. Odnosiło się wrażenie, że powodem tego była chęć patrzenia na słuchaczy z góry. A może chodziło o to, aby wszyscy mogli widzieć jego niezbyt okazałą postać ? Nie dało się tego rozstrzygnąć, bowiem przybyły wszedł jeszcze na podest przy barze, przez co znów wydał się wyższy.

        Zaczął mówić. Najpierw powoli, jakby z trudem dobierając słowa. Nie trwało to długo, bowiem wyglądało, jakby upajał się własną mową. Zaczął gestykulować, jego głos przechodził na coraz wyższe tonacje. I jak zauważył Henryk, mówił to, co słuchacze chcieli usłyszeć. O ciosie w plecy, o krzywdzie narodu niemieckiego, o pijących jego krew Żydach. I gdy doszedł do tego tematu, piał prawie falsetem.

       Sala reagowała żywo. Gruby bojówkarz o obleśnej twarzy, który już wcześniej dziwnie blisko przysiadł się do Henryka, walił kuflem o blat i co chwila ryczał „Heil Hitler” !  Jego amok udzielał się innym. Krzyczeli, tupali, wykrzykiwali jakieś hasła, wzajemnie się zagłuszając. Ludzkie zoo, które na początku Henryk obserwował z ciekawością oraz dystansem i dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że odbiega od reszty. Nie tak powinno być. Przypomniał sobie szkolenie i ostatnią rozmowę z wujem Albertem, gdy ten po trzykroć wbijał mu w głowę – „kiedy wszedłeś między wrony, musisz krakać jak i one” ! Nie było więc rady. Wzorem sąsiada  też walił kuflem o stół, podnosząc się z ławy i krzycząc jak inni.

        Atmosfera uspokoiła się dopiero po wyjściu Hitlera. Część bojówkarzy opuściła lokal razem z nim, siedzący obok grubas zamówił jeszcze jedno piwo. Z zainteresowaniem też spojrzał w bok. I trudno było dociec, z jakich powodów jakby znacząco zamrugał oczami, a po lekkim wahaniu zapytał:

     - Ty, młody, też jesteś z nami ?

- Jeszcze nie. Jestem tu pierwszy raz. Ale chciałbym być. Herr Hitler mówi tak wspaniale o wielkich prawdach narodu niemieckiego …

- Tak myślisz ? To duchowo jesteś już z nami !

- Duchowo tak. Ale chciałbym być naprawdę. Chciałbym coś robić. Wspólnie i z nim.

- Wspólnie ? To bardzo dobrze. Potrzeba nam takich jak ty. Tak myślących. Bić się umiesz ?

- Chyba jak wszyscy …

- Nie szkodzi. Jakby co, podszkolę cię. A co do reszty … Rozumiem też, że chciałbyś wstąpić do naszej partii ?

- Oczywiście. Ale wie pan … Jestem tu nowy. Przyjezdny. I nie znam nikogo. Więc gdyby pan …

- Rozumiem. Nie ma sprawy … Podobasz mi się, chłopcze. W takich jak ty, przyszłość naszego narodu. I  oczywiście w naszym przywódcy !

- To wielki człowiek !

- Wielki ? Największy ! A skoro tak myślisz, ułatwię ci sprawę. Przyjdź jutro pod naszą siedzibę. Punktualnie o piętnastej. Będę tam na ciebie czekał. Tylko się nie spóźnij, bo nie lubię takich. A gdyby jakimś cudem mnie nie było, pytaj o Fritza Schaube !

 

       11 październik 1922 – Monachium.

 

       Twardym krokiem szedł ulicą w towarzystwie kilku nowych znajomych. Ubrany jak wczoraj, ale z jedną, zasadniczą zmianą. Dodatkiem i wyróżnikiem była czerwona opaska na lewym ramieniu, na której z  białym kołem kontrastowała czarna swastyka. Przewodził poznany wczoraj grubas. Fritz Schaube, już od roku członek partii i dowódca jednego z oddziałów SA. To on zarekomendował Henryka dyżurującemu w siedzibie partii sekretarzowi, który po krótkiej rozmowie wyciągnął do wypełnienia deklarację i partyjną ankietę. Wypełnił je szybko, nie reagując na ich zdziwienie. Bo żaden z nich nie spotkał się jeszcze z sytuacją, aby do partii wstępował student … I trudno było zgadnąć, co sekretarz miał na myśli, stwierdzając, że tacy też mogą być potrzebni. To dobrze, czy źle ? Nie próbował rozgryzać tego zagadnienia. Ważne, że wpisano go na listę członków partii, że wydano legitymację, wypisując w niej kolejny numer, według rozłożonej na biurku księgi. Z błyskiem ciekawości w oczach spojrzał najpierw na tę pozycję. Cholera !  Wiedział, że partia się rozrasta, że prężnie działają koła w Berlinie i Hamburgu. Ale żeby było ich już aż tylu ?

     - Co młody ? Patrzysz ilu nas jest ? Już prawie dziesięć tysięcy ! A nasze szeregi codziennie rosną. Zobaczysz ! Jeszcze rok czy dwa i będziesz starym towarzyszem ! A teraz jeszcze do kasy. Trzeba wpłacić pierwszą składkę.

       Kwota nie powalała z nóg. Bo cóż to była za wartość, te półtora miliarda inflacyjnych marek ? Jutro pewnie będzie więcej, a pojutrze jeszcze więcej.

     - Widzisz … - perorował Schaube podczas płacenia. Nam chodzi też o to, aby pieniądz miał swoją stałą wartość. Bo jeszcze trochę i robotnik będzie musiał jechać z taczką pieniędzy po bochenek chleba.

       Nie zaprzeczał. Nie tylko dlatego, że tak trzeba było. Dziadek i Fischer mówili przecież to samo. Że nie da się tak żyć i prowadzić jakiegokolwiek interesu. Na razie jednak nie wgłębiał się w to zagadnienie. Przeszli bowiem do następnego pokoju, gdzie wydano mu odznakę partyjną i opaskę SA na ramię.

     - Za ciasna !

- Jak za ciasna ? – Schaube podszedł i popatrzył. - Przecież wszystkie powinny być takie same. Złapał za materiał i usiłował go wciągnąć na rękaw. Nie dało się.

- Co ty tam masz ? Ściągnij kurtkę !

       Odruchowo wykonał polecenie i zobaczył jak grubasowi rozszerzają się oczy. Ze zdziwienia, a może nie tylko …

     - Chłopie ! Ale ty masz muły – pomacał twardy biceps. Ciężary ćwiczysz, czy co ? No, no … - mruczał ze zdziwieniem. - Będziesz się nadawał do pierwszej linii. Może nawet dostaniesz do noszenia naszą szturmówkę.

       Nie była to funkcja, o jakiej by marzył, lecz nie miało to większego znaczenia. Wykonał pierwsze zadanie. Być może najważniejsze dla odnalezienia mordercy. Tymczasem po dłuższej chwili Schaube znalazł wreszcie opaskę, która dała się wciągnąć na rękaw kurtki. Popatrzył jeszcze na Henryka, pomlaskał z podziwu.

     - Masz jakiś nóż czy pałkę ?

- Nie. Jeszcze nie…

- Tak myślałem. Ale to nic. Masz tu, na dobry początek – sięgnął do kieszeni i wyjął mosiężny kastet. Przymierz ! Twoja pierwsza broń ! Złam nim jak najwięcej szczęk Żydów i komunistów. A na razie – skinął na kilku obecnych – chodźmy wszyscy na piwo. Młody stawia. Bo przecież musi się jakoś wkupić !

 

       14 październik 1922 – Coburg.

 

       Jeszcze wczoraj nie przypuszczał, że nagle wyjedzie. Ponad trzysta kilometrów od Monachium. Że będzie maszerował ulicami jako członek oddziału SA i nosił flagę ze swastyką.

 

       Łącznik od Schaubego odnalazł go w południe i nie dał wyboru. Wieczorem trzeba się było zameldować na dworcu kolejowym. Stamtąd mieli wyjeżdżać do Coburga. Właściwie, to łącznik nie bardzo wiedział po co. Na jakiś „Dzień Niemiecki”, czy jakoś tak … Popędził zaraz dalej, pozostawiając Henryka z zamętem w głowie. Cholera jasna ! „Dzień” sobie jakiś wymyślili. Jakby nie miał nic innego do roboty. Jako nowy członek partii i SA nie miał jednak wyjścia. Odmówić nie mógł. Zgodnie z poleceniem, zrobił więc i wpakował w kieszeń kurtki kanapki na drogę. Bo skoro mieli być gotowi na wszystko …

       Już w pobliżu dworca zobaczył grupy bojówkarzy, podobnie ubranych, z opaskami na rękawach. Część miała gumowe i drewniane pałki, część noże przy pasach i kastety po kieszeniach. Nie dane mu jednak było przyglądać się długo. Schaube sprawnie zebrał swój oddział i załadowali się do kilku przedziałów. Przytargał też dwie  skrzynki piwa, podarowane przez miejscowego sympatyka partii i pociąg ruszył. Dopiero wtedy dowiedzieli się, że w Coburgu będzie sam Hitler. Przybędzie z rana samochodem i osobiście poprowadzi ich przez miasto. Po co, na co ? Nikt nie zadawał takich pytań i Henryk też postanowił ust nie otwierać. Znajdzie się okazja, aby się dowiedzieć. A może i coś więcej ? Skoro w Coburgu miał być jakiś apel i przemarsz … Znakomita okazja, aby przyjrzeć się tym wszystkim typom. Tym bardziej, że przewidywano przyjazd grupy z Berlina. Więc jak nie wśród jednych, to może wśród drugich …

 

       Nie. To by było zbyt piękne, aby było prawdziwe. Wiedział już, że pragnienia rzadko się spełniają, ale i tak czuł pewne rozczarowanie. Ani nocne peregrynacje po pociągu, ani poranny apel blisko pięciuset szturmowców nie przybliżyły go do celu. Owszem, było sporo mord naznaczonych bliznami po nożach czy kastetach, ale uszy mieli całe. A więc do następnej okazji …

       Na razie jednak, wraz z innymi maszerował środkiem tego  miasta. Tylko dwa oddziały za Hitlerem, co Schaube podkreślał z całą mocą. Szli waląc butami o średniowieczny jeszcze bruk ulicy, w rytm werbli przybyłej z nimi orkiestry. Nie była to jednak zwykła parada. Z tłumu stojących na chodnikach politycznych przeciwników, co i rusz padały pod ich adresem obraźliwe okrzyki. Nie minęło wiele czasu, gdy opluto tego, czy tamtego. Gdy poleciały kamienie, a w końcu i  dachówki.

          Jakby tylko na to czekali. Nie minęło i pół minuty, gdy kolumna nagle pękła i zaczęła się krwawa jatka, do której Henryk psychicznie przygotowany jeszcze nie był. Idąc w szeregu, ze szturmówką w dłoniach, w pierwszej chwili znalazł się poza zasięgiem toczących się wydarzeń. Jakby z boku, przez kilka chwil obserwował zmagania na pałki, kije, noże czy kastety. Jakby go to nie dotyczyło…

     - Bij Żyda i komunistę – rozbrzmiał mu nagle nad uchem ryk Schaubego, walącego drewnianą pałką jakiegoś równie ponurego draba. Zawahał się jeszcze chwilę. To wystarczyło, aby rzucona skądś butelka rąbnęła go w kark. Otrzeźwiał. Nie może przecież dać się sponiewierać. Nieważne przez kogo. Bezpośrednio zagrożony nie miał już wyboru. I chociaż pierwszy raz w życiu znalazł się w takiej sytuacji, zamachnął się drzewcem niesionej flagi, zakręcił nią młynka. Tłukł po łbach i ramionach tak mocno i skutecznie, że po paru chwilach zaczęła się wkoło robić pustka. Nieważne, że temu rozwalił czoło, a tamtemu przetrącił ramię. Nieważne ! Bo co to w końcu za różnica, czy będzie tłukł po czerwonych, czy też czasem, jakby przez przypadek, nazistowskich łbach ? Przecież to wszystko wrogowie. Naczytał się trochę, jak czerwona hołota postępowała w Polsce. Jeszcze w 1920 - tym. I nie miał żadnych skrupułów. Nikt tu nie zasługiwał na litość. Ani jedni, ani drudzy.

       Na razie jednak ratował własną skórę. Tak skutecznie, że w minutę szala zwycięstwa przechyliła się na stronę szturmowców. Zresztą ich liczba i furia też zrobiły swoje. Pogonili jeszcze trochę za uciekającymi, zdzielili jeszcze tego czy innego po plecach i wreszcie na placu boju zostali sami. Dopiero wtedy, będący kilka kroków dalej Schaube, zwrócił uwagę na Henryka.

     - Ranili cię ?

- Nie. Wszystko w porządku.

- Ale masz krew na głowie – wyciągnął chustkę z kieszeni i zaczął wycierać mu włosy.

- To nie moja. To ich – wskazał drzewcem zaułek, gdzie przed chwilą zniknęli ostatni uciekający.

        Dopiero teraz popatrzyli na flagę. Podarta i postrzępiona, w plamach świeżej jeszcze krwi wyglądała groźnie i złowieszczo.

     - Cudownie ! Miałeś ją cały czas przy sobie ?

- Tak. I cholernie mi się przydała. Jakby tylko drzewce było jeszcze trochę mocniejsze …

- Wspaniale. Naprawdę wspaniale ! - nagle złapał go w ramiona i niespodziewanie pocałował prosto w usta. - Chodźcie tu i patrzcie – zwoływał oddział. - Bierzcie przykład. Tak walczył nasz młody towarzysz. A ta flaga od dzisiaj pozostanie w takim stanie. Na pamiątkę naszego zwycięstwa. Oraz ku chwale naszego młodego towarzysza.

 

Koniec grudnia 1922 – Opole.                                                                                                                     

     To  był pierwszy raz, gdy jako student przyjechał do domu. Na uniwersytecie była świąteczna przerwa i zajęcia zawieszono aż na dwa tygodnie. Przez Wigilię i oba świąteczne dni wypoczywał, lecz po świętach pojechał prosto do Opola. Nie było to dziwne. W końcu był oficjalnym wspólnikiem Fischera i interesu doglądać musiał. Przez cały dzień chodził po fabryce i konferował z inżynierem. A wieczorem zakwaterował się w pobliskim hoteliku. I bardzo by się zdziwił ktoś, kto by mógł go tam ujrzeć. Zamknąwszy drzwi na klucz, strona po stronie zaczął pisać. Nie tak normalnie, swoim charakterem. Pismem technicznym, wyraźnym i pozbawionym cech indywidualnych, pracowicie zapełniał stronę po stronie. Powstawały notatki dotyczące uniwersytetu, jego struktury, kadry naukowej i studentów. Poruszanych tam zagadnień i prowadzonych badań. Powstawały charakterystyki programów, działań, osób związanych z NSDAP i SA. Hasła, idee, struktury organizacyjne, przedsięwzięcia. I wnioski, na temat przewidywanej przezeń przyszłości, gdzie Adolf Hitler mógł dążyć do zamachu stanu i objęcia władzy w Niemczech. Wskazywały na to powiązania partii z armią i bawarskimi przemysłowcami, oraz rosnąca w siłę i znaczenie coraz potężniejsza SA. Jej komórki powstały już nie tylko w Monachium, Berlinie czy Hamburgu, ale i w wielu innych miejscowościach.

       Zapamiętał się w tym pisaniu i gdy wreszcie skończył, z niedowierzaniem spojrzał na zegarek. Piąta rano ! Trzeba coś zjeść i iść spać. Chociaż na parę godzin. Bo o 11.00 będzie czekał łącznik.

 

       Z pokoju wyszedł pół minuty wcześniej.  Przeszedł kilka kroków po korytarzu. Nikogo. Zawrócił od schodów i nacisnął klamkę do pokoju. Sąsiedniego do jego lokum.

       Drzwi nie były zamknięte na klucz. Otworzyły się, same jakby zapraszając do wnętrza. A jego lokator, właśnie spoglądający na zegarek, nie wydawał się być zaskoczonym.

     - O przepraszam ! Chyba pomyliłem pokoje !

- Błądzić jest rzeczą ludzką, choć niezbyt szlachetną.

- Rzeczą szlachetną jest honor.

- Tak samo jak prawość.

- Prawość i rozwaga.

       Zgadzało się. Hasło i odzew brzmiały bezbłędnie. Można więc było przejść do konkretów.

     - Gdzie pan to ma ?

- Tutaj – sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki wyjmując plik kartek.

       Człowiek, który to czytał, nie krył zadowolenia. Opracowania napisane suchym, naukowym stylem, opierające się na faktach i prowadzące do logicznych wniosków, zrobiły na nim duże wrażenie. Zapoznawał się z nimi dokładnie, czasem zadając dodatkowe pytania. Było to kompendium wiedzy w dziedzinach, w których Henryk dotychczas działał i zadania jak na początek wykonywał wzorowo. W końcu łącznik wyjął z walizki niewielki aparat. W stojącą obok łóżka lampkę wkręcił potężną żarówkę. W jej świetle, strona po stronie najpierw dokładnie sfotografował całość opracowań, a potem wyciągnął zapałki. Zapłonęły kartki jasnym płomieniem …       

     - W porządku. Zadania takie jak dotychczas. Na działania ofensywne przyjdzie jeszcze czas. A na razie … Świetna robota. Gratuluję.

       Nie powiedział jednak Henrykowi, że w Warszawie, na dzień dzisiejszy takie informacje na nikim nie zrobią wrażenia. Tam wciąż, powstałą w Monachium partię a szczególnie jej przywódcę, uważa się za postać operetkową, niegodną większej uwagi, nieszkodliwą i bez znaczenia.

 

 

 

 

Komentarze