Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 21

 

       Początek marca 1938 – Berlin.


       Siedział w piwiarni, gdzie przez okno na ulicę mógł obserwować główne wejście do gmachu SD. Był tu już wcześniej, zaraz po olimpiadzie berlińskiej w 1936 roku, ale wówczas von Drebnitza nie zlokalizował. Zamyślił się przez chwilę. Tyle lat szukał tropu zabójcy, nie wiedząc czy w ogóle on żyje. Już zaczął wątpić, gdy półtora roku temu zobaczył jego twarz. Odległą i wśród tysięcy innych ludzi. Później trop zniknął i teraz znów się ukazał. Henryk wiedział już, gdzie jego cel pracuje, jak się nazywa i jaki ma stopień. „Cel” – tak w myślach zaczął nazywać go od pewnego czasu.

       Raz jeszcze wrócił pamięcią do ostatniego spotkania z Trudą. Zamazywały mu się szczegóły, ale pamiętał wściekłość jaka go ogarnęła. W pierwszej chwili chciał wysłać Trudę do telefonu i po przyjściu von Drebnitza od razu udusić go gołymi rękami. Gdy wreszcie ochłonął, szybko ten pomysł odrzucił. Nie można było działać w stanie wzburzenia, w pośpiechu. Ścisły umysł i przebyte – co prawda lata temu – szkolenie, podpowiedziały mu, że co nagle, to po diable. Nie mógł narażać Trudy, nie mógł narażać siebie. Cel do spełnienia wydawał się już bliski, a w razie niepowodzenia misji i gdyby mu się coś stało, dziadek by nie przeżył. Trzeba więc było zabrać się do rzeczy metodycznie.

       Po pierwsze uspokoił Trudę. Powiedział jej parę okrągłych zdań, że pracuje nad ważnymi projektami i dlatego musi być często i szczegółowo sprawdzany. Po drugie, uświadomił jej, jakie konsekwencje mogłyby dotknąć i ją i jego, gdyby kiedykolwiek i komukolwiek zdradziła, o czym rozmawiali. Po trzecie, kazał jej napisać w raporcie, że ma ogrom pracy i przez jakiś czas będzie rzadszym gościem Złotego Orła.

       Zabezpieczywszy sobie tyły, Henryk postanowił rozpracować cel. Już od kilku dni żałował, że w trakcie szkolenia, praktycznie nie przerabiano tematu śledzenia osób w warunkach miejskich. Wyrabiano w nim umiejętność walki, użycia wszelkiej broni, kamuflowania i legendowania działań, zasad posługiwania się szyframi i systemami łączności. Praktycznego śledzenia jednak nie było. Owszem, z jednego z przeczytanych skryptów pamiętał, aby nikogo długo nie śledzić. To zawsze zwracało uwagę. Lepiej było po trochu, po kawałeczku, jeżeli już musiał to robić jeden człowiek, a czas nie naglił. Trzeba też było zachować dystans i za każdym razem być inaczej ubranym.                                                                                   

       Dzisiaj Henryk oczekiwał na von Drebnitza już po raz drugi. Wczoraj wyszedł on z gmachu o 16.17 i poszedł w lewo. Teraz się spóźniał, bo zegar nad barem pokazywał już 16.33.

       Ale jest ! Wyszedł nie sam. Stanął przed drzwiami i przez chwilę jeszcze rozmawiał z dobrych dziesięć lat starszym hauptsturmführerem. Wreszcie pożegnali się uściskiem ręki i wyrzutem ramion w górę.

       Za piwo Henryk zapłacił już kilkanaście minut temu. Przez ten czas siedział z kuflem, w którym było może jeszcze ze dwa łyki. Teraz dopił zawartość, skinął głową do gospodarza i niespiesznym krokiem wyszedł na ulicę. Dzisiaj znowu cel poszedł w lewo i nie spiesząc się, podążał przed siebie.

       Chociaż dzień był już ciepławy, rozpoczynający się wieczór przenikał jeszcze zimowym chłodem. Poruszając się wśród niezbyt licznych przechodniów i zachowując dystans około pięćdziesięciu metrów, Henryk przeszedł za celem trzy przecznice. Po drodze minęli przystanek, skąd tramwaje rozjeżdżały się zarówno na wprost, jak i w ulice poprzeczne. Cel nie zatrzymał się. Poszedł dalej i już samo to podpowiedziało Henrykowi, że von Drebnitz zbyt daleko nie mieszka. Gdyby było inaczej, skorzystał by pewnie z komunikacji. Szedł niezbyt szybko i przechodząc kolejne skrzyżowania rozglądał się na obie strony. Ostrożny – pomyślał Henryk i skręcił w następną przecznicę. Na dzisiaj dosyć. Nie można być zbyt nachalnym. Jutro też jest dzień.

 

       13 marzec 1938 - Berlin.


       Anschluss !!! To powtarzane od wczoraj słowo było na ustach wszystkich. Od trzech dni Henryk nie mógł namierzyć von Drebnitza i już zaczynał się tym niepokoić.  Teraz wszystko się wyjaśniło. Już kilka dni obserwował wzmożone ruchy jednostek policji przemieszczających się ulicami Berlina i gorączkową krzątaninę pod gmachem SD. Podjeżdżały tam i odjeżdżały samochody osobowe, a światła w gmachu paliły się do późnej nocy. Niby można było przewidzieć ten ruch Hitlera i uważny obserwator życia politycznego bez większego trudu wyciągnął by właściwe wnioski, ale Henryk od kilku tygodni nie był takim obserwatorem. Skupiał się tylko na jednym i doszedł do obiecujących wyników. Już wiedział, w którym domu mieszka von Drebnitz. Wiedział, że w tym samym korytarzu pierwszego piętra mieszkała też jego matka. Błogosławił teraz wszechobecne w Niemczech piwiarnie, gdzie siedząc i słuchając rozmów miejscowych bywalców, a czasami dołączając do nich, można się było wiele dowiedzieć.  Naturalnie, w tej chwili przesiadywanie w piwiarni było bezcelowe, bowiem temat był tylko jeden. Wczoraj właśnie jednostki Wehrmachtu bez jednego strzału wkroczyły do Austrii, a już dzisiaj ogłoszono ustawę o włączeniu jej do Rzeszy jako Marchii Wschodniej. Teraz był to „Ostmark” !

       Z berlińczyków i w ogóle Niemców biła duma. Parady i marsze z werblami przemierzały ulice wzdłuż i wszerz. Henryk też musiał wziąć udział w takiej paradzie berlińskiej SA, gdzie jako jeden z najbardziej utytułowanych i najlepiej się prezentujących, był członkiem pocztu sztandarowego okazującego wszem i wobec urzędowy entuzjazm. Nie była to gra, w której by w jakikolwiek sposób gustował, ale musiał prezentować pozory gorliwości i dawać przykład. W końcu nie bez powodu kazano Trudzie pisać na jego temat osobne raporty. Jak znał życie, sprawozdania z jego aktualnego zachowania również wylądują na odpowiednich biurkach. Przypomniał sobie wizyty w jego pracowni kilku kolegów, asystentów i laborantów, którzy dziwnie chętnie korzystali z podręcznika „Fizyki Niemieckiej”. Częściej niż zwykle zaglądał do niego blokowy NSDAP herr Müller, chodząc z puszką pomocy zimowej. To niewątpliwie musiało być pokłosiem donosu Wirtha, którego tak bezceremonialnie potraktował.

       Innej możliwości nie było. Przeklął więc w duchu kilka razy, obiecując sobie, że odpuści już wszelkie komentarze, które mogłyby podpaść górze. Trzeba dać przykład jak być gorliwym Niemcem, to po jakimś czasie wróci spokój.

       Spokój tak potrzebny, by skupić się na celu.

 

       Kwiecień 1938 - Berlin.


       Przedłużająca się nieobecność von Drebnitza była niepokojąca. Do tego stopnia, że Henryk nie wytrzymał. Zadzwonił do Trudy i umówił się z nią na następny wieczór. Już wiedział, co ma zrobić.

       Raport, który Truda napisała na tym spotkaniu i przy jego udziale, wywołał u obojga atak śmiechu. Henryk aż dwa razy czytał te kilka niewielkich kartek, napisanych stylem, którego jednak nie zamierzał poprawiać. Byłoby bowiem dziwne, gdyby nagle zaczęła pisać ścisłym, naukowym językiem. Zostawił więc formę doniesienia, skupiając się na jego treści.

       O czym więc donosiła mała Truda z domu publicznego pod Złotym Orłem, podpisująca się zgodnie z poleceniem untersturmführera von Drebnitza jako „Mewa 15” ?

       O tym, że „Obiekt H” - jak kazano jej pisać - na dzisiejszym spotkaniu zaczął od tego, iż kazał odtworzyć na gramofonie przyniesioną przez siebie płytę. Stał wyprostowany, z prawym ramieniem wyciągniętym w nazistowskim pozdrowieniu. Jej też kazał tak stać, dopóki nie przebrzmiały ostatnie dźwięki dobiegającej z płyty, znanej wszystkim pieśni. Nie trzeba było zgadywać, że ustawiona na cały regulator głośność powodowała, że pieśń tę usłyszało w swoich pokojach większość pensjonariuszek i klientów owego przybytku. „Mewa 15” nie wie, jak zachowywały się inne dziewczęta i ich klienci, ale „Obiekt H” słuchał jej prawie ze łzami w oczach, usiłując śpiewać razem z płytą. Tekst znał w Niemczech każdy. „Die Fahne hoch”, lub inaczej mówiąc „Horst Wessel Lied” słyszało się wszędzie i śpiewali ją wszyscy. Był hymnem SA i nieoficjalnym hymnem państwowym. „Obiekt H” też ją śpiewał, chociaż - według „Mewy 15” - nie miał uzdolnień muzycznych. Za to z ogniem w oczach opowiadał jej o przyłączeniu Austrii, geniuszu führera i tworzonym przez niego dziele budowania tysiącletniej Rzeszy. Opowiadał też o Coburgu i Monachium, gdzie według niego führer dawał przykłady niezwykłej dalekowzroczności politycznej i odwagi osobistej.

       Tu Henryk kazał już Trudzie kończyć, aby nie przesadzić z treścią doniesienia. Jedyną prawdą było to, że Henryk rzeczywiście nastawił płytę na przysłowiowy cały regulator. Niech inni też słyszą i potwierdzą w swoich doniesieniach. A, że głośno ? Nikt by przecież nie śmiał przyjść i prosić o ściszenie tej pieśni. Każdej, ale nie tej !

       Rano Truda zadzwoniła pod wskazany przez von Drebnitza numer. Nie połączono jej jednak z untersturmführerem. Kobieta z centrali powiedziała tylko, że został oddelegowany do Wiednia i to co najmniej na pół roku. Może za to połączyć z jego bezpośrednim przełożonym. Tu Truda znów powołała się na von Drebnitza, ale odniosła wrażenie, że nikt do jej doniesienia nie ma głowy. Hauptsturmführer, który przedstawił się jako Moder, powiedział, że wyjątkowo sam przyjdzie i jej raport odbierze razem z raportami zbiorczymi.

       Pojawił się dwa dni później. Okazał się starszym z dwójki mężczyzn, jaka pojawiła się w ich przybytku w grudniu ubiegłego roku. Przeczytał pobieżnie treść jej doniesienia i włożył do teczki wraz z innymi raportami. Na pytanie, czy teraz o „Obiekcie H” ma pisać dla niego, niecierpliwie machnął ręką.

- Wróci untersturmführer po skończonej robocie, to powie co dalej. Na razie masz wolne – tu spojrzał na jej raport i powtórzył – masz wolne „Mewa 15” i to może nawet do końca roku. Raporty zbiorcze jak dotychczas. Zrozumiano ?

- Jawohl, herr – zawahała się nie wiedząc, czy tytułować go po nazwisku czy stopniu, ale w końcu dodała - hauptsturmführer.

- No – wierzchem dłoni odzianej w czarną, skórzaną rękawiczkę pogładził ją po policzku. - Grzeczna dziewczynka. Idź teraz do klientów, bo pewnie już przebierają nogami – tu zaśmiał się głośno, włożył tyrolski kapelusz i po chwili zniknął w drzwiach.

 

       Kwiecień 1938 - Berlin, kilka dni później.


       Sprawa była jasna. W związku z przyłączeniem Austrii, trzeba było i tam budować struktury SD. Taki Moder – Henryk już znał od Trudy jego nazwisko i stopień – przecież nie pojedzie. Wysłał młodszego. Niech się wykazuje. Były co prawda w teraźniejszej już „Ostmark” całe zastępy wyznawców führera, ale Henryk wiedział, że to amatorzy, hałaśliwi głupcy, wykrzykujący hasła podsunięte im przez „Völkischer Beobachter” i SD musiało wysłać tam część swoich kadr. Chociażby na początek. Cieszyło to Henryka i gniewało jednocześnie. Cieszyło, bo wiedział co stało się z celem, dlaczego i mniej więcej na jak długo. Gniewało, bo sprawa znów stanęła w miejscu. Może to i dobrze, pomyślał jednak po rozważeniu wszystkiego. Będzie okazja dokładnie wszystko przemyśleć, zaplanować i przygotować. Tu nie może być amatorszczyzny. Tylko jeden strzał, pewny i w przysłowiową dziesiątkę. I nie zagrażający mu osobiście.

       W dodatku szykowało się nowe doświadczenie, którym był bardzo zainteresowany i które mu wyjątkowo pasowało. Było jeszcze w formie pomysłu, ale już teraz zaprzątało umysł Henryka. - Może zdążę, zanim polowanie znów się zacznie – pomyślał już uspokojony.

 

       Lipiec 1938 – Berlin.


       To było swego rodzaju wspomnienie Monachium. Tam też, wraz z doktorem Wunderlichem przeprowadzili doświadczenia mające na celu wytwarzanie izotopów radu. Wtedy się nie udało. Trudno. Więc może teraz ? Z profesorem Otto Hahnem i jego asystentem, chemikiem Fritzem Strassmannem, Henryk znał się już od dłuższego czasu. I praktycznie został drugim asystentem profesora. Nieoficjalnie i po cichu, bo nie chciał się z tą znajomością nadmiernie afiszować. W końcu co jak co, ale znajomość z kimś, kto jeszcze kilka tygodni temu współpracował z Żydówką, w nazistowskich Niemczech nie mogła być dobrze widziana. W dodatku, w środowisku naukowym wiele się mówiło o ucieczce tej współpracownicy. Lise Meitner przy pomocy duńskich fizyków, znajomych Hahna, z dziesięcioma markami w kieszeni zwiała do Szwecji ! I teraz właśnie Henryk miał ją zastąpić. Przeczytał całą dostępną na ten temat literaturę i prawie zgłupiał. Napromieniowanie uranu za pomocą tak zwanych powolnych elektronów ? I to ma dać ten wymarzony rad ? A może da ? Do cholery ! Trzeba próbować ! W końcu Maria Skłodowska – Curie do otrzymania jednego miligrama polonu potrzebowała przerobić dziesięć ton rudy ! To nie może tak być. Tamto, pionierskie doświadczenie mogło być przeprowadzone tylko w ten sposób. Ale nauka poszła naprzód. Badania się rozwijają. Więc musi być jakaś nowa metoda, bo inaczej będziemy jak ludzie pierwotni, wciąż trący o siebie patyki, aby uzyskać ogień.

       Założenia teoretyczne znał. Omawiali je z profesorem już kilka razy. Teraz tylko zbudować aparaturę. Nie było to proste, ale znowu przydała się jego fabryka oraz wielki talent Strassmanna. Henryk z podziwem przyglądał się jego pracy i wciągał się w ten układ coraz bardziej.

 

       Październik 1938 – Berlin.


       Budowa aparatury postępowała. Fabryka wykonała zamówienia, część detali było dostępnych w handlu, część wreszcie wykonała pracownia uniwersytecka. Jeszcze z półtora miesiąca i będzie można spokojnie przystąpić do doświadczeń.

       Tylko czy naprawdę spokojnie ? Jeszcze przed rozpoczęciem roku akademickiego wszystko przyćmił układ monachijski. Do dzisiaj Henryk nie mógł uwierzyć w to, co się tam stało. Wystarczyły dwa dni, 29 i 30 września, aby zaanektować Czechosłowacji poważną część jej terytorium. Sudety ! I to przy udziale Anglii i Francji ! Państw niby demokratycznych ! Niby szanujących prawo ! A przedstawicieli Czechosłowacji nawet nie zaproszono ! To się w głowie nie mieściło. Tym bardziej, że pojawiły się szakale. Skorzystały Węgry, zajmując część spornych terytoriów. Oraz Polska, drugiego października zajmując Zaolzie !

       To już było czyste skurwysyństwo ! Kopać leżącego ? Nie lubił używać mocnych słów, ale nie znajdował innego określenia na to, co się stało. Tym bardziej, że uczestniczyła w tym jego ojczyzna. Jakby niepomna, jak to jest doświadczać rozbiorów, zrobiła to innym. Niby odbierając swoje. Ale podle i z pozycji tępej siły. Wykorzystując zły los bliskiego narodu. Odrzucając podstawową moralność. Znów jakby niepomna, że losem zaborców jest upadek. Wcześniej, czy później. Czasem ostateczny, czasem na wiele lat. Czy polskie elity tego nie rozumiały ? A może to nie były elity, tylko marna ich namiastka, prowadząca kraj ku upadkowi ?

       Nie potrafił tego rozstrzygnąć. Ale podjął ważne postanowienie. Już nie tylko nie będzie informować o sprawach, których ujawnienie mogłoby bezpośrednio mu zagrozić. Nie przekaże też informacji o sprawach, które bezpośrednio nie zagrożą jego krajowi, a których ten kraj po prostu nie jest godny.

 

       09/10 listopada 1938 – Berlin.


      O tym, że od odłamków rozbijanych szyb nazwą to mianem „Nocy Kryształowej”, nie miał zielonego pojęcia. Nie miał też pojęcia, że takie coś się szykuje. Z Goebbelsem nie widział się już od kilku miesięcy, z Schaubem od kilku tygodni. Zaszyty w pracowni, wraz z Hahnem i Strassmannem przeżywał cudowny okres. Zawsze pociągały go nowe drogi i przeczuwał, że na tej osiągną sukces. Oczami wyobraźni widział się już, jako współtwórca nowej metody wytwarzania radu. I nagle to wezwanie …

        Łącznik od Schaubego dotarł krótko po osiemnastej i nie dał mu żadnego wyboru. Decyzja była na piśmie. W trybie natychmiastowym miał się zameldować w miejskim sztabie SA. W mundurze organizacyjnym i w pełni gotowości.

       Nie było czasu na zgadywanki. Ani na jakąkolwiek formę odwlekania. I gdy niespełna godzinę później dotarł na miejsce, pierwszą osobą na którą się natknął, był właśnie Schaube.

- No, chłopie ! Dobrze, że już jesteś.

- Oczywiście, że jestem. Było wezwanie, więc trzeba się stawić.

- Słusznie. Chyba zostało ci to jeszcze z Monachium, co ?

- Pewno tak. Wiele się od ciebie wtedy nauczyłem – Henryk postanowił zagrać na próżności Schaubego. - Co się dzieje ?

- Chodź … Powiem ci teraz, chociaż ogłosimy to za godzinę. Będzie nocna akcja. Na Żydów. Będziemy rozwalać ich sklepy, cmentarze, mieszkania. Palić synagogi. Muszą się wynieść z Niemiec. Trzeba oczyścić ten kraj. I my tego dokonamy.

- A to jest jakaś lokalna akcja ?

- Coś ty ? Ogólnoniemiecka. To przyszło z samej góry. Być może nawet od führera.

- I nikt nie puścił farby ? Bo ja pierwsze słyszę.

- Ja też dowiedziałem się o tym dopiero rano. Mieliśmy tylko kilkanaście godzin na przygotowanie akcji. A dzisiaj w nocy do dzieła. Mamy już wyznaczone cele i prawie pełne przydziały personalne. Oddziałów i ich dowódców. Ponieważ jesteś starym, zasłużonym towarzyszem, w drodze wyjątku możesz wybrać oddział i cel. Chcesz iść na sklepy, mieszkania, czy może na synagogę ?

       Nie było czasu na zastanawianie się. A właściwie był, ale rozpaczliwie mało. Kilkanaście sekund ? Henryk stanął niezdecydowany. Co robić ? Wszystko, tylko nie to ! Ale, czy jest jakieś inne wyjście ?

       Nie było. Przeleciały mu przez głowę wszystkie możliwe wybiegi i rozwiązania nie znalazł. Nie było tak jak kiedyś, gdy o paleniu książek dowiedział się odpowiednio wcześniej. Wtedy mógł wyjechać do dziadka. Teraz to nie wchodzi w grę. Więc może tam, gdzie po nocy nie będzie ludzi ? Aby nikomu nie wyrządzić fizycznej krzywdy ?

       Spojrzał na Schaubego i już bez zastanawiania zdeklarował się.

- Daj mi synagogę. Sklepy niech obrabiają inni. Ja chcę uderzyć w jądro ich duszy. Bez niej będą nikim !

       Nie trzeba było być psychologiem, aby zauważyć podziw na twarzy grubasa. I jakby zazdrość.

- No, chłopie. Nigdy bym tak nie pomyślał. Ale ty zawsze byłeś taki inny.

- Gorszy ?

- Nie ! Absolutnie nie ! Powiedział bym, że zaskakujący i nieprzewidywalny.

- Ale swoje robię ?

- Oczywiście. Zawsze mówiłem towarzyszom, że z takiego wychowanka mogę być dumny. To co ? Chodźmy do szefa. Tam dostaniesz tę swoją synagogę.

       Okazało się, że to nie była tylko synagoga. Był przy niej też kirkut, z kilkuset zabytkowymi grobami.

- No, towarzyszu Reschke ! Chcecie uderzyć w jądro ich duszy ? Rozumiem i popieram. To jest dopiero niemieckie myślenie ! Dostaniecie więc oddział dwudziestu ludzi. Na synagogę o wiele za dużo, ale aby przewrócić i rozbić kilkaset macew, trzeba będzie się mocno napocić. Tu jest to miejsce – pokazał na planie Berlina. Początek ataku o 22.00. Wszystko jasne ?

- Jawohl. Będzie załatwione.

- To dobrze. Następny !

 

       Wdarli się zgodnie z planem. Ciężkimi młotami rozbili drzwi i wpadli do środka. Nikogo. W furii zaczęli tłuc tablice, zrywać baldachimy, wydzierać karty ksiąg.

     - Stop ! Zostawić to ! Czyście poszaleli ?  Złość wezbrała w Henryku. Wszystko zniszczą. A przecież z pożaru nieraz można coś uratować … 

- Zostawić to. Zachować siły na ten ich przeklęty cmentarz. A tu tylko wystarczy podłożyć ogień. Szybko !

       Nie trzeba był dwa razy powtarzać. W mgnieniu oka zapłonęło kilka pochodni.

 - Dać mi jedną. Rzucę pierwszy.

    Podali mu. Patrzyli, jak podkłada ogień pod tkaninę baldachimu, który po chwili zajął się płomieniem.

- Wystarczy. Resztę pochodni zachować. Bo po ciemku trudno będzie rozwalić te ich macewy.

       Rzucili się spełnić rozkazy. Wybiegli z budynku, w którego oknach powoli zaczęła płonąć krwawa łuna. Wpadli jak szarańcza między nagrobki, szarpiąc płyty, przewracając, tłukąc młotami, uprzednio użytymi do rozwalania drzwi synagogi. Tu też nie było nikogo. No bo kto by przesiadywał na cmentarzu w zimną, listopadową noc ?

- Żwawo ! Nie chcę tu widzieć ani jednej całej płyty. Pokażcie, na co stać berlińskie SA !

    Ze starannie ukrywanym przerażeniem patrzył na postępujący proces dzikiego niszczenia. Jak starożytna banda Wandali, tłukli, obalali, skakali po czym się dało. Nie trzeba było już pochodni. Łuna bijąca od płonącej synagogi dawała wystarczająco światła. Widać już było, że tam też nic nie ocaleje.

       - Trudno – pomyślał. Gdyby mnie tu nie było, zrobili by to samo. Nie mogę tego zatrzymać. A nawet muszę ich głośno zachęcać do niszczenia. Ktoś przecież napisze z tego jakąś notatkę. Ktoś ją przeczyta. I mocno by się zaczął zastanawiać, gdyby dowódca oddziału nie wykazał się odpowiednią aktywnością.

       - Trudno – jeszcze raz pomyślał Henryk. Nie było innego wyjścia. Ale najważniejsze, że akurat tu nie ucierpieli ludzie. Aż wzdrygnął się na myśl, co by się stało, gdyby rozszalała banda trafiła na jakiegoś Żyda. Przecież zatłukli by go młotami i kamieniami, rozszarpali na kawałki. A tak ? Wyżyją się tylko na martwych przedmiotach. Zawsze to lepiej, gdy się ma do wyboru między katarem a czarną ospą !

       Nie musiał kończyć tych rozważań. Myśl, że z dwojga złego wybrał katar, skutecznie na jakiś czas uciszyła jego wyrzuty sumienia. I tylko czasem, na wspomnienie tej nocy odczuwał gorzki niesmak.

 

 

Komentarze