Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 37

 

       05 lipiec 1943, godzina 05.15 – na północ od Charkowa, w pobliżu linii frontu.

 

       Chociaż jazda nie była zbyt długa, Henryk czuł wszystkie kości. Sdkfz 251, standardowy transporter Wehrmachtu, produkowany zresztą w kilkunastu wersjach, nie był zbyt wygodnym środkiem komunikacji, zwłaszcza na nieco większe odległości.

       W dodatku dołączyli im jeszcze Japończyków ! Wcześniej nie było o tym mowy i wszyscy mieli miny mocno zdziwione, kiedy  przyprowadził ich sam Kammler. Skośnooki tłumacz, tak jak i jego przełożony w japońskim wojskowym mundurze, całkiem niezłą niemczyzną wyjaśnił, że to doradca attaché wojskowego Japonii na Węgrzech, podpułkownik Kenji. Z upoważnienia Kancelarii Führera miał być na miejscu wybuchu bomby, o ile ta zadziała. Był akurat na Krymie gościem lotników z pułku Stukasów, kiedy przyszedł rozkaz jego przebazowania i przyleciał razem z nimi.

        Henryk od razu wyczuł, że za grzecznościowymi uśmiechami i ukłonami kryje się niezmierna ciekawość, ale wpływu na to nie miał. Miał za to nadzieję, że nie będzie potrzeby, aby ten egzotyczny gość oglądał cokolwiek więcej.

        Teraz jednak nie to miał w głowie. Do linii frontu mieli już tylko kilka kilometrów. Ostrzał sowiecki ucichł. Najnowsze informacje mówiły o rozkazie von Mansteina, aby atak jednak rozpocząć. Dokładnie o 05.30. Na tą też godzinę udało się skoordynować lot Dorniera z bombą, towarzyszącej mu maszyny rozpoznawczej, Stukasów i zabezpieczających wszystko Messerschmittów.

        Spojrzał na zegarek. Jeszcze kilka minut. Dojechali i po chwili zastygli na zamaskowanym stanowisku obserwacyjnym, za okularami wielkich lornet obserwatorów artyleryjskich. Wszystkie skierowane były na północ. To tam leżała miejscowość Butowo, a właściwie zgliszcza tego, co z niej zostało. Służby wywiadowcze już wcześniej ustaliły, że naprzeciwko stacjonują wojska sowieckiej 69 Armii. A za tym, co zostało z Butowa, kilka kilometrów za linią frontu, jest duże zgrupowanie ciężkiej artylerii.

       To właśnie tam miała być zrzucona bomba. Pola minowe przed sowieckimi liniami miały oczyścić Goliaty, samobieżne miny na gąsienicach. A natychmiast po wybuchu bomby miały ruszyć czołgi 2 Korpusu Pancernego SS. Tygrysy i pierwsze dostarczone na linię frontu Pantery.

       Potęga ! Może i te nowe czołgi miał na myśli Hitler, gdy w rozkazie do operacji „Cytadela” - który to rozkaz Henryk miał okazję przeczytać u Kammlera - zapewniał najwyższych dowódców. „Nowa broń, dotąd nieznana, jedzie do was” !

       Chyba jednak nie. To, co zapewne miał na myśli, znajdowało się jeszcze kilka kilometrów nad ich głowami i zbliżało się z prędkością 400 kilometrów na godzinę.

 

             05 lipiec 1943 – godzina 05.20, kilka kilometrów na północ od Butowa, pozycje sowieckiego 19 pułku piechoty.

 

       Iwan Siergiejewicz Sorokin był doświadczonym żołnierzem. Walczył od pierwszego dnia wojny, od pamiętnego 22 czerwca 1941, przeżywając gorycz porażek i nieustannego cofania się prawie aż do Moskwy. Czasami dziwił się sam sobie, że w ogóle jeszcze żyje. Z kompanii, której był żołnierzem, do dnia dzisiejszego przeżyło tylko dwóch. On i stary druh Grigorij, na dzień dzisiejszy leczący ranę nogi głęboko na zapleczu. Niedługo wróci i znów stara gwardia będzie w komplecie. Wszystkich dwóch !

       Na razie jednak dość tych myśli. Trzeba sprawdzić pluton. Popatrzył na swoje dystynkcje i poczucie obowiązku postawiło go na nogi. Z prostego szeregowca na starszego sierżanta ! Zanim dojdziemy do Berlina, może jeszcze zostanę porucznikiem ! A może zginę – zreflektował się szybko, od dwóch lat widząc dookoła tylko śmierć.

       Usłyszawszy z tyłu ciężkie rzężenie silników, obejrzał się przez ramię. Znów wiozą amunicję dla zgrupowania ciężkiej artylerii. Oprócz tego paliwo i rakiety dla katiusz, które dojechały stąd aż zza Kurska, a po drugiej planowanej nawale ogniowej na pozycje niemieckie, miały wycofać się na głębokie tyły. Znów trzeba będzie włożyć w uszy łuski po wystrzelonych nabojach pepeszy, aby na koniec wojny nie zostać głuchym. Już raz to dziś przeżywali i pełni radości wsłuchiwali się w dalekie odgłosy ciężkich wybuchów.

       Miały tam Niemiaszki za swoje. Ponoć planowali uderzenie, a my uprzedziliśmy ich atak. Ale jeszcze warto powtórzyć. Po czymś takim powinien być spokój do następnego ranka. A właściwie i tak powinien być spokój. Ich pułk piechoty ubezpieczał tylko zgrupowanie ciężkich haubic i mógł czuć się bezpiecznie za rozległymi polami minowymi. Nie … Tu nie zaatakują !

 

       05 lipiec 1943, godzina 05.29 – przestrzeń powietrzna nad Butowem.


       Nawigator powinien dostać medal. Znaleźli się w odpowiednim  miejscu, w odpowiednim czasie i na odpowiedniej wysokości. To nie lada wyczyn. Baumbach z uznaniem popatrzył na fotel obok, ale zaraz wrócił do rzeczywistości. Kończyli już płytki lot nurkowy i dochodzili do 1000 metrów nad poziomem terenu. Teraz bombardier odliczał sekundy do zrzutu, patrząc przez celownik i podając … sześć, pięć, cztery, trzy … jeszcze chwila …

       Poszła !!!

       Uwolniony od czterotonowego ciężaru Dornier wręcz frunął w górę. Ryczące pełną mocą silniki błyskawicznie przyspieszyły samolot, już po chwili przekraczający 500 kilometrów na godzinę. Niby maksymalna prędkość wynosiła 516 kilometrów i to na wysokości 5500 metrów nad poziomem morza, ale mechanik, felwebel Schuster był chyba cudotwórcą. Z niespełna połową paliwa, Dornier leciał jak myśliwiec. Skręt miał zacząć dopiero po eksplozji i teraz trzeba było tylko czekać.

 

       Nikt nie był w stanie wykryć wiatru, który na skutek pożaru resztek Butowa niespodziewanie pojawił się nad ziemią. Zrazu powiał na północ, lecz wkrótce potem dochodząc do wysokości około 900 metrów i skręcając na południe, zaczął znosić spadochron z bombą w kierunku pozycji 19 pułku.

 

       05 lipiec 1943, godzina 05.30 – pozycje sowieckiego 19 pułku piechoty.

 

       Nie było wcześniejszego ostrzeżenia. Samoloty pojawiły się nagle. Starszy sierżant Sorokin ze zdziwieniem popatrzył w niebo, gdzie narastał głęboki pomruk silników.

       Ale jeżeli to miał być nalot, to jakiś dziwny. Tylko jeden samolot, duży, dwusilnikowy bombowiec schodził w dół. Reszta, w postaci roju myśliwców i – jak zorientował się po chwili – kilku Stukasów, czaiła się wyżej i po bokach, jak sfora psów przed atakiem na niedźwiedzia.

       To wszystko było jakieś takie inne niż zwykle. Pojedynczy samolot wybiegał przed zgraję. Pewnie chce wykonać wyraźne zdjęcia naszej artylerii, aby później wróciły tu ciężko załadowane bombowce. Niedoczekanie. Już nasze myśliwce, podniebne, czerwone sokoły towarzysza Stalina do tego nie dopuszczą. I artyleria przeciwlotnicza też. Jest nieco z boku, ale zaraz pewnie otworzy ogień …

       Nie otworzyła. Natomiast wszyscy obserwujący zobaczyli nagle, jak z samolotu wypadła i poleciała w dół sporej wielkości kula, pomalowana w jaskrawożółty kolor. Zaraz za nią wyrosła czasza wielkiego pomarańczowego spadochronu, który z łopotem słyszalnym nawet na ziemi, rozwinął się w powietrzu. Łopot ten zresztą natychmiast zagłuszył ryk silników bombowca, momentalnie wchodzących na najwyższe obroty. Samolot niemalże wystrzelił w górę, błyskawicznie nabierając prędkości.

       Przez chwilę nie działo się nic. Zarówno Sorokin, jak i jego towarzysze, stali z zadartymi głowami obserwując niecodzienny zrzut. Żółta kula, w oczywisty sposób zrzucona na zgrupowanie 203 milimetrowych, potężnych haubic B – 4 M, poniesiona nagłym porywem silnego północnego wiatru, zaczęła opadać w ich kierunku. Niby bezpiecznie tkwili w okopach, ale nagle w umyśle weterana pojawiła się straszna myśl.

     - Katiusze !

       Stały tuż za ich plecami. U ich boków stało też pięć cystern, z których za chwilę miały tankować. A jeszcze przyjechały ciężarówki z rakietami do wyrzutni …

       Pozornie wszystko odbywało się szybko. Całość operacji tankowania, załadowania i wystrzelenia rakiet oraz odskoku w tył przewidziano na pół godziny, ale koniec miał być za dobre dwadzieścia minut. Teraz jednak przeciwnik zaskoczył ich z opuszczonymi spodniami. Może przypadek, a może …

       Nie dokończył myśli. Znów spojrzał w niebo. Żółta kula leciała wprost na cysterny. Niesiona wypełniającym czaszę spadochronu wiatrem była już nisko. Czterysta metrów, trzysta, dwieście pięćdziesiąt …

       Błysk, który zaobserwowały szeroko otwarte oczy Sorokina, był ostatnim obrazem jaki zarejestrował jego mózg. Zawarte w bombie ponad dwie tony trotylu odpaliły dwieście metrów od ziemi. Skierowana pierwotnie do wewnątrz implozja nie doprowadziła co prawda do reakcji atomowej, ale skierowane na zewnątrz jej skutki, akurat w tym właśnie miejscu i czasie, były dla Rosjan przerażające. Ani zmysły Sorokina, ani innych najbliżej stojących, nie zarejestrowały już, jak powstała olbrzymia fala uderzeniowa. W mgnieniu oka rozszarpała i rozrzuciła na boki cysterny z paliwem oraz ciężarówki z rakietami.

       Kula ognia z rozpylonej w powietrzu benzyny eksplodowała sekundę później. Objęła swym zasięgiem nie tylko pierwotnie zniszczone zgrupowanie. Dotarła zarówno na pozycje ciężkiej artylerii, jak i całego 19 pułku piechoty.

       Ucieczki nie było. Miażdżone ciśnieniem płuca ludzi i koni, nie mogły już dostarczać tlenu masakrowanym, rozrywanym i palonym ciałom. Wybuchająca amunicja wszelkiego rodzaju i kalibru potęgowała orgię zagłady. W górę podniósł się czarny słup dymu i ognia, w którym kotłowało się i błyskało eksplozjami rozrzuconych na wszystkie cztery strony świata rakiet. Na przestrzeni dobrego kilometra kwadratowego nie ocalało praktycznie nic. Zgrupowanie haubic, katiusz i 19 pułk piechoty 69 armii sowieckiej w kilka sekund przestały istnieć.

 

       05 lipiec 1943, godzina 05.31 – stanowisko obserwacyjne pozycji niemieckich.

 

       Umieszczoną na statywie lornetą obserwacyjną nie dało się zbytnio manipulować. Nie zauważył więc Henryk zniżającego się Dorniera i samego zrzutu bomby. Dostrzegł za to w pewnym momencie niewielką z tej odległości żółtą kulę, opadającą na pomarańczowym spadochronie. Wybrano te barwy, aby sama bomba, jak i jej zrzut były bardziej widoczne, zarówno dla obserwatorów filmujących przebieg zdarzenia, jak i pilotów mających ewentualnie rozstrzeliwać bombę na ziemi.

       To ostatnie okazało się zresztą niepotrzebne. Bomba eksplodowała krwawym błyskiem, około dwustu metrów nad ziemią. Przez chwilę pozornie nie działo się nic. Nic, przynajmniej z perspektywy stanowiska obserwacyjnego Henryka i pozostałych obecnych tam osób. Jednakże sekundę później krwawy błysk powtórzył się z wielokrotnie większą mocą i rozpętało się piekło. Niebo zapłonęło czerwono - żółtą kulą ognia, z której wylatywały na wszystkie strony, często eksplodujące dopiero w powietrzu fajerwerki rakiet. Zafascynowany Henryk patrzył ze zdziwieniem, jak słyszalne aż tutaj eksplozje podrywały w górę coraz to nowe płomienie, niosąc dookoła śmierć i zniszczenie.

     - W co oni trafili ? – pomyślał. Już wiedział, że bomba, jako broń atomowa nie zadziałała. Ale to, co zobaczył, przekroczyło jego wszelkie oczekiwania. Słysząc rozgorączkowany głos, spojrzał na stojącego obok Japończyka. Niby taki był wcześniej opanowany i spokojny. Jak prawdziwy samuraj ! Teraz zaś, aż podskakiwał przy okularach lornety, mówiąc coś do siebie, w swym niezrozumiałym dla nikogo z Niemców języku.

       Nie było jednak czasu przyglądać się Japończykowi. Szeroką ławą wtaczało się w pozycje sowieckie około trzydziestu Goliatów, eksplodując co jakiś czas. Powodowało to wtórne detonacje ładunków pola minowego, podnosząc ścianę kurzu, dymu i ognia. Zrazu delikatne drgania stanowiska, po chwili zamieniły się w poważniejsze wstrząsy. To obok ruszył batalion Tygrysów, których 700 – konne silniki Maybacha, rycząc na pełnych obrotach, wyrzucały z siebie jęzory ognia i kłęby spalin. Huk, dudnienie, drgania ziemi wywoływały wrażenie nieodpartej mocy, toczącej się w chmurach kurzu i dymu, łamiącej wszystko, co stanie na jej drodze.

       Na stanowisku obserwacyjnym pozostali jeszcze pół godziny i kiedy przyszła wiadomość, że lawina czołgów zajęła już teren wybuchu, znów usadowili się w transporterach.

       To, co zobaczyli na miejscu, przekraczało ich wcześniejsze wyobrażenia. Być może któryś z weteranów widział kiedyś coś podobnego, ale na pewno nikt z obecnych. Poprzewracane ciężkie haubice leżały na ziemi, jedne do góry kołami, inne na bokach lub zaryte lufą w piach. Jakieś szczątki, ni to samochodów, ni czegoś innego, popalone i poskręcane leżały po okopach. Nieliczne, dające się jeszcze rozpoznać trupy ludzi i koni, bezładnie porozrzucane po całej okolicy, przedstawiały koszmarny widok. I nikt się nie dziwił, że od tego widoku oraz smrodu spalonego mięsa, nawet Japończyk, potknąwszy się o oderwaną od tułowia, popaloną ludzką głowę, nagle zgiął się w pół i zwymiotował wprost na zwęglone szczątki, w których nikt by już nie rozpoznał zasłużonego weterana Robotniczo - Chłopskiej Armii Czerwonej, odznaczonego Medalem za Odwagę oraz Orderem Czerwonej Gwiazdy, starszego sierżanta Iwana Siergiejewicza Sorokina.

       Nie była to odosobniona reakcja. Smród bijący jakby wprost z ziemi, zmusił i Henryka do gwałtownej reakcji żołądka. Wytarłszy usta chusteczką, dostrzegł, że i pozostali członkowie ekipy reagowali podobnie. Stoicki spokój zachował tylko jeden człowiek. Przydzielony im jeszcze w Berlinie, stary technik kryminalistyki, z ponad dwudziestoletnim stażem w policji, a od 1933 roku w SS, pstrykał zdjęcia, jakby to były najzwyklejsze na świecie czynności. Ten widział już w życiu niejedno, uczestniczył też w niejednej sekcji zwłok i wyglądało na to, że bez żadnych oporów mógłby w tej chwili spokojnie wyciągnąć z kieszeni kanapkę z drugim śniadaniem.

        Pomyślawszy o tym, Henryk ponownie aż przygiął się ku ziemi, opróżniając usta z nabiegłych już tylko soków żołądkowych. Podnosząc głowę, doznał jakby „deja vu”. Przez chwilę nie mógł skojarzyć tego, co z głębi mózgu przedostawało się na powierzchnię, ale po chwili już wiedział. To prawie tak samo jak dwadzieścia osiem lat temu … Czytał wspomnienia z okresu Wielkiej Wojny oficera wywiadu 9 Armii Niemieckiej Maxa Wilda. Tam też był naukowiec, który pod czujnym okiem mającego go chronić oficera, przemierzał pole niedawnej bitwy. Gdzie to było ? A tak ! W Polsce ! Nad rzeką Rawką, pod niewielką miejscowością o nazwie Bolimów. Tam również użyto nowej broni. W czerwcu 1915 – tego. Wypuszczony z pozycji niemieckich chlor, zagazował podobno blisko dziesięć tysięcy Rosjan. I tam również oglądano skutki ataku, a siłą sprawczą owej masakry był profesor chemii Fritz Haber. Haber – powtórzył w myślach. Żyd, który o mało co nie przyczynił się do zwycięstwa Niemiec w Wielkiej Wojnie. Bo gdyby użyto tego mądrzej … Ale teraz na niemieckich uczelniach i w instytutach badawczych Żydów nie ma. Ci, co mogli, dawno wyjechali i jeżeli pracują, to już tylko dla przeciwnika.

       Cholerny błąd – pomyślał znów Henryk. Fanatyczni idioci, którzy dobrowolnie pozbyli się swoich najtęższych umysłów. Ale to i dobrze. Zapłacą … Zapłacą za swoje.

       W chwilę później, stąpnąwszy na nierówny grunt, o mało co nie zwalił się w głąb okopu, wprost na spalone i wciąż dymiące szczątki konia. Cholera jasna ! Później będzie czas na takie rozmyślania. Teraz trzeba wskazywać fotografowi to, co jeszcze ma utrwalić na świeżo założonej do aparatu, trzeciej już rolce filmu.

 

       07 lipiec 1943, wieczór, miejscowość Biełgorod.


       Wszystkie raporty były gotowe już w południe. Każdy z nich pisał je oddzielnie i zdawał Kammlerowi wraz z krótką relacją ustną. Teraz zaś wsiadali do pociągu, który miał ich zabrać z powrotem do Berlina.

       Nie był to ten sam skład, którym tutaj przyjechali. Pociąg pancerny, po rozładunku bomby okazał się bowiem być niezbędny tu na miejscu. Już trzecią bowiem dobę trwały zacięte walki, a opór sowietów tężał z każdym dniem i każdą godziną. Całą więc ekipę, wraz z Schumannem, Trinksem, Henrykiem, von Drebnitzem oraz innymi, dołączono do transportu rannych, którzy po zażartych bojach pojawili się nagle w ogromnej liczbie. Szpitale polowe były już przepełnione lżej rannymi, więc ciężej rannych odsyłano do Rzeszy i do takiego właśnie transportu dołączono pulmanowski wagon osobowy, którym mieli podróżować.

       Nie byli w nim sami. Mimo potrzeb ofensywy, dowództwo nie odważyło się odprawić składu bez żadnej ochrony i pół godziny przed wyjazdem, na dworcu pojawił się pluton żołnierzy Wehrmachtu wyposażony w trzy ciężkie karabiny maszynowe. Zajęli wolne przedziały i po kilku gwizdach ciężki parowóz pociągnął skład w kierunku zachodnim.

 

 

Komentarze