Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 39

 

       14 lipiec 1943 – Berlin, siedziba SD, gabinet Henryka.


       Przetarł go delikatnie rękawem i z bliska przyjrzał się jeszcze raz. Tak … Na całym świecie nie było chyba bardziej surowego w formie, a jednocześnie dostojnego, wręcz dystyngowanego odznaczenia. Trzeba przyznać, że miało swoją wartość. I honorową i wizualną.

     - Czy mogę usiąść, herr doktor ? – Bomke czasem nazywał go doktorem, usłyszawszy to kiedyś od Modera. Nie wiadomo dlaczego, ale wyobrażał sobie, że tym tytułem wyraża Henrykowi większy szacunek.

- Siadaj oberscharführer. Odwrócił się do szafki, gdzie wzorem Modera trzymał koniak i kieliszki. Napijesz się ?

- Z przyjemnością, herr doktor !

- No to za te nasze krzyże - nalał dwie lampki. - „Prosit” !

- Dziękuję. A czy mogę zadać jedno pytanie ?

- Jeżeli nie dotyczy spraw zastrzeżonych i wymagających specjalnego zezwolenia, to śmiało.

- Bo tak sobie myślę. Co teraz będzie z hauptsturmführerem von Drebnitzem ? Jak z tym sądem, jeżeli mogę wiedzieć ?

- Jak ? Tłumaczył się, że przy wybuchu, spadając z kanapy uderzył głową o podłogę. Na skutek tego stracił pamięć i odzyskał ją dopiero po strzelaninie. Co robił przez ten czas, nie wie.

- I uniknie kary ?

- Nie całkiem. Dostał do wyboru – albo hańbiąca degradacja, albo sam od razu napisze raport z prośbą o półroczne skierowanie na front wschodni. Na ochotnika. Wybrał to drugie. Ponoć po to, aby zaprzeczyć zarzutom tchórzostwa. Jutro odjeżdża walczyć z Sowietami. Jeżeli przeżyje i wykaże się odpowiednią postawą, to może jeszcze go zobaczymy. Ale nie wcześniej, niż na wiosnę przyszłego roku !

 

       20 sierpień 1943 – Berlin, siedziba SD, gabinet Modera.


       - Pojedzie pan, hauptsturmführer, do Brandenburgii.

- Do Brandenburgii ? A co miałbym tam robić ?

- Hm … - tu Moder zawiesił głos. - Zna pan może doktora Mario Zippermayra ?

- Osobiście nie. Ale słyszałem o nim. Podobno bardzo zdolny.

- A tak. Bardzo. I ma nowe koncepcje, które mogą się przydać przy naszym programie. Za trzy dni jedną z nich będzie wypróbowywał.

- Ale co to za koncepcja ? Gdzie ją będzie wypróbowywał ? I co ja mam tam niby robić ?

- Na razie, jutro rano razem z Bomkem wsiądzie pan do pociągu. Po południu zameldujecie się na poligonie doświadczalnym w Doberitz. Delegacje, przepustki, upoważnienia, czekają już w sekretariacie. A po powrocie, jak zwykle raport. W trybie pilnym.

- Zawsze się staram, standartenführer.

- Wiem, ale sytuacja jest wyjątkowa. Dwa dni temu, w nocy z siedemnastego na osiemnasty zbombardowano Peenemünde.

- Peenemünde ? A cóż to znowu ? Nigdy nie słyszałem.

- Tajny ośrodek. Na wyspie Uznam. Nie wasza działka, więc nie zetknęliście się z tą nazwą. Ale teraz mogę powiedzieć. Skoro Anglicy go zbombardowali, to znaczy, że wiedzą co w trawie piszczy. A nie wypada, aby mój współpracownik wiedział mniej od wroga. To ośrodek rakietowy. Pracuje tam nasza nadzieja, Werner von Braun. Skonstruował, zbudował i przetestował rakietę, która dosięgnie Londyn.

- A więc to ten, który występował w materiałach dotyczących „Księżycowego” !

- Ten sam. A skoro Anglicy go zbombardowali, to bardzo możliwe, że ten „Księżycowy” działa dalej. Być może nawet w bezpośredniej bliskości von Brauna. Być może to on zdradził położenie ośrodka. Już skierowaliśmy tam ekipę, która ponownie przyjrzy się wszystkim w ośrodku. Więc jeżeli on tam jest, to wykopiemy go nawet spod ziemi.

- Ale tam niewątpliwie jest przecież mnóstwo ludzi. A taki agent nie musi być zaraz bliskim współpracownikiem von Brauna. Wystarczy, jeżeli będzie jakimś specjalistycznym technikiem, czy kreślarzem w biurze konstrukcyjnym. Może być nawet zwykłym zaopatrzeniowcem dla tego ośrodka.

- Bierzemy i to pod uwagę. Choć prawdę mówiąc, rozszerzenie poszukiwań o tych, o których wspomniałeś, cholernie utrudni i wydłuży nasze poszukiwania.

- Ale cel chyba jest tego warty. Bo skoro już zlokalizowaliśmy gdzie pracuje …

- Nie do końca. To tylko domysł. Teoretyczne założenie.

- Jednak bardzo logiczne.

- Owszem. Ale pochłonie mnóstwo naszych sił i środków. A ja dalej  nie mam pewności, czy jest to właściwy trop.

- A mamy lepszy ?

- Niestety. Więc możemy mieć tylko nadzieję, że tym razem nam się uda. A wtedy, nie chciałbym być w skórze tego „Księżycowego” !

 

       21 sierpień 1943 – Brandenburgia, poligon Doberitz.


       Średniego wzrostu mężczyzna, po czterdziestce i łysiejący od czoła, wyciągnął do niego rękę.

      - Mario Zippermayr – przedstawił się z imienia i nazwiska. - Doktor. Przekazano mi, że posiada pan wszelkie upoważnienia i że mam pana zapoznać z planowaną na pojutrze próbą.

- Dokładnie tak, panie doktorze. Ale niech się pan niepotrzebnie nie denerwuje, patrząc na mój mundur. Też jestem naukowcem.

- Przepraszam pana, ale nie kojarzę …

- Pracowałem nad promieniotwórczością. Mam patenty dotyczące nowych aparatów rentgenowskich. Ponadto …

- A, już wiem. Znam trochę pańskie osiągnięcia. Nie moja działka, ale robią wrażenie.

- U jednych robią, u drugich niekoniecznie. Teraz na czasie są inne osiągnięcia. W innych dziedzinach.

- Ależ bez takiej skromności, doktorze. My naukowcy musimy trzymać się razem.

- Chciał pan zapewne powiedzieć, że my Niemcy, musimy trzymać się razem ?

- A tak, oczywiście. Chociaż tak naprawdę, to jestem Austriakiem urodzonym we Włoszech. W Mediolanie. Piękne miasto …

- Ale proszę nie zapominać, że pracuje pan w Niemczech.

- Nie zapominam. A, że jestem Austriakiem ? To chyba nawet lepiej. Przecież nasz führer Adolf Hitler, też jest Austriakiem. I urodził się w monarchii austro – węgierskiej.

- Może już dość tych pańskich rozważań o pochodzeniu tych czy innych. Do rzeczy.  To gdzie mogę się zapoznać z pańską pracą ?

- Zapraszam do mojego biura. To ten budynek, koło wartowni. Tam zapoznam pana osobiście. Przedstawię plany, założenia i realizowany przebieg prób. Może być zaraz po kolacji ?

- W porządku. Nie będziemy więc tracić czasu.

 

       23 sierpień 1943 – Brandenburgia, poligon Doberitz.


       Nie musieli długo czekać. Próbę zaplanowano godzinę po śniadaniu i właśnie zbliżała się 09.30. Samochód, który ich podwiózł na stanowisko obserwacyjne, już odjechał. Podeszli do stalowych drzwi potężnego bunkra i wartownik oddawszy honory, przepuścił ich do wnętrza. Tu był już inny świat. Chociażby z uwagi na temperaturę. Mimo stosunkowo wczesnej pory, Henryk już odczuwał duchotę wyjątkowo gorącego sierpniowego dnia i wejście do ziejącego chłodem wnętrza stanowiło miłą odmianę.

       Pewnym krokiem bywalca, doktor Zippermayr przeprowadził Henryka przez dwa krótkie, betonowe korytarze i znaleźli się przy szczelinie obserwacyjnej. Potężne lornety Zeissa stały już na statywach, zapewniając obserwatorom doskonałe pole widzenia. Po obu stronach stały też statywy z kamerami, mającymi filmować przebieg próby. Jak stwierdził gospodarz, oku ludzkiemu może wiele umknąć, a oku kamery nic. Zwłaszcza, jeżeli film można odtworzyć w zwolnionym tempie, klatka po klatce, nawet i sto razy.

       Do 09.30 było jeszcze dziesięć minut. Chociaż cały poprzedni dzień przesiedział nad dokumentacją, Henryk z ciekawością przypatrywał się teraz oddalonej o około kilometr niewielkiej, stalowej wieży, przypominającej mu nieco paryską wieżę Eiffla. Nigdy tam nie był, ale w 1940 –tym, w cotygodniowej kronice filmowej Die Deutsche Wochenschau kilkakrotnie widział führera na jej tle.

       Tak … To był czas jego największego tryumfu. Aż podniósł prawą nogę i tupnął nią o paryski bruk. Widzieli to wszyscy członkowie SS i SA, którzy obowiązkowo oglądali tę kronikę. Widziały ją też miliony Niemców. To właśnie wtedy narodził się słynny skrót, którego teraz lepiej było już nie powtarzać.

       „Gröfaz” ! Wtedy to brzmiało ! „Größter Feldherr aller zeiten”, jak po zwycięstwie nad Francją określił führera dzisiejszy feldmarszałek Wilhelm Keitel. „Największy dowódca wszystkich czasów” ! 

       Wilhelm Keitel …  „Wdupowłaz”, jak już Henryk zdążył usłyszeć u feldwebla z obsługi działa pociągu pancernego pod Kurskiem. Odwrócony do kolegi, nie widział Henryka, a ten udał, że nie słyszy i poszedł dalej. Tylko przerażone spojrzenie rozmówcy feldwebla uświadomiło mu, że żołnierz zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Taka krytyka, takie określenie jednego z najwyższych dowódców, to już nie tylko zwykłe złamanie dyscypliny. To anarchia, defetyzm i brak wiary w zwycięstwo. To akurat wywołało wtedy uśmiech na twarzy Henryka. A swoją drogą, tych dwóch miało szczęście. Gdyby tak trafili na von Drebnitza … Kto wie, czy nazajutrz nie stanęli by przed plutonem egzekucyjnym. Co do Keitla, to Henryk już raz usłyszał, i to od samego Modera, ironiczne „Lokeitel”. Lokaj ! To było to bardziej eleganckie określenie, ale równie dobre, jak to żołnierskie, spod Kurska. Za to chyba nikogo by nie ukarano. Ale „Gröfaz” ? W 1940 – tym określono tak Adolfa jako dowódcę, ale teoretycznie można było, albo i nie, mieć na myśli kogoś innego. Jakiegoś innego dowódcę. Ale po Stalingradzie ? Kiedy to wyraz „feldherr” złośliwcy zamienili na „führer” ? Teraz, kiedy nabrało to jednoznacznie ironicznego znaczenia i to osobiście dotyczącego samego Adolfa ? Lepiej było nie być przy takich rozmowach.

       Ale dość tego. Zobaczymy, co wyjdzie z pomysłów tego doktora Zippermayra. Wykonał już kilka eksperymentów, z coraz lepszym skutkiem. Dzisiaj miało być doświadczalne podsumowanie poprzednich prób. Tu Henryk błyskawicznie powtórzył sobie w myśli. Ładunek paliwowo – powietrzny. Czterdzieści procent pyłu węglowego i sześćdziesiąt procent ciekłego tlenu, dla lepszego efektu zapłonu. Nigdy nie zastanawiał się nad węglem, choć wielokrotnie słyszał o wybuchach pyłu węglowego w kopalniach. Nawet w młynach potrafiły wybuchać pyły z mąki. A teraz doktor Mario Zippermayr postanowił wykorzystać ten efekt.

       Genialne ! Ładunek pozornie nie był wielki. Kształtem przypominał ich nieudaną, atomową „prabombę”. Też kula z ciśnieniowej stali, z zawartością sześćdziesięciu kilogramów węgla i tlenu. Do tego jeszcze sprężony wodór, mający wypchnąć i rozpylić zawartość w powietrzu, a jako środek łatwopalny potęgujący efekt wybuchu. Zwykła zasada działania gaśnicy proszkowej, wzbogacona tlenem w stanie ciekłym.

       Jeszcze niespełna minuta … Henryk poczuł na sobie czyjś wzrok. To stojący obok Zippermayr oderwał się od okularu lornety i z uśmiechem spojrzał na Henryka. W ręku trzymał stoper i odliczał ostatnie sekundy. Musi być bardzo pewny siebie – pomyślał Henryk i w tej samej chwili zobaczył, jak z kuli na szczycie wieży, w niebo trysnęła czarna zawiesina. Węgiel ! To on nadawał tę barwę. Łatwiej będzie obserwować, a później jeszcze oglądać i analizować film.

       Ale to później. Na razie zawór uwalniający zawartość butli ustawiony był na pełne otwarcie i ciemna chmura powiększała z każdą chwilą. Jeszcze sekundę …

       Wyglądało to jak wybuch jakiegoś wulkanu, lecz przecież nie byli na wycieczce przyrodniczo – krajoznawczej. Nagle tryskający z kuli ciemny obłok zamarł. Wnętrze wypluło już całą swą zawartość i zapadła pełna oczekiwania cisza. Ciemna chmura rozpływała się powoli, osiągając już około trzydziestu pięciu metrów średnicy i prawie tyle samo wysokości. Opadała lekko ku ziemi, gdy nagle przeszył ją krwawy błysk. Wydawało się, jakby cała atmosfera nagle miała wybuchnąć. Ogień objął horyzont i zdawało się, że zaraz rozleje się i w ich kierunku.

       Henryk mimowolnie aż się cofnął. Nie, to przecież niemożliwe – skarcił się w myślach. Przecież to prawie kilometr stąd. Chwilę później do ich uszu dotarł huk wybuchu i niby grom przetoczył się dalej. Fala podmuchu dotarła aż do bunkra, gorącem wtłaczając się do wnętrza.

       Zafascynowani, patrzyli przed siebie. Nieliczne drzewa rosnące w pobliżu centrum wybuchu, wyrwane z korzeniami, połamane i popalone, jeszcze latały w powietrzu. Ocalały dopiero te, rosnące około trzystu metrów dalej, gnąc się jednak często do granicy złamania.

        Sukces ! Promień rażenia co najmniej pięćset metrów ! I to ze śmiesznych sześćdziesięciu kilogramów. Wynik znacznie lepszy niż przy trotylu.

     - A wie pan doktorze – usłyszał nagle Henryk – że tam przez kilkanaście sekund nie ma czym oddychać ? Nie ma tlenu ! Wszystek wypalił się w eksplozji. Stąd teraz ten wir powietrza i huraganowy powiew. A jeszcze temperatura … Tam nic nie miało prawa przeżyć !

- Istotnie. Jestem pod wrażeniem. I mój raport będzie zawierał sugestię dalszych intensywnych prac nad pańskim wynalazkiem. A propos … Wspomniał pan, że jest już kryptonim tych prac. Mogę spytać o jego nazwę ?

- Kryptonim ? Formalnie jeszcze go nie ma. Ale my już mamy swoją propozycję. Sam ją wymyśliłem. To będzie nazwa adekwatna do tego, co finalnie chcemy osiągnąć. „Hexenkessel” ! Kocioł czarownic !

 

Komentarze