Przejdź do głównej zawartości

OMOWY POKER 36

 

       03 lipiec 1943 – w pociągu pancernym, wschodnie tereny okupowane.


       Z Berlina jechali już drugą dobę. Najpierw skierowano ich na północ, gdzie w wyludnionym na tę okazję i pilnie strzeżonym porcie, z głębi ładowni szarego parowca, portowy dźwig wydostał szczelnie owiniętą brezentem kulę. Spuszczono ją ostrożnie do wnętrza specjalnie opancerzonego wagonu towarowego. Wagon już od początku podróży wpięty był w skład, którym właśnie się poruszali.

       Teraz, mając już ten najważniejszy ładunek, skierowano ich na południowy wschód. Mijali uśpione miasta i wsie, aby około południa drugiego lipca osiągnąć Warszawę. Zatrzymali się na obstawionym szpalerem żołnierzy Wehrmachtu bocznym torowisku „Warschau Ostbanhof”, gdzie w parowozach uzupełniono wodę i węgiel. W parowozach, bo ten ich dwuczłonowy „sonderzug” miał ich aż trzy. Pierwszy, pchał przed sobą dwie lory wypełnione piaskiem. Dodatkowo ciągnął pancerny wagon wypełniony dwoma plutonami wojska i nie była to nadmierna ostrożność. Coraz częściej partyzanci wysadzali tory kolejowe, niejednokrotnie stosując miny z zapalnikiem naciskowym. Lepiej więc niech wybuchną pod lorą obciążoną piaskiem, niż pod kołami właściwego pociągu. Oni sami jako druga część jechali w odległości około kilometra od ubezpieczającego ich składu. To już nie było byle co, tylko prawdziwy pociąg pancerny. Na początku był pancerny wagon z działami 75 mm i karabinami maszynowymi. Dodatkowo, na dachu zamontowano dwa stanowiska podwójnie sprzężonych działek przeciwlotniczych 20 mm. Później była pancerna lokomotywa, napędzająca cały skład. Potem jeszcze jeden wagon pancerny podobnie uzbrojony, pancerny wagon towarowy z bombą, druga lokomotywa traktowana jako rezerwowa, trzeci wagon pancerny i znów wagon z dwoma plutonami wojska.

       Henryk jechał z towarzyszami podróży w drugim pancernym wagonie. Wygospodarowano im dwa przedziały, traktowane wcześniej jako pomieszczenia gospodarcze. Jechali tam też obaj doktorzy z Rugii i von Drebnitz. Lekarz z obsługi pociągu pancernego, który już wcześniej i z własnej inicjatywy zaadoptował te pomieszczenia dla własnych potrzeb, teraz musiał przenieść się do artylerzystów. Był z tego powodu wielce niezadowolony i pocieszał się myślą, że to tylko jednorazowy incydent. Tym bardziej, że von Drebnitz dokwaterował mu Bomkego.

       Nie to jednak w tym momencie zaprzątało głowy obecnych. Wszyscy patrzyli na Wisłę i szarą, smutną mimo słonecznego dnia Warszawę.

       Henryk nigdy tu nie był, choć słyszał i czytał o niej sporo. Przygnębił go jej obecny stan i widoczne, jeszcze z 1939 roku wojenne zniszczenia, ale trzeba było dalej grać swą rolę. Gdy wreszcie pod wieczór ruszyli dalej, z nudów zaczął chodzić po pociągu, przepatrując wszystkie zakamarki.

       Tuż przed północą, zaglądając do Bomkego, któremu po cichu przyniósł piersiówkę koniaku, zainteresował się lekarzem, który wydzielał właśnie obsłudze jakieś dziwne tabletki.

     - To jakiś deser, czy jak ? Bo nie ma tu chyba aż tylu chorych ?

- Oczywiście, że nie. To jest tak zwana „Panzerschokolade” !

- Taka twarda ?

- Nie. Taka pobudzająca. W Luftwaffe mówią na nią „Stuka – tabletten”. Słyszał pan o tym ?

- Coś tam obiło mi się o uszy … Ale jeszcze się z tym nie zetknąłem.

- To niech się pan lepiej nie styka. Zawierają amfetaminę i można się od nich uzależnić. To produkt firmy Temmler – Werke Fritz Hauschild. Nazywa się „Pervitin”.

- To dlaczego pan im to daje ?

- A jak pan myśli ? Wytrzymali by tyle czasu w pełnej gotowości bojowej ? Nie ma mowy, fizjologii pan nie oszuka. Chyba, że właśnie „Pervitinem”. Pobudza, daje większą sprawność fizyczną, zwiększa wydolność, koncentrację, doraźnie eliminuje potrzebę snu. Stosują go pancerniacy, piloci, marynarze. Wszyscy ! Ci, co jadą tym pociągiem również. Chce pan spróbować ?

- Po tym co mi pan powiedział ? Nie ma mowy ! Przecież to musi wywoływać skutki uboczne.

- I wywołuje. Ale ile czasu wytrzymał by w lokomotywie taki maszynista, wpatrując się przez kilkanaście godzin w te rozległe i monotonne rosyjskie równiny, przez które właśnie przejeżdżamy ?

       Na tak postawione pytanie Henryk już nie odpowiedział. Ruszył dalej, myśląc o zbliżającym się celu, jakim była Połtawa i znajdujące się tam lotnisko.

 

        04 lipiec 1943 – Krym, lotnisko Kercz – Bagerow.


       Dowódca pułku bombowców nurkujących Ju – 87 Stuka major Kupfer, aż dwa razy musiał przeczytać otrzymany rozkaz. Walczył tu już od dłuższego czasu i nic nie wskazywało na jakiekolwiek zmiany. Jednak rozkaz był wyraźny. Poderwać pułk i w trybie alarmowym przebazować na lotnisko Melitopol. Tam zatankować i czekać na rozkaz przelotu do Charkowa, na lotnisko północne. W pierwszej kolejności ma lecieć szóstka najlepszych pilotów pułku, prowadzona przez Hansa Ulricha Rudla. Ta doborowa eskadra, bez dalszych rozkazów, po przylocie do Charkowa ma natychmiast udać na odprawę do baraku „C”, przy punkcie kontroli lotów.

      - A to niespodzianka – pomyślał Kupfer. Znowu jakieś pomysły góry i to pewno niewydarzone. Ale cóż … „Befehl ist befehl” – przypomniał sobie stare pruskie przysłowie. Trzeba wykonać i koniec. Dzwoń do wszystkich dowódców eskadr – polecił po chwili siedzącemu obok telefoniście. - Do mnie na odprawę. Pilne !

 

       04 lipiec 1943 – południe, Połtawa.


       Wbrew powszechnym oczekiwaniom nie rozładowywali się na stacji kolejowej. Cały batalion saperów, pracując przez trzy doby dzień i noc, zdołał położyć osobne tory do samego lotniska. Tam czekała już kompania remontowa, z dwoma dźwigami mogącymi bez trudu podnieść nawet wieżę Tygrysa.

       Lotnisko obstawiono batalionem żołnierzy Waffen - SS. Połowa z nich czuwała na lotnisku, druga była w odwodzie, tymczasowo koczując w ustawionych na skraju namiotach. W rogach lotniska, od wczoraj stały cztery baterie przeciwlotniczych dział 88 mm, a w powietrzu stale kręciła się dobra dziesiątka Me – 109.

       Od wczoraj czekał też Do – 217, którego Henryk widział już wcześniej na Rugii. Dowódcą był jeden z najlepszych lotników bombowców, instruktor i pilot doświadczalny testujący nowe typy maszyn na lotnisku Rechlin, hauptmann Werner Baumbach.

       Ich zakwaterowano w baraku przy końcu lotniska. Po skromnym i pospiesznie zjedzonym obiedzie udali się z powrotem do pociągu, gdzie czekał już brigadeführer Kammler.

       Henryk przyglądał mu się z ciekawością. Poza spotkaniem u Kaltenbrunnera, dotychczas słyszał o nim tylko raz. Burzył ponoć getto w Warszawie po powstaniu żydowskim z kwietnia tego roku i znakomicie wywiązał się z tego zadania. Nic dziwnego, że to właśnie jemu powierzono funkcję organizatora i koordynatora tak karkołomnego i w szaleńczych terminach dopinanego przedsięwzięcia.

       Sam Kammler prezentował się okazale. Wysoki, szczupły, o stanowczym i pewnym siebie głosie. Ten to i diabła do roboty zagoni – pomyślał Henryk.

       Tymczasem jednak wyjętą z wagonu bombę, ramię dźwigu delikatnie opuściło na specjalnie skonstruowaną przyczepę, którą lotniskowy ciągnik powoli powlókł w stronę Dorniera. Tam, hydrauliczne siłowniki obsługiwane przez kilku techników, milimetr po milimetrze przeniosły bombę pod brzuch samolotu i wreszcie została ona zamocowana wewnątrz. Następna ekipa doczepiła spadochron. 

       Dopiero wtedy do bomby udali się Trinks i Schumann. To ich zadaniem było wkręcenie zapalników uderzeniowych i elektrycznych, oraz połączenie ich z siecią przewodów. Henryk nadzorował tę operację ze schematem połączeń w dłoni, a później jeszcze po dwa razy wszystko sprawdzili. Gotowe ! Albo prawie gotowe, bo czekała ich jeszcze jedna czynność. Na koniec bowiem musieli wypełnić protokół, w którym cała trójka poświadczyła swoimi podpisami prawidłowość połączeń.

       Akumulator, będący źródłem prądu dla układu zapalników, dopiero w powietrzu miał podłączyć jeden z członków załogi. Jego zadaniem było też ustawienie mechanizmu ciśnieniowego i wciśnięcie guzika. Trzy proste czynności, ale mimo wielkiego doświadczenia, tego wieczora miał być instruowany jeszcze trzykrotnie, po czym również trzykrotnie miał wykonać symulowane operacje.

       Dopiero przed 22.00 oznajmiono, że nie popełni błędu. Cały czas, w odległości około stu kroków, samolot otoczony był kordonem żołnierzy Waffen – SS. Tak miało być do momentu startu. A w międzyczasie, oprócz Kammlera, za specjalną przepustką dostęp do samolotu mógł mieć tylko Henryk, obaj doktorzy i przygotowująca się do lotu załoga. Nikt więcej !

 

       04 lipiec 1943, godzina 23.00 – Charków, lotnisko północne.


       Kawaler Krzyża Rycerskiego Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu Hans Ulrich Rudel widział już w swoim życiu wiele dziwnych rzeczy. Sytuacja, z którą jednak teraz się zetknął była tak niecodzienna, że nie dowierzając własnym oczom i uszom oglądał się na prawo i lewo, szukając w twarzach kolegów potwierdzenia tej niecodzienności. W końcu zgromadzona w baraku „C” szóstka, , mająca razem na koncie blisko pięć tysięcy lotów bojowych, z czymś takim jeszcze się nie spotkała.

       We wnętrzu czekało tylko dwóch mężczyzn. Obaj w czarnych mundurach SS. Standartenführer i sturmbannführer. Dwa stoły, osiem krzeseł. Biurko, z ustawionym na blacie projektorem filmowym. Białe prześcieradło zawieszone na ścianie i szczelnie zasłonięte okna.

       Zaciemnienie – domyślił się Rudel. W końcu to nic nowego. A kiedy zgaszono światło, zobaczyli film. Krótki. Niespełna cztery minuty. Najpierw lotnisko i stojący na nim Dornier 217 z dziwnie pogrubioną częścią kadłuba, gdzie znajdował się luk bombowy. Później ekipa techników, pakująca do wnętrza wielką i ciężką kulę. Ten sam samolot w locie i zrzut kuli z dziwnym pakunkiem, który po chwili rozwinął się w wielki, pomarańczowy spadochron. Później wnętrze hali. Kula, ale już trochę inna. Elegancka. Z otworami na zapalniki i plątaniną kabli w pancernych osłonach. Najpierw z daleka, później zbliżenie. Koniec filmu. Zapalono światło, ale tylko po to, aby przewinąć szpulę z filmem. I jeszcze raz to samo. A później to najdziwniejsze. Sturmbannführer z czarnej teczki wyjął sześć arkuszy papieru. Nie były wielkie. Każdy z nich mieścił się w typowym segregatorze. I ten tekst. Już wydrukowany. Wystarczyło tylko podpisać. Jak wyrok śmierci. Bo i śmiercią w tym piśmie grożono, jeżeli ktokolwiek z nich puści choć parę z ust. Wszystko „Streng  Geheim” !

       Ale o co chodzi ? Oni mieli lecieć tylko za Dornierem. Gdyby widziana na filmie kula nie wybuchła w powietrzu lub przy uderzeniu w ziemię, mieli ją zbombardować i dla pewności ostrzelać z działek. Do pełnego zniszczenia. Nie mogła wpaść w ręce wroga. I jeszcze jedno. Tego zadania nie wolno było wpisać w książkę lotów.

     - Was tu nie było, nas tu nie było i tego lotu formalnie też nie będzie. Po wykonaniu zadania o wszystkim zapominacie. Przypomnieć sobie możecie tylko na pisemny rozkaz samego führera. A teraz czas na konkrety. Start przewidziany na 02.15. Dowódca – tu sturmbannführer wyjął kartkę z teczki – zapozna panów ze szczegółami lotu. Wysokość, prędkość, szyk, miejsce spotkania z Dornierem, zapas paliwa, uzbrojenie i tym podobne. Przeczytać i zapamiętać. Żadnych notatek. Aha, jeszcze jedno. Po zapoznaniu się ze szczegółami – tu popatrzył na Rudla - kartkę proszę przynieść do mnie osobiście. To zaraz obok. Barak „B”, pokój numer 3. Powodzenia !

 

       05 lipiec 1943 – lotnisko Połtawa.


       Tej nocy Henryk nie spał. Pozwolono im co prawda położyć się zaraz po 22.00, ale już o 01.00 lecieć mieli do Charkowa. Stara, poczciwa „Tante Ju”, jak nazywano transportowiec Ju – 52, od kilku godzin stała w głębi lotniska. W Charkowie mieli przesiąść się w kilka samochodów pancernych i pojechać w pobliże linii frontu. Niezależnie przecież od wyników tego, bądź co bądź, ekscentrycznego eksperymentu, musieli przeprowadzić inspekcję terenu zrzutu i napisać raporty. Każdy z nich osobno.

       Leżąc na polowym łóżku Henryk bił się z myślami. A jeżeli bomba zadziała ? Nie … Nie powinna. A gdyby jednak zadziałała ?  Zrzucić takie coś sowietom na łeb. Chociażby za Katyń ! Należy się im ! Ale co wtedy z dalszą wojną ? Zwycięstwo Rzeszy ? I tak źle, i tak niedobrze ! Jedyne co dobre to to, że nie on wymyślił tę bombę i nie on ją zbudował. Nie przyłożył do tego ręki. Przecież i bez niego by ją zbudowali. Tu i teraz. Sumienie więc ma czyste. A Drebnitza dopadnie. Jeszcze trochę. Ale tak, aby wiedział, że umiera i za co umiera. Żeby się bał ! I żeby jego śmierci nikt nie powiązał z Henrykiem. Musi się zdarzyć taka okazja ! Cierpliwości !

 

       05 lipiec 1943, godzina 03.15 – Charków, lotnisko północne.


       Nie pojechali, chociaż już od kwadransa powinni pokonywać przestrzeń w kierunku północy. Samochody stały gotowe, lecz zdarzyło się coś, co do furii doprowadziło wszystkie niemieckie służby wywiadowcze. Planowany na 03.00 atak niemiecki został odłożony. Jeszcze w czasie ich lotu, o 01.20 bolszewicy urządzili artyleryjską nawałę ogniową na pozycje niemieckie. Uprzedzili ich własny atak !

       Zdrada ! Szpiedzy ! Innych możliwości nie było. Wstrzymano lot Dorniera, wstrzymano asów Rudla. Wstrzymano osłonę Messerschmittów i w ogóle całą ofensywę, a głównodowodzący, feldmarszałek Erich von Manstein dopiero zbierał raporty o stratach.

       Źle się to wszystko zaczęło. A może i dobrze ? Ale najważniejsze, jak się skończy … Henryk obserwował biegających gońców, gorączkowe rozmowy telefoniczne i radiowe. Co z tego wyniknie ?

        Tego, na chwilę obecną, nie wiedział nikt.

 

       05 lipiec 1943, godzina 05.10 – przestrzeń powietrzna na południowy zachód od Charkowa.


       Hauptmann Werner Baumbach jeszcze teraz odczuwał napięcie nerwowe. Start z Połtawy nie był taki, jak na Rugii. Tam był betonowy pas, długi, równy i gładki jak stół, tu zaś było zupełnie inaczej. Już za sowietów lotnisko nie było w najlepszym stanie. A jeszcze teraz, po dwuletniej już wojnie, bombardowaniach i prowizorycznych naprawach, było bardziej klepiskiem niż porządnym miejscem startów i lądowań. Baumbach musiał wykorzystać całą jego długość i maksymalną moc obu silników, aby ledwo, ledwo, w końcu oderwać się od ziemi. Dobrze chociaż, że lot nie miał być długi. Raptem około czterystu kilometrów w obie strony, więc samolot zatankowany połową możliwego do zabrania paliwa był w stanie znaleźć się w powietrzu. Teraz już można było trochę zmniejszyć obroty silników.

        Z oszklonej kabiny popatrzył w lewo i prawo. Dwa gwiazdowe, chłodzone powietrzem, 14 – cylindrowe silniki BMW, w wersji 801 ML, każdy o mocy 1580 koni mechanicznych, pracowały z dokładnością szwajcarskiego zegarka. Mechanik sprawdzał je i regulował przez cały ostatni tydzień. Baumbach obejrzał się teraz do tyłu. Zobaczył czarne plamki lecących za nim Stukasów  i większą, znajomą bryłę bliźniaczego Dorniera w wersji rozpoznawczej. Jego kamery i aparaty fotograficzne miały utrwalić ten historyczny moment. Miały dać materiał dla naukowców, którzy zbudowali potwora, spoczywającego teraz w luku bombowym jego maszyny. Przeciągle spojrzał na siedzącego obok nawigatora, ale ten tylko ruchem głowy potwierdził prawidłowy kurs. Następnie popukał palcem w zapięty na przegubie lewej ręki zegarek Luftwaffe.

        Baumbach docisnął więc mikrofon hełmofonu do krtani  i pytającym głosem rzucił tylko jedno słowo.

     - Kurt ?

- Jawohl, herr hauptmann – zabrzmiało w słuchawkach.

- Już czas !

       Baumbach wiedział, że siedzący w luku bombowym technik nastawi teraz mechanizm ciśnieniowy, na wybuch 300 metrów nad ziemią i dołączy akumulator, dokręcając zaciski na klemach. Za dziesięć minut on sam zacznie powoli zniżać pułap, wprowadzając samolot w płytki lot nurkowy. Bombę zwolni na wysokości 1000 metrów i pełną mocą silników przez jakiś czas popędzi jeszcze prosto przed siebie. Diabli bowiem wiedzą, jaki będzie promień rażenia tego świństwa !

 

Komentarze